Zmiana w Białym Domu: Czy wpłynie na sytuację chorych i młodych matek?

Na początku lat 90. Rodzice Dagmary Niecikowski wylosowali Zieloną Kartę i postanowili zacząć nowe życie w Ameryce. Dagmara miała wtedy 18 lat i za nic nie chciała wyjeżdżać z Polski. Postanowiła się nawet zaręczyć, bo myślała, że wielka miłość i chęć zamążpójścia sprawią, że rodzice pozwolą jej zostać. W końcu jednak wyjechała, a po przylocie do Nowego Jorku jeszcze przez wiele miesięcy patrzyła na przelatujące nad miastem samoloty, marząc o dniu, w którym wreszcie zaoszczędzi pieniądze na bilet i wróci do ojczyzny. Tak się jednak nie stało - Dagmara kontynuowała w USA naukę, została terapeutką, poznała męża, urodziła dzieci. Polskę odwiedziła po raz pierwszy dopiero po 23 latach. Jak sama o sobie mówi, dziś czuje się pół-Polką, pół-Amerykanką, która patrzy na amerykańską rzeczywistość mając w pamięci życie w Polsce. Z Dagmarą rozmawiam o emocjach, które towarzyszą jej pacjentom w związku z wynikiem wyborów prezydenckich, nadziejach na zmiany i ważnych jej zdaniem sprawach społecznych, które nadal czekają na rozwiązanie.

Dagmara Niecikowski mówi, że łącznie pracy z opieką nad małym dzieckiem bywa wyzwaniem / Fot. archiwum prywatne i 123RF/PICSEL
Dagmara Niecikowski mówi, że łącznie pracy z opieką nad małym dzieckiem bywa wyzwaniem / Fot. archiwum prywatne i 123RF/PICSELArchiwum autora

Katarzyna Pruszkowska: Za nami zaprzysiężenie Donalda Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych. O tym, że po czterech latach przerwy wróci do Białego Domu wiadomo od początku listopada ubiegłego roku. Czy w tym czasie temat wyborów pojawiał się w twoim gabinecie terapeutycznym?

Dagmara Niecikowski: - Jak najbardziej, bo u wielu ludzi wybory budzą naprawdę silne emocje. Mam pacjentów, którzy po ogłoszeniu zeszłorocznych wyników najpierw wpadli w panikę, a potem przeżywali coś, co można nazwać żałobą; mam i takich, którym towarzyszyła wręcz euforia na wieść o wyniku wyborów. Do pierwszej grupy zaliczają się, m.in., osoby, które przebywają w USA nielegalnie, bo obawiają się deportacji, a także wielu młodych ludzi. Przypominam sobie, że 8 lat temu w wielu szkołach i na campusach na szybko otwierano dodatkowe counseling centers, których pracownicy mieli oferować wsparcie młodym, u których zwycięstwo Trumpa wywołało trudne emocje. Na pewno duże zaniepokojenie mogą także odczuwać przedstawiciele mniejszości seksualnych, w tym osoby transseksualne, co słyszę od moich zaprzyjaźnionych terapeutów, którzy specjalizują się w pracy z tą grupą pacjentów.

- Moi pacjenci są nieco starsi, a poza tym wielu z nich to Polacy, którzy, przynajmniej w Connecticut, najczęściej są republikanami. Od nich słyszę, że teraz będzie lepiej, bo ceny benzyny pójdą w dół, będzie lepsza kontrola wydatków, ktoś wreszcie zajmie się "na poważnie" kwestią nielegalnych imigrantów. Przy czym zazwyczaj tłumaczą, że to nie chodzi o tych, którzy są w USA nielegalnie, ale nie dostają żadnych świadczeń, samodzielnie zarabiają na swoje utrzymanie, dążą do tego, by się czegoś dorobić i dostać obywatelstwo - być może dlatego, że tak zaczynało bardzo wielu naszych rodaków. Problematyczni są ci, którzy "nie robią nic, by pokazać, że im zależy". Pamiętam, że kiedyś grupa nielegalnych imigrantów została czasowo zakwaterowana w jednym z nowojorskich hoteli, co wzbudziło duże niezadowolenie. Bo jak to? Tak wielu Amerykanów sobie nie radzi, nie otrzymują żadnej pomocy od państwa, a tutaj ludzie, którzy dostali się do USA nielegalnie, żyją na koszt podatników w luksusach? Dla osób, dla których kwestia imigrantów to ważny temat, wygrana Trumpa na pewno nie była powodem do łez.

A zdarzało się, że z powodu wyników płynęły łzy?

- Oczywiście.

A więc z jednej strony są kwestie imigrantów czy cen, z drugiej - ograniczenia pewnych wypracowanych już wolności. A co ze sprawami społecznymi, choćby takimi jak ochrona zdrowia czy kwestie związane z urlopami macierzyńskimi i opieką nad dziećmi w wieku przedszkolnym -  czy takie tematy pojawiają się w debacie publicznej i gabinecie?

- Staram się być na bieżąco z najważniejszymi wiadomościami i codziennie oglądam programy informacyjne, zarówno stacji uznawanych za demokratyczne, jak i republikańskie. Jednak w ciągu ostatnich miesięcy tematy, o których mówisz, nie były tam szczególnie eksponowane. Owszem, po zabójstwie Briana Thompsona (prezesa firmy UnitedHealthcare, największego amerykańskiego ubezpieczyciela - przyp. red.) przez Luigiego Mangione pojawiały się informacje i o zajściu, i o jego powodach. Nawet w gronie terapeutów rozmawialiśmy o tym, że samo zdarzenie jest bez wątpienia okropne, jednak wygląda na to, że doszliśmy do punktu,  którym jako społeczeństwo zaczynamy mieć dość systemu, którego głównym zadaniem wcale nie jest pomoc chorym, ale zarabianie na nich.

- Wszyscy tu znamy historie ludzi, którzy nie leczą się, bo firmy ubezpieczeniowe odmawiają im refundacji świadczeń czy leków albo wpadają w ogromne długi z powodu wykonania procedur medycznych, które uratowały im życie. Wcale nierzadko leczenie kończy się koniecznością ogłoszenia bankructwa lub nawet wylądowaniem na bruku, bo kogoś dłużej nie stać na płacenie czynszu. To są realne problemy milionów Amerykanów, ale mam wrażenie, że żaden z ostatnich prezydentów USA nie uważał tej sprawy za priorytet. Może za wyjątkiem Baracka Obamy, któremu udało się przeforsować tzw. Obamacare  (mowa o uchwalonej w 2010 roku Patient Protection and Affordable Care Act, która miała zapewnić ubezpieczenie zdrowotne większej liczbie obywateli).

- Szans na realne zmiany nie widać, więc ludzie starają się jakoś sobie radzić. Na przykład moja przyjaciółka jest pracownikiem stanowym. Sama praca jest słabo płatna i nierozwijająca, ale gwarantuje dostęp do ubezpieczenia stanowego, bardzo korzystnego. To oczywiście ubezpieczenie prywatne, bo w USA nie ma innych, poza stanowym ubezpieczeniem zdrowotnym dla osób ubogich, ale firma ubezpieczeniowa podpisuje z władzami stanu umowę, na mocy której refunduje wszystkim pracownikom mnóstwo świadczeń na zasadzie co-pay. Czyli pacjent pokrywa niewielką część kosztów związanych z opieką medyczną, dajmy na to 5 lub 10 dolarów za wizytę lekarską. No i ta moja przyjaciółka tkwi w pracy, której nie lubi tylko dla tego ubezpieczenia, którym objęta jest cała jej rodzina. Może sobie na to pozwolić, bo jej mąż zarabia przyzwoicie. Dawniej ja sama szukałam pracy na etacie, która również zapewniłaby mi tego rodzaju ubezpieczenie. Jednak ostatecznie sama musiałam wykupić takie, które działa na zasadzie "deductible" (systemu potrąceń - przyp. red.).

Dagmara Niecikowski
Dagmara NiecikowskiArchiwum autora

Możesz wytłumaczyć?

- Co dwa tygodnie płacę 200 dolarów za ubezpieczenie rodzinne, które obejmuje mnie, męża i troje naszych dzieci. Jednak moja firma ubezpieczeniowa pokrywa koszty wizyt lekarskich czy procedur medycznych dopiero wtedy, kiedy wydatki przekroczą 5 tys. dolarów rocznie. Czyli za wszystko płacę z własnej kieszeni, a kiedy zbiorę rachunków na te 5 tys. dolarów, mogę ubiegać się o refundację kolejnych świadczeń. Co ważne, ubezpieczyciel nie musi ich pokryć, każda sprawa jest rozpatrywana indywidualnie. Podobnie jest w przypadku leków - nawet jeśli ma się receptę od specjalisty, ubezpieczyciel wcale nie musi uznać, że akurat ten lek jest niezbędnie potrzebny, a w związku z tym powinien być refundowany. Na przykład ja otrzymałam zalecenie, by przyjmować pewien środek na ADHD. Zgłosiłam się więc do ubezpieczyciela, który uznał, że może pokryć cenę kuracji, pod warunkiem, że ja będę dopłacać do leku 200 dolarów.

To koniec historii? Nie mogłaś się odwołać?

- Nie, decyzja była ostateczna. Uznałam więc, że spróbuję sobie poradzić bez leku. Inaczej było w przypadku leków na tarczycę, bo od kilkunastu lat nie mam tego narządu i muszę przyjmować syntetyczne hormony, by móc funkcjonować. Z tym firma ubezpieczeniowa nie dyskutowała, ale na początku wydała zgodę tylko na refundację zamienników, a nie oryginalnego leku. Ugięli się dopiero po tym, jak moja lekarka napisała pismo, w którym zaświadczyła, że generyki (to tańsze odpowiedniki oryginalnych farmaceutyków zawierające taką samą substancję - przyp. red.) nie działają na mnie tak dobrze, jak oryginał.

- Ponieważ prowadzę własną firmę, mam regularne kontakty z przedstawicielami firm ubezpieczeniowych i widzę, jak często starają się robić wszystko, byleby tylko nie zapłacić za świadczenie. Nie mówię tu nawet o opóźnianiu płatności, ale współpracownikowi zdarzyło  się, że jedna z firm zażądała zwrotu pieniędzy za sesję, ponieważ w dokumentacji napisał, że odbywała się między godziną 6:00 a 7:00.

Na czym polegał błąd?

- Uznali, że sesja na pewno nie trwała dokładnie tyle, a on podał nieprawdziwe godziny.

Jak powinny wyglądać "prawdziwe"?

- Na przykład od 6:02 do 6:59. Takie wykonywanie audytów wstecz jest częstym procederem. Dostaje się wtedy pismo, że dwa lata temu co prawda zapłacili za świadczenie pacjenta XYZ, ale po czasie doszli do wniosku, że to był błąd. W związku z tym przedstawiają swoje roszczenia, a jeśli zignoruje się ich pismo, potrącają pieniądze z należności za aktualnych pacjentów. Kiedyś z tym walczyłam, wisiałam po 3-4 godziny na infolinii. Dziś zdarza mi się machnąć ręką, bo walka o swoje pieniądze zajmuje za dużo czasu. Musisz wiedzieć, że rozmawiamy dość ogólnie, bo amerykański system ubezpieczeniowy jest niebywale skomplikowany. Natomiast powtórzę to, co już mówiłam - po pierwsze, rozumiem, że ludzie mogą już mieć dość i sięgać po radykalne rozwiązania lub je popierać; po drugie, myślę, że jeśli chodzi o pokrycie leków i procedur medycznych, nie będzie jakichś radykalnych zmian w ubezpieczeniach. Chociaż bardzo na to liczymy.

Czyli wygląda na to, że zasada Deny, Delay, Defend (ang. odmów, opóźnij,  broń się) nadal jest aktualna i sprawia, że chorzy nie mogą liczyć na taką opiekę, jaka im się, przynajmniej na papierze, należy. Teraz chciałabym wrócić do drugiego wątku, o którym wspominałam, mianowicie zwolnień lekarskich w czasie trwania ciąży i urlopów macierzyńskich. Czy widzisz tutaj szanse na zmiany?

- Powiem tak: moje dzieci mają 19, 17 i 15 lat, a ja mam trochę młodszych koleżanek. Stąd wiem, że system, który obowiązywał te niespełna 20 lat temu, a więc za kadencji George’a W. Busha, obowiązuje i dziś. Konkretne ustalenia co do długości zwolnień ciążowych i urlopów macierzyńskich różnią się oczywiście w zależności od stanu, ale wszędzie generalnie jest dość podobnie. Na przykład w Connecticut na mocy dwóch dokumentów - federalnej Ustawy o Urlopie Rodzinnym i stanowej Ustawy o Urlopie Rodzinnym i Medycznym pracownice zatrudnione na umowę o pracę mają prawo do 12 tygodni bezpłatnego urlopu udzielanego przez pracodawcę z powodów rodzinnych lub zdrowotnych. W przypadku pierwszej ustawy pracownica musi wcześniej przepracować w firmie minimum rok, w drugiej - 3 miesiące. Poza tymi 3 miesiącami kobiety w ciąży mogą także starać się o dodatkowe 2 tygodnie urlopu, jeśli ciąża jest zagrożona. Wiem, że w niektórych stanach długość zwolnienia uzależniona jest od rodzaju porodu - krótsze przysługuje kobietom, które rodziły siłami natury, nieco dłuższe tym, które miały cesarskie cięcie.

- Tak czy owak po tych 12 tygodniach kobieta musi wrócić do pracy, chyba, że ma zaległy urlop - wtedy może go wykorzystać i przedłużyć nieobecność w pracy. Ale po wykorzystaniu wszystkich dni nie ma zmiłuj - oczekuje się od niej, że zostawi maleńkie dziecko i jakby nigdy nic wróci do pracy. Pamiętam, że kiedy sama wracałam mówiłam koleżankom, że dopiero co skończyłam połóg i jako-tako doszłam do siebie po porodzie, nadal nie śpię po nocach, a oczekuje się ode mnie, że będę pracowała tak samo długo i tak samo wydajnie jak wcześniej.

Powrót do pracy po kilku tygodniach "urlopu macierzyńskiego" bywa trudny dla wielu młodych matek
Powrót do pracy po kilku tygodniach "urlopu macierzyńskiego" bywa trudny dla wielu młodych matek 123RF/PICSEL

Przygotowując się do rozmowy przeczytałam, że w USA jest bardzo wiele kobiet, które po urodzeniu dzieci nie wracają do pracy, tylko zostają tzw. housewives, prowadzącymi dom. Jednak nie dlatego, że chciały porzucić pracę, a z powodu bardzo wysokich cen placówek opiekuńczych.

- Zgadzam się. Ja sama przeszłam przez wszystkie opcje - jedno z moich dzieci było w dużym przedszkolu, potem w przedszkolu domowym, wreszcie miało nianię, którą była zaprzyjaźniona mama. Przychodziła do naszego domu ze swoją córeczką i obu nam bardzo pasowało to rozwiązanie - ona nie musiała wracać do pracy, która zmusiłaby ją do zostawienia dziecka, a ja mogłam zostawić swoje w znanym mu otoczeniu. Jednak wszystko to kosztowało krocie, dlatego po trzecim dziecku zdaliśmy sobie z mężem sprawę, że nie stać nas na opiekę.

Większość twojej pensji musiałabyś przeznaczyć na opłaty?

- Absolutnie nie, jeszcze by zabrakło. Co prawda stan oferował bezpłatne miejsca w placówkach, ale tylko dla dzieci, które miały szczególne potrzeby, a mój synek się nie kwalifikował. Wiem, że są programy np. dla samotnych, pracujących mam - dlatego niektóre kobiety mówią, że są w trakcie rozwodu i samodzielnie wychowują dziecko. Ja nigdy nie umiałam w ten sposób oszukiwać, więc moje dzieci nie miały szans na miejsca w placówkach. Kiedy więc podjęliśmy decyzję, że zostaję w domu, żeby się nimi opiekować, musieliśmy porządnie zacisnąć pasa. Nie mówię tu nawet o zrezygnowaniu z wakacji, odwiedzin u dalszej rodziny czy jedzeniu na mieście - bo to oczywiste. My rezygnowaliśmy z wszystkiego, co nie było absolutnie niezbędne, na przykład z kablówki. To nie był łatwy czas także dla mojego męża, który był jedynym żywicielem rodziny, a to obciążające zadanie.

- Jak widzisz, sprawy, o których rozmawiamy, a które dotyczą w dużej mierze kobiet, choć oczywiście nie tylko, zostały zaniedbane lata temu i do tej pory nie ma chętnych, żeby kompleksowo zająć się ich reformą. Nie chcę przez to powiedzieć, że zmiana prezydenta nie przyniesie żadnych zmian, bo już mamy wiele obietnic, w tym np. zakończenie wojny w Ukrainie. Ale są kwestie, które, takie mam wrażenie, pozostaną takie, jak są obecnie. Choć, oczywiście, chciałabym się mylić.

Godzenie pracy zawodowej i opieki na dzieckiem jest trudne, zwłaszcza, jeśli koszt placówek opiekuńczych jest wysoki
Godzenie pracy zawodowej i opieki na dzieckiem jest trudne, zwłaszcza, jeśli koszt placówek opiekuńczych jest wysokiMark Agnor Ryan123RF/PICSEL
Metamorfoza mieszkania. Co zrobić, by się udała?Polsat