Śmierć po raz pierwszy
Paweł Reszka - autor bestsellerowego cyklu o lekarzach "Mali bogowie" rozmawiał z lekarzami pracującymi na oddziałach dla chorych na COVID-19. Efekt? Poruszająca książka pt. "Stan krytyczny", której fragment publikujemy poniżej.
Wszystko było dokładnie rozpieprzone. Pacjent, gdy tracił równowagę i przytomność, wywrócił stojak od kroplówki. Upadając wyrwał sobie wenflon. Leżał teraz na małym kawałku podłogi między łóżkiem, ścianą a szafką. Julia ledwie się tam zmieściła. Nie widziała nic dookoła. Tylko głowę pacjenta i pielęgniarkę, która uciskała klatkę piersiową. Krzyczała w kółko: "Adrenalina, adrenalina" i modliła się do Boga, żeby anestezjolog z erki wreszcie przyszedł.
Jak wszedł, od progu wiedział, co jest grane.
- Pani doktor!
Nie usłyszała, bo jak ktoś ma na sobie maskę, przyłbicę i kaptur, to mało słyszy. Anestezjolog powtórzył głośniej:
- Pani doktor, no, nie udało się.
Linia na monitorze bez najmniejszego wygięcia, puste ampułki po adrenalinie, przewrócona kroplówka, trup. Ona na podłodze, w białym kombinezonie, płacze.
To był jej pierwszy covidowy nieboszczyk.
* * *
Opowiedzmy to od początku. Tamten dyżur wraca. Ciągle wydaje się jej, że popełniła błąd.
- Pan pisał taką książkę? O pogotowiu?
- Tak.
- Tam była prawda. Chcę skorzystać z okazji i porozmawiać z panem o tamtym dyżurze.
Jesteśmy w szpitalu. Kartony: kombinezony i maski. Zgrzewki: woda z gazem i bez. Krzesła zdrowe i kalekie, z powyłamywanymi nogami. Siedzimy oddaleni o dwa metry, twarze przepisowo zakryte. Tu jest bezpiecznie. Dopiero po drugiej stronie korytarza zaczyna się strefa "brudna", zainfekowana.
Łatwo poznać, że Julia jest z covidowego. Nie wyciąga ręki na powitanie. Czeka. Ktoś może się przecież bać albo brzydzić jej dotyku. Wówczas zdecyduje chwila. Całkiem możliwe, że jej dłoń samotnie zawiśnie w powietrzu. Po co doprowadzać do głupiej sytuacji?
Od samego początku, gdy COVID zaatakował, szpital Julii wije się w epidemicznej przebudowie: karton-gips, płyty OSB, wkrętarki i pleksi mają zatrzymać wirusa. Nalepki z taśmy klejącej, napisy robione mazakami na kartkach A4 - wskazać bezpieczną drogę.
Na dole, przed izbą przyjęć tłum - powracający z zagranicy, gorączkujący, kaszlący, wystraszeni, że zostali zainfekowani. Lekarze po dyżurach siedzą w internecie: czytają nowości z Włoch (jak podłączyć dwóch pacjentów do jednego respiratora) albo na Allegro usiłują kupić maski.
- W tej sali spotykaliśmy się, żeby wymyślić, co robić dalej - mówi Justyna.
Więcej o książce "Stan krytyczny" Pawła Reszki przeczytasz TUTAJ.
Jej głos, tłumiony przez maseczkę, będzie brzmiał mechanicznie. Aż dojdzie do "tego" dyżuru.
Zbiegło się wiele czynników, doprowadziły do finału, który znamy. Najpierw to, że wszystko było nowe. Z taką chorobą nie zetknęli się nigdy wcześniej. Leki, reakcje organizmu, metody postępowania - wszystkiego uczyli się w biegu, z dnia na dzień testowali na żywych organizmach. Nie było innego wyjścia. I te wszystkie zabezpieczenia. Zamiast biec na pomoc umierającemu, trzeba najpierw założyć maskę, kombinezon. Okleić taśmą rękawy, nogawki. Wszystko to długo trwa. Ale też nie ma innego wyjścia. I jeszcze jedno. Jak w tym leczyć człowieka? Znaleźć w podwójnych albo potrójnych rękawiczkach żyłę u staruszka? Zrobić wkłucie? Przecież dziadunio ma naczynia kruchutkie, prawie przezroczyste, niewidoczne. I stres, że się nie uda. I strach, że człowiek sam się zarazi. I zmęczenie, bo ile można działać na takich obrotach. To wszystko działo się z Justyną.
Pacjent był wyjątkowo trudny. Już na izbie przyjęć było wiadomo, że niewydolny oddechowo. Dusił się mimo nałożonej maski z tlenem. Saturacja, czyli nasycenie krwi tlenem, na niskim poziomie. Było tak źle, że Justyna chciała dać go od razu na intensywną terapię. Niech anestezjolodzy go tam zaintubują, podłączą do respiratora i gotowe. Ale pacjent bronił się przed erką, bał się intubacji. Intubacja to wprowadzenie plastikowej rurki do przełyku. Zabieg bolesny, odbywa się w znieczuleniu. A erka? Wiadomo, umieralnia.
Julia postanowiła spróbować jeszcze jednej metody. Skoro maseczka nie wystarcza, podłączy pacjenta do high-flow.
Julia: - To nieinwazyjna metoda. Wózeczek, maszyna, rurki. Rurki do tlenu w ścianie. Wąsy do nosa pacjenta. Na masce można dać osiem litrów tlenu na minutę. A tutaj nawet pięćdziesiąt! Więc jest różnica. No i - żeby pan miał świadomość - to jest taki ostatni przystanek. Dalej jest już tylko podłączenie pacjenta do respiratora.
Przygotowywanie aparatury high-flow, podłączenie, obserwacja, czy pacjent się poprawia, czy parametry są lepsze, zajęły kilkadziesiąt minut.
Julia: - Cały czas byłam z nim na sali. Kilkadziesiąt minut to dużo, bo przy zastosowaniu high-flow stężenie wirusa w powietrzu znacznie się zwiększa. Zalecenie jest więc takie, żeby nawet przy najlepszym zabezpieczeniu - gogle, przyłbice, maski, kombinezony - ograniczyć czas przebywania do minimum. Ryzyko zakażenia jest duże. Ale byłam tam, bo pacjent od początku budził mój niepokój. Przekonywałam go do intubacji: "Uważam, że pana stan jest ciężki. Wymaga pobytu na oddziale intensywnej terapii i podłączenia do respiratora". Był cały czas przytomny. Zgadzał się, potem znów odmawiał. A ja tłumaczyłam: "Proszę pana, może dojść do zatrzymania oddechu, utraty przytomności i wtedy na wszystko może być za późno".
Wyszła z sali. Przeszła na "czystą" stronę. Żona pacjenta przyniosła rzeczy. W zasadzie nie powinno jej tu być. Miała zakaz wychodzenia z domu, bo była na kwarantannie. Ale wtedy nie obchodziło to Julii. Pomyślała, że to szansa: "Pani porozmawia z mężem przez telefon, namówi go".
Julia znowu przebrała się w kombinezon, maskę i weszła na salę.
Zobaczyła, że mimo użycia high-flow, saturacja wcale się nie polepszała.
Julia przerywa opowieść i poprawia maseczkę. Zdaję sobie sprawę, że znam tylko jej oczy. Minąłbym ją na ulicy i może nie poznał. Widywaliśmy się tylko w szpitalu i tylko w czasie pandemii. Maseczki zasłaniają twarz, dlatego być może łatwiej mówić o tym, co dręczy? Może musiała wypowiedzieć głośno myśli, które ją zamęczały od tygodni? Siedziała naprzeciwko mnie, ale tak naprawdę - po raz setny, może tysięczny, znowu była "tam". Ze swoim pacjentem, przy monitorze.
Julia: - No i widzę na monitorze, że parametry się pogarszają. Pomyślałam, że nie ma co czekać. Dzwonię na erkę: "Proszę o pilną konsultację. Pacjent pomimo high-flow moim zdaniem nadal jest niewydolny oddechowo. Chciałabym go zakwalifikować do pobytu na oddziale intensywnej terapii". Wezwałam zespół reanimacyjny. Czekałam. Przyszli dopiero po dwudziestu minutach.
- Długo!
- Tak, ale oni są w tamtym drugim budynku, muszą wziąć ze sobą cały sprzęt.
- Stamtąd?
- Tak, tak. Respirator, tlen - wszystko musieli przynieść na plecach.
- Jak to?
- No, dosłownie. W zespole był anestezjolog z pielęgniarką. Nieśli dwa plecaki plus butle. Musieli przejść ten kawałek z drugiego budynku. Potem przebrać się w kombinezony, założyć przyłbice, ochraniacze, otejpować się. Z mojej perspektywy trwało to wieczność. A po covidowej stronie czas biegnie inaczej. Nie mamy zegarków, nie mamy komórek, nie ma jak kontrolować uciekających minut. Cały czas rozmawiałam z pacjentem, a on cały czas powtarzał: "Nie". Połączyłam go z małżonką. Rozmowa nie zmieniła sytuacji. Nie chciał być zaintubowany. Byłam załamana. Wyszłam z sali. Jak się rozbierałam z kombinezonu, zespół reanimacyjny właśnie docierał. Nie zdążyłam ich odwołać. Powiedziałam im, że nie ma zgody pacjenta. Anestezjolog jeszcze się upewnił, jeszcze sam zadzwonił na salę. No i w końcu poszli. I to był koniec mojego dyżuru.
Julia kończyła dyżur o dziewiętnastej trzydzieści. Zbierała się do domu. Z sali zadzwonił telefon. Jej pacjent informował pielęgniarkę, że idzie do toalety. Podeszła do telewizorka, na którym jest podgląd sali.
Julia: - Mówię do pielęgniarek: "Chodźcie, zobaczymy, czy wróci". Doszedł do łóżka. Osunął się. Upadł na podłogę. Ja do pielęgniarek: "Ubieramy się i na salę".
Pobiegły do śluzy. Rozbieranie się do bielizny. Nakładanie kolejnych części wyposażenia: kombinezonu, rękawiczek, ochraniaczy, gogli, masek.
Julia: - Nie wiem, ile to zajęło. Krzyczę, żeby wzywali znów zespół z erki. Wchodzimy, na sali sytuacja taka, że pacjent upadł na stojak z kroplówką. Wenflon wyrwany. On leży między łóżkiem, szafeczką na rzeczy i ścianą. Na takiej malutkiej przestrzeni. Nie jestem nawet w stanie tam dojść. Przestawiam łóżka, sprzęty. Pcham się. Wciskam. Minimalna ilość miejsca. Ja od strony głowy prowadzę wentylację oddechową. Pielęgniarka uciska klatkę. Druga pielęgniarka usiłuje założyć wkłucie - bo przecież wypadł wenflon. Krzyczę, żeby dali adrenalinę. Drę się tak, że mnie słyszą na "czystej" stronie. Przynoszą adrenalinę, jakieś płyny. Wrzucają do śluzy. Wychodzi tam jedna z moich pielęgniarek i wraca do mnie z lekami. Gogle zaparowane i nie można zrobić wkłucia. Tak, nie udaje się wkłucie, kolejna próba... Nie ma sposobu, jesteśmy zaparowane. Siedzę na podłodze, nawet nie widzę monitora. "Jakie są parametry" - pytam pielęgniarki. Ale ona nic nie widzi przez te gogle. Gdzie jest zespół reanimacyjny? Krzyczę, żeby dawali atropinę do śluzy. Wciąż między łóżkiem, ścianą, ściśnięta. Pan rozumie, że nie mogłam wstać? Nawet się odwrócić do monitora? Pytamy jedna drugą: "Gdzie ten anestezjolog? Gdzie?". Liczyłyśmy, że przyjdzie i przejmie od nas reanimację. A na razie pielęgniarka uciska. Coś tam usiłuje odczytywać, bo ja nalegam: "Czy są jakieś rezultaty? Czy jest jakiś powrót akcji serca?". Ale nie było...
- Linia, prosta kreska na monitorze.
- Asystolia. Płaski zapis i brak czynności elektrycznej serca. Czułam, że wszystko na nic. Ani akcji serca, ani oddechu. Niczego nie udało nam się przywrócić. Myślę: "Poczekam na anestezjologa". Przyszedł po dwudziestu minutach. Powiedział: "Pani doktor, no, nie udało się. Widziałem tego pacjenta, znam wyniki. Sam nie przypuszczałem, że to może pójść tak szybko. Ten wirus zaskakuje mnie, panią, wszystkich. Nikt nie mógł tego przewidzieć". Zaczęłam płakać, ale to już pan wie.
- Często pani reanimuje?
- W takim sprzęcie? Pierwszy raz. I ten nasz oddział nie jest dobrze przygotowany do takiej reanimacji.
- A pani?
- Ja przez pięć lat pracowałam w pogotowiu. Ale to już było jakiś czas temu, nie pamięta się wszystkiego. Nie mam więc jakiegoś bardzo wielkiego doświadczenia.
- Ale jednak to nie jest dla pani nowość.
- Zgadza się, bo przecież niektórzy koledzy wcześniej w życiu nie mieli reanimacji w realu.
Julia siedziała na podłodze. W płaczu wściekłość mieszała się z bezradnością. Walczyła o pacjenta przez cały dyżur. A na końcu wszystko sprzysięgło się przeciwko niej - parujące gogle, wenflon, który wypadł i nie było jak podać leków, monitor za plecami, dwadzieścia minut, które zajęło lekarzowi przyjście z erki na salę.
Julia: - Nie powinnam tego mówić, ale powiem. W normalnych warunkach pomoc byłaby udzielona skuteczniej. Ale w takich epidemicznych obostrzeniach, w tych ubraniach, bez dostępu do natychmiastowej pomocy z erki... Jak to miało się udać?
- Mogła pani zmusić pacjenta do intubacji?
- Sama się pytam: Jak miałam go zmusić? Jakim sposobem uzyskać zgodę? Bo pacjenta trzeba uśpić, zwiotczyć lekami i dopiero potem zaintubować. A on cały czas: "Nie, nie".
- Więc nie mogła pani inaczej.
- On był przecież niedotleniony.
- Zastanawia się pani, czy rozumiał, co się z nim dzieje?
- Tak. Takie też słyszałam uwagi ze strony kolegów. Mówili, że może powinnam wbrew niemu, bez oglądania się... Skoro był niedotleniony, nieświadomy, to może powinnam intubować za wszelką cenę. Tylko że moim zdaniem on był świadomy, logiczny... Ale jednak niedotleniony... Więc...
- Powinna pani na siłę?
- Może? Tylko jak ja mam facetowi, który jest większy niż ja, dwa razy cięższy niż ja, zrobić coś na siłę? W każdym razie na oddziale trwają na ten temat dyskusje. A skoro trwają dyskusje, to znaczy, że sprawa jest dyskusyjna. I moje postępowanie też.
- I pani ciągle o tym myśli?
- Tak, oczywiście.
- Wyszła pani z sali i poszła do domu.
- Usiadłam w salonie.
- Przed telewizorem?
- Coś tam leciało, ale nie wiem co.
- Pani doktor, przecież oboje wiemy, że to COVID zabił tego człowieka.
- No jeden mówi, że COVID, drugi, że nie COVID. Jest jak jest. Nikt tego ze mnie nie zdejmie. Jest to ze mną i już zostanie.