Marta z Wrocławia:
Wybaczyć jak to łatwo powiedzieć...
Jak łatwo powtarzać sobie będę wyrozumiała, szlachetna, bez skazy... Jak łatwo obserwować bliższych i dalszych znajomych i mysleć sobie "ja postapiłabym rozsądniej, lepiej". Jak łatwo udzielać dobrych rad, uwzględniać wszystkie za i przeciw i najnowsze rady specjalistów, gdy sprawa nas nie dotyczy.
A potem przychodzi taki dzień, gdy wszystkie nasze mądrości biorą w łeb.
Dla mnie ten dzień przyszedł 31 grudnia 2001 roku.
Byliśmy ze sobą z R. kilka długich miesięcy. Wiedziałam, że się rozwodzi. I to wcale nie przeze mnie. Poznaliśmy się, gdy nie mieszkał już z żoną, a papiery rozwodowe leżały w sądzie od kilku miesięcy.
Myślałam, że mam do czynienia z mężczyzną wolnym, o ile wolny może byc mężczyzna po pięciu latach małżeństwa, z trzyletnim letnim synem i kilkoma tysiącami małżeńskich długów na koncie. Znałam jego słabości. Wiedziałam o przeszłości. A jednak miałam w sobie mnóstwo siły i wiary, że nam się uda.
Walczyłam. Przymykałam oczy, gdy dzwonił telefon, a on musiał wyjść do łazienki, by porozmawiać na osobności. Chodziłam sama do kina, gdy on musiał zabrać synka na huśtawki. Spałam sama, gdy on musiał uzgadniać do późna z żoną podział majątku i długów.
Przeżyłam podzielone święta. Samotne ubieranie choinki. Puste miejsce przy stole.
Wierzyłam, że tak musi być.
Aż przyszedł Sylwester. Długo i cierpliwie przekonywał mnie dlaczego nie możemy nigdzie razem pójść. Tłumaczył, że będzie pilnował synka, towarzyszył mamie, pewnie gdybym dłużej naciskała powiedział by nawet, że leci w lot na Księżyc. Wreszcie nie wytrzymał i powiedział prawdę.
"Zamierzam spędzić Sylwestra z moją żoną. Wiesz, kiedyś obiecaliśmy sobie, że pójdziemy na sylwestrowy bal. Jakoś nigdy nie mieliśmy na to kasy. Nie, nie kocham jej... ale wiesz, takie stare marzenie..." - nie słyszałam dalszych słów. Kazałam mu zabierać wszystkie rzeczy i jaknajszybciej się wynosić.
Nie wierzyłam ani jednemu słowu.
Nie chciałam uwierzyć.
Spokojnie patrzyłam jak zbiera swoje płyty i książki, jak osieroca moją szczoteczkę w łazience i zabiera swojego ulubionego jaśka. Patrzyłam, a serce rozrywał mi wielki ból. Ale nie uroniłam ani jednej łzy. Pomyślałam, że tak bedzie lepiej.
Że zasługuję na kogoś więcej niż takiego emocjonalnego popaprańca.
To był najgorszy sylwester w moim życiu. Ryczałam od pierwszego drinka, aż do drugiej w nocy, kiedy nie uśpił mnie mój własny płacz.
Nastepne dni nie były lepsze.
Ale przyszedł dzień w którym obudziłam się bez pieczenia powiek. tego dnia kawa miała lepszy smak. A niebo było błękitne. Na jabłoni przed domem zakwitły pierwsze kwiaty.
A On? Podobno na Sylwestra żona tańczyła całą noc z jego najlepszym kolegą.
Ale nie jestem pewna. Nigdy się nie dopytywałam. Zresztą, nie było kogo. Już nigdy więcej się nie spotkaliśmy z R.
Praca nagrodzona w konkursie "Wybaczalne kłamstwo"