Stanisław Moniuszko: Sprawy rodzinne, długi i cztery kanarki
Prawie każdy Polak zna "Prząśniczkę" czy "Szumią jodły". Rodzimy się, niejako, ze znajomością tematów muzycznych Stanisława Moniuszki. Nie wiemy jednak, jak wyglądało życie kompozytora. Poniżej publikujemy fragment książki pt. "Moniuszko" Sławomira Kopra poświęcony finansom mistrza.
Pierwsze dziecko Aleksandry i Stanisława przyszło na świat rok po ich ślubie, była to córka Elżbieta. Po niej pojawiło się jeszcze dziewięcioro potomstwa, trójka z nich zmarła w młodym wieku. Pozostali jednak chowali się zdrowo - byli to trzej synowie (Stanisław, Bolesław, Jan) i trzy córki (Jadwiga, Zofia, Cecylia).
Wraz z powiększaniem się rodziny rosły też jej potrzeby. Na szczęście kamienica Mullerów rozwiązywała problemy mieszkaniowe, chociaż Stanisław musiał mieć do dyspozycji oddzielny pokój do prowadzenia lekcji i komponowania.
Powiększająca się gromadka dzieci wymagała jednak zatrudniania różnego rodzaju pomocy domowych - nie były to bowiem czasy, gdy matka zajmowała się osobiście wszystkimi sprawami rodziny. Zresztą przy tak licznym potomstwie było to niemożliwe, tym bardziej że młodzi Moniuszkowie musieli przejść edukację zgodną z wymogami epoki.
W domu pojawiali się zatem: prywatni nauczyciele, nianie, mamki, kucharze, służące i guwernantki. Ich liczba dochodziła nawet do 20 (!) osób, co zapewne wyjaśnia stałe problemy finansowe rodziny.
Nie zostały one zresztą rozwiązane praktycznie do końca życia kompozytora - nawet w latach, gdy zarabiał całkiem dobrze, właściwie wszystkie pieniądze wciąż pochłaniało utrzymanie domu. Tym bardziej że zarówno on, jak i Aleksandra lubili żyć na wysokiej stopie - wprawdzie mogli odmawiać sobie wyjazdów w modne miejsca, lecz nie oszczędzali na prowadzeniu domowego gospodarstwa.
Problem był tym większy, że Moniuszkowie raczej nie mogli liczyć na specjalną pomoc ze strony rodziny. Ojciec Aleksandry, Xawery, zmarł jeszcze przed ich ślubem i rodzina straciła jego emeryturę wojskową. Natomiast ojciec kompozytora popadał w Ubielu w coraz większe tarapaty finansowe. Nigdy nie uchodził za specjalnie dobrego gospodarza, zadłużenie majątku rosło z roku na rok, czasami finanse rodziców Moniuszki były w tak złym stanie, że nie mogli sobie pozwolić nawet na odwiedziny u wnuków czy wyjazd na koncert syna. W tej sytuacji ich pomoc ograniczała się jedynie do przysyłania produktów żywnościowych.
Więcej o książce "Moniuszko" Sławomira Kopra przeczytacie TUTAJ.
Stanisław i Aleksandra żyli zatem na kredyt, non stop byli zadłużeni, a terminowa spłata należności uchodziła za święto. Kompozytor nieraz prosił wierzycieli o przedłużenie terminów płatności, tłumacząc, że pieniądze dla nich przeznaczone zostały "inaczej użyte".
Natomiast gdy jesienią 1842 roku powrócił z Petersburga, teściowa natychmiast odesłała go z miasta, tłumacząc, że w Wilnie wierzyciele nie dadzą mu żyć. W grudniu tego samego roku sytuacja stała się tak zła, że matka Aleksandry ostrzegła zięcia, by nie pokazywał się w mieście, gdyż pożyczkodawcy "byli bardzo rozdrażnieni".
Stałym obrazem w kamienicy Mullerów byli przesiadujący w przedpokoju wierzyciele oczekujący na zwrot pieniędzy. Czasami kompozytor nie miał nawet możliwości kupienia żonie prezentu na imieniny, zastawiano też, a potem utracono fortepian. A przecież było to narzędzie pracy Stanisława zarówno jako kompozytora, jak i nauczyciela...
Gdy jednak sytuacja finansowa się poprawiała, Moniuszko sumiennie spłacał długi, dbając, by nie zamknąć sobie drogi do kolejnych pożyczek. Nie były to małe sumy, z zachowanej korespondencji wynika, że czasami przekraczały one kilkakrotnie jego średni miesięczny dochód. W październiku 1846 roku zadysponował jednorazową spłatę na kwotę 158 rubli (blisko 4 tysiące euro)...
Dodatkowe koszty generowało także życie towarzyskie, gdyż Moniuszko, promując swoją osobę, musiał nie tylko składać wizyty, lecz także zapraszać gości do siebie. Z miejscem nie było problemów - kamienica Mullerów posiadała odpowiednie pomieszczenia i okazała się modnym punktem spotkań. Większy problem stanowiły finanse, gdyż Moniuszków odwiedzało bardzo wielu gości, w tym także ludzie dobrze urodzeni.
Bez nich artysta nie mógł liczyć na jakąkolwiek promocję, były to bowiem osoby majętne i ustosunkowane, chociaż faktycznie często bardzo skąpe. Stanisław sporadycznie dostawał od nich niewielkie dotacje, miał jednak nadzieję, że sytuacja ulegnie zmianie. Inna sprawa, że zapraszanie do prywatnego salonu najwybitniejszych obywateli Wilna i okolic uważał za swój obowiązek wobec miasta i muzyki.
- Dom Moniuszków - wspominał Aleksander Walicki - stał się (...) ogniskiem skupiającym całą inteligencję Wilna: literacką i artystyczną. Nie było tam nigdy czasu na zgromadzenia oznaczone, lecz mimowolnie wszyscy tam dążyli i wzajemnie się spotykali. Salon Moniuszki był zbiornikiem najróżniejszych żywiołów, które gdzie indziej żadnym sposobem złączyć się ze sobą nie mogły. Spotykali się tam księża, hrabiowie, urzędnicy, oficerowie, poeci, rzemieślnicy, artyści, hreczkosieje, młodzież ucząca się. Tam ceniono człowieka według jego umysłu i serca, a na biały krawat lub rękawiczki nawet uwagi nie zwracano. Tam niejeden z biednej młodzieży, któremu brak rekomendacji i garderoby stał na zawadzie do wkroczenia na inne salony, śmiało wchodził.
Jednak na bogatych znajomych Moniuszko zazwyczaj nie mógł liczyć i w tej sytuacji znaczne nadzieje wiązał z wydaniem "Śpiewnika domowego". Pomysł był genialny w swojej prostocie: pieśni Moniuszki miały wypełnić lukę w polskim repertuarze i zapewnić rozgłos ich autorowi.
Równie ważny był aspekt finansowy - pan Stanisław spodziewał się, że pozytywne recenzje prasowe znacznie zwiększą sprzedaż publikacji. Edycja musiała się odbyć za pomocą systemu prenumerat i subskrypcji, bowiem żaden wydawca nie zaryzykowałby własnych pieniędzy na tak niepewne przedsięwzięcie.
Przecież nawet "Ballady i romanse" Mickiewicza ukazały się w podobny sposób, a ich popularność wprawiła wydawców w osłupienie. "Śpiewnik" mógł się zatem ukazać jedynie nakładem autora, który zamierzał sfinansować przedsięwzięcie z przedpłat od zamawiających. Konieczne było nie tylko znalezienie odpowiedniej liczby subskrybentów, lecz także dopilnowanie kontroli przedpłat.
Jak zwykle w takich sytuacjach bywa, deklaracja zakupu wydawnictwa oraz uregulowanie zobowiązań czasami okazywały się zupełnie rożnymi sprawami. Moniuszko wraz z żoną i teściową poświęcili wiele czasu na przypominanie klientom o konieczności dokonania wpłaty, zdarzały się również sytuacje, że w ogóle nie doczekali się pieniędzy mimo wysłania odbiorcom gotowego "Śpiewnika".
Natomiast koszty wydania nie były małe - pieśni Moniuszki zostały bowiem efektownie zilustrowane litografiami Antoniego Klukowskiego, do tego dochodził jeszcze koszt druku i papieru.
Cena pierwszego zeszytu wynosiła 4 ruble (100 euro), natomiast warszawskie wydanie wyceniono o poł rubla więcej. Stolica uchodziła jednak za miasto znacznie zamożniejsze niż Wilno...
Część egzemplarzy Moniuszko przeznaczył do wolnej dystrybucji, mając nadzieję, że w ten sposób zwiększy sprzedaż. Liczył na pomoc znajomych i rodziny, ale nie zawsze przynosiło to oczekiwane efekty. Największy zawód sprawił mu własny ojciec, który - zamiast przekazać synowi pieniądze ze sprzedaży pierwszych egzemplarzy - rozporządził nimi według własnego uznania.
Przeznaczył je na zakup "czterech kanarków najpiękniejszych" dla żony oraz "głowy cukru za trzy ruble". Potem było jeszcze gorzej - matka Moniuszki musiała uspokajać syna, że osobiście "dopilnuje, aby Papa darmo nie rozdawał" przysłanych mu egzemplarzy...
Dochód z przedsięwzięcia nie był zbyt duży, ale stanowił pewne zasilenie domowego budżetu. Kompozytor zresztą wspominał, że ze sprzedaży" Śpiewnika" opędzał najważniejsze potrzeby. Zaczął też planować kolejne zeszyty wydawnictwa - łącznie ukazało się ich 12, z czego część pośmiertnie.
Rozwiązaniem części problemów bytowych kompozytora okazało się objęcie przez niego posady dyrektora orkiestry teatralnej w Wilnie. Miało to miejsce jesienią 1846 roku. Moniuszko otrzymał wówczas stałe honorarium w wysokości 50 rubli miesięcznie (1250 euro).
- Tak mało mam czasu - zwierzał się warszawskiemu przyjacielowi, Jozefowi Sikorskiemu - aż płacz bierze - do moich lekcji przybyło jeszcze nowe, chociaż dość wdzięczne zatrudnienie: powierzono mnie dyrekcję tutejszej orkiestry teatralnej, ktorą na koniec wzięto na stałą gażę. Muszę dwa razy w tygodniu grać z nią rożne rożności, a przy tym dostarczać muzykę różną do melodram i wodewilów (!), za co biorę 50 rubli miesięcznie. Nieźle by to było, gdyby orkiestra była pełniejsza i zdolniejsza.
Kompozytor zdawał sobie sprawę, że w Wilnie nie znajdzie lepszych muzyków, lecz chwilami poziom orkiestry wprowadzał go w stan przygnębienia.
- Fagotu ani zapachu - żalił się - oboi jeden, a drugi klarnet tak sfałszowany, że wolałbym raczej, aby wcale nie egzystował. Waltornie arcysłabe, trąby jeszcze słabsze, za to puzon grzmi za wszystkich. Kotły są doskonałe, ale kotlisty nie mamy. Kwartet więcej jak mierny.
Orkiestra - mimo że mało profesjonalna - była jednak orkiestrą i chociaż honorarium za jej prowadzenie nie załatwiało wszystkich problemów finansowych, stało się podstawą utrzymania rodziny. Objęcie stanowiska było uznaniem pozycji Moniuszki w świecie muzycznym Wilna, co nieco podbudowało kompozytora.