Reklama

Transformerki

Kobiety na kryzys? Okazały się najlepsze.

W '89 roku Małgorzata Niezabitowska, Magdalena Środa, Olga Lipińska, Nina Terentiew, Henryka Bochniarz i Olga Jackowska musiały nauczyć się żyć od nowa. Jak my wszyscy.

Ale czuły, że na rewolucji można wygrać. Po dwudziestu latach opowiadają, co robiły, by przetrwać, kiedy płakały, co im się udało, a czego się wstydzą. I co chciałyby jeszcze przeżyć.

Henryka Bochniarz - prezes Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan, prezydent firmy Boeing Central & Eastern Europe

Reklama

Na pomysł klubu wpadła Henryka Bochniarz, gdy przestała być ministrem przemysłu i postanowiła założyć własną firmę. Przyznaje, zazdrościła mężczyznom, którzy spotykali się przy whisky i cygarze i wspólnie rośli w siłę. Postanowiła zintegrować przedsiębiorcze kobiety. A na początku lat 90. było ich w Polsce niemało. Miało się odbyć jedno spotkanie, ale tak im się spodobało, że stworzyły nieformalny klub. Nazwały go "22", tyle było uczestniczek. Dziś jest ich 25, wciąż niewiele, bo niełatwo się do tego grona dostać. Klubowiczki wspierają się i kłócą, przyjaźnią i rywalizują. Twórczo. Bo kiedy spojrzeć na listę, każda z nich zrobiła dla Polski coś ważnego.

Gdybym miała się znaleźć w encykopedii to jako osoba, której w krótkim czasie udało się zbudować trwałe rzeczy: Polską Konfederację Pracodawców Prywatnych Lewiatan, Nagrodę Literacką Nike, Klub 22, Fundację Prymus wyrównującą szanse edukacyjne dzieci na wsi. W naszych mało stabilnych czasach to osiągnięcie.

Moje wnuki nie uwierzyłyby... Realia komuny są dla nich tak odległe jak Imperium Rzymskie. Cieszę się, że nie znają barier. Dla mnie wyjazd na narty do Austrii był szczytem marzeń. U nich wywołuje takie same emocje jak wycieczka na warszawską Pragę. I to bardzo dobrze.

Nie mogłam powstrzymać łez, gdy jako minister przemysłu w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego musiałam spotkać się z tysiącami włókniarek z upadających zakładów w Łodzi. Nie wzruszyłam się publicznie, ale potem w samotności tak.

Po raz pierwszy poczułam się Europejką... Na lotnisku w Londynie. Wyciągnęłam dowód i bez dodatkowych pytań przekroczyłam granicę. To było dwa dni po wejściu Polski do Unii.

Po '89 roku musiałam się nauczyć... Wszystkiego! I dlatego, kiedy w komisji trójstronnej słyszę dyskusję, jak trudno przystosować się do nowych realiów, nie rozumiem problemu. Pracowałam przez wiele lat w instytucie naukowym. Zarabiałam niezbyt duże pieniądze, ale wypłacano je zawsze pierwszego. Założenie własnej firmy i wkroczenie w realia gospodarki rynkowej było największą zmianą w życiu.

Czasem się wstydziłam, chamstwa i cwaniackich numerów. Kiedy stoję w kolejce i ktoś próbuje się wcisnąć, reaguję od razu. Wstydzę się też, kiedy przyjeżdżają przyjaciele z zagranicy i muszę z nimi pójść na Dworzec Centralny. Najchętniej sama bym ten dworzec umyła, żeby tak nie cuchnął.

Polki w moim wieku... Byłam na spotkaniu klasy maturalnej. Poza mną i kilkoma innymi osobami wszystkie koleżanki są na emeryturze. Uważały, że upadłam na głowę, bo z własnej woli pracuję. Zastanawiam się, co zrobić, żeby pokazać kobietom w moim wieku, jak są potrzebne i ile fantastycznych rzeczy mogłyby jeszcze zrobić. Kobieta 60-letnia wyjmuje sobie z życia 20 lat, aby oglądać seriale. Zgroza.

Chciałabym jeszcze żyć intensywnie przez 20 lat. Tyle mam pomysłów.

Zazdroszczę młodszym kobietom... Rozmawiam z córką i synową i niczego im nie zazdroszczę. Aśka ma trójkę dzieci, Ania piątkę i widzę, jak się szarpią, jakie mają problemy. Mnie dużo łatwiej było godzić pracę zawodową z życiem prywatnym.

Mam wrogów, bo ludzie sukcesu wzbudzają u nas kontrowersje. Chętniej pochylamy się nad tymi, którzy narzekają, że im się nie udało. Ja mówię: "jest fajnie". I za to niektórzy mnie nie lubią.

W ´89 roku nie wyobrażałam sobie, że będziemy w Unii. Kiedy wyjeżdżałam ze Stanów, przyjaciele żegnali mnie, jakbym jechała na zesłanie, nie było wiadomo, czy wrócę. Polska wydawała się dzikim krajem. Nie mogłam sobie wyobrazić, że tak szybko wszystko się odwróci: nie ja jeżdżę do Ameryki, przyjaciele przyjeżdżają do mnie. Polska jest dla nich ciekawym "odkryciem".

Jeszcze za wcześnie na podsumowania. Potrzebujemy lat, żeby ocenić ostatnie 20-lecie. A w życiu prywatnym mam poczucie, że wciąż tyle przede mną. Właśnie zastanawiam się, jaki kupić samochód. Wśród rodziny trwają dyskusje, czy to ma być porsche, czy maserati. Ale decyzję podejmę sama.

Nina Terentiew - dyrektor programowy, członek zarządu Telewizji Polsat

Gdybym miała się znaleźć w encyklopedii, to dlatego, że od 30 lat pracuję w telewizji, że wytrzymałam tę trudną miłość i wciąż jestem z telewizją w szczęśliwym związku. W 1992 roku zweryfikowała mnie wolna Polska. To wtedy prezes telewizji Marian Terlecki spytał, czy nie zostałabym dyrektorem artystycznym Dwójki. To była propozycja nie do odrzucenia. Od niej wszystko się zaczęło.

Mój wnuk nigdy by nie uwierzył, że pracowałam w telewizji, która miała tylko dwa kanały. Że żyłam w czasach, w których nie było komputerów ani komórek, ale ja byłam równie aktywna i skuteczna zawodowo. Nie uwierzyłby, że jako dwudziestoparoletnia dziewczyna byłam supergwiazdą, chociaż nie byłam piosenkarką pop. Robiłam skromny program XYZ, ale ponieważ nie było żadnej konkurencji, więc mój program był najlepszy i ja z tego powodu też.

Po raz pierwszy poczułam się Europejką w Sztokholmie. Piłam campari z sokiem pomarańczowym, paliłam cienkiego papierosa, a na nogach miałam kupione dwie godziny wcześniej szpilki Dolce&Gabbana. Dolary na ten cel przewiozłam w bucie, bynajmniej nie tej marki. Był '87 rok, wyjazd był służbowy, a ja czułam się niezwykle "pańsko". Zniesienie granic nie zrobiło już na mnie takiego wrażenia.

Po '89 roku musiałam się nauczyć, że telewizję robi się za pieniądze. Dawniej nie myślałam o nich. Kiedy TVP stała się spółką Skarbu Państwa, nadrabiałam zaległości w prawie i ekonomii. Skończyłam kursy, mam dyplomy, więc mogę być członkiem rady nadzorczej. Dla mnie, polonistki, to było wyzwanie.

Czasem się wstydziłam, że pracuję w telewizji publicznej. Oczywiście miałam wytłumaczenie: "jestem artystką, stykam się z ludźmi sztuki". Ale przychodziła też refleksja, że nie zawsze z tymi, z którymi bym chciała. I wtedy się wstydziłam.

Gdybym mogła cofnąć ostatnie 20 lat, wcześniej znalazłabym się w stacjach komercyjnych. Nie byłam przy ich budowaniu, a to musiało być fascynujące.

Polki w moim wieku są różne. Jedne już na emeryturze, siedzą na kanapie i robią na drutach. Inne przeżywają drugą młodość. Dla nich wszystko jest last minute, więc żyją bez kary i miary. Są zgrabne, zadbane, mają młodszych narzeczonych. Jeszcze inne są aktywne zawodowo i na nic nie mają czasu. Ja się do nich zaliczam.

Jestem dumna, że w męskim świecie jestem kobietą, której się udało. Lubię, kiedy kobietom się udaje.

Zazdroszczę młodszym kobietom, że są szczupłe. Ja stale się odchudzam i nie potrafię zgubić kilogramów. Całe życie podobają mi się wiotkie dziewczyny. Żałuję, że taka nie jestem.

Mam wrogów, bo dla wielu ich klęska ma moją twarz. Na takim stanowisku nie da się ominąć trudnych decyzji. Wrogów mam wpisanych w kontrakt.

20 lat temu szczytem moich marzeń było piękne mieszkanie. Jeszcze osiem lat temu miałam 40 metrów, było mi wygodnie, choć trochę ciasno. Dziś mieszkam na 100 metrach i też jest... trochę ciasno. Marzyłam o dobrym samochodzie. Jeździłam chyba zastawą, dziś mam służbowe volvo XC 90. Jak wszystkie kobiety, które ścigają się z facetami, uwielbiam wielkie samochody. Ale najbardziej marzyłam, żeby mój maleńki syneczek miał zawód, który pokocha i da mu wolność, bo ja nie do końca byłam wolna. Dziś Hubert jest doskonałym prawnikiem i prowadzi własną kancelarię.

W '89 roku nie wyobrażałam sobie złych stron kapitalizmu. Nie wiedziałam, że funkcją wolnych banków są kryzysy, a wielkie zarobki na giełdach powodują bankructwa. Nie myślałam, że będzie 100 kanałów w telewizji i że to nie ja będę programowała ludziom życie.

Przestałam wierzyć, że zmienimy się jako społeczeństwo, zniknie zawiść, skłonność do kłótni. Że świat dzikiej polityki, kiedyś się skończy. Że minie czas, gdy zły news jest dobrym newsem.

Jeszcze za wcześnie na podsumowywanie. Tyle może się zdarzyć. Ostatnio często zaczynam zdanie od słów: jak pójdę na emeryturę, napiszę książkę o tym albo o tamtym. A wtedy wszyscy pukają się w głowę: "Prędzej padniesz na korytarzu, niż odejdziesz z telewizji". Więc chyba wciąż za wcześnie na pisanie.

Małgorzata Niezabitowska - dziennikarka, pisarka, rzecznik prasowy rządu Tadeusza Mazowieckiego

Gdybym miała się znaleźć w encyklopedii to jako "twarz" naszego rządu, a także dziennikarka legalnej Solidarności, potem "podziemia", za kilka tekstów i akcji przeprowadzonych w stanie wojennym.

Nie mogłam powstrzymać łez, gdy Tadeusz Mazowiecki jako desygnowany premier wygłaszał exposé w parlamencie, a mój ojciec, człowiek spokojny i opanowany, wpatrując się w telewizor, zaczął śpiewać niepodległościową, zakazaną w PRL-u pieśń: "Witaj, majowa jutrzenko".

Po raz pierwszy poczułam się Europejką w dzieciństwie i już tak pozostało. Wychowano mnie bez narodowych kompleksów. Dziadkowie potrafili przekazać mi głęboką i wcale nie bezkrytyczną miłość do kraju, wraz z przekonaniem, że Polska, nawet w najgorszych, komunistycznych czasach należała, a my wraz z nią, do europejskiej kultury i tradycji.

Po '89 roku musiałam się nauczyć liczyć. Po dymisji naszego rządu uznałam, że skoro jako rzecznik namawiałam rodaków "aby wzięli sprawy w swoje ręce", to sama nie powinnam się uchylać. I nie mając najmniejszego pojęcia o prowadzeniu firmy, finansach, zarządzaniu, założyłam wydawnictwo i agencję PR. Następne lata to była niezła szkoła przetrwania.

Gdybym mogła cofnąć ostatnie 20 lat, przemyślałabym, czy nie przyjąć którejś z propozycji powrotu do życia publicznego, jakie otrzymałam. Nie wiem, czy udałoby mi się wiele osiągnąć. Ale na pewno, biorąc wtedy odpowiedzialność, miałabym dzisiaj większe prawo do krytyki tego wszystkiego, co mi się w kraju nie podoba.

Zabrakło mi czasu na pisanie książek. Dwie mam rozpoczęte, jedną niemal skończoną, a Szymi i Kocio, moi wnukowie, proszą o spisywanie tego, co im opowiadam przed zaśnięciem. Jeśli zdrowie pozwoli, to może się uda...

Moją największą nagrodą jest w perspektywie całego życia - rodzina.

Chciałabym jeszcze dotrzeć do kilku odległych miejsc. W dzieciństwie objechałam cały świat... w moim atlasie szkolnym. Sporo z tych wędrówek nadal czeka na odbycie w realnym świecie.

Jestem dumna ze sposobu, w jaki odzyskaliśmy wolność. Odnieśliśmy zwycięstwo przy negocjacyjnym stole, gdzie zasiedli dotychczasowi przeciwnicy, nawet wrogowie, i dogadali się. Dlatego też budzi mój wewnętrzny sprzeciw sądzenie tych, którzy byli współtwórcami polskiej pokojowej rewolucji, generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka, a jeszcze jako szefów przestępczego gangu. Zwycięzcy nie powinni mścić się na zwyciężonych, chorych, bardzo już starych ludziach. Tylko raczej uczyć nowe pokolenia szlachetnego wybaczania. A bardziej osobiście, jestem dumna z córki, która wychowuje dwójkę dzieci, robi doktorat na ASP, mnóstwo rysuje i projektuje, a o szóstej rano chodzi ćwiczyć do klubu fitness.

20 lat temu szczytem moich marzeń była ponowna legalizacja Solidarności, a w perspektywie długi marsz do wolności. Wkrótce jednak okazało się, że wystartowaliśmy nie w maratonie, tylko sprincie, a ja zamiast do Ameryki, gdzie mieliśmy z moim mężem Tomkiem pracować nad nową książką, pojechałam do Gdańska robić wywiad z Lechem Wałęsą do pierwszego numeru odrodzonego "Tygodnika Solidarność", który ukazał się na wybory 4 czerwca.

Olga Lipińska, reżyser teatralny i telewizyjny, felietonistka

Gdyby miała Pani się znaleźć w encyklopedii? To za "ratowanie Polaków przed grzechem niemyślenia". To sentencja nagrody, którą dostałam wraz z Busolą od tygodnika "Przegląd".

Po '89 roku musiałam się nauczyć, jak obsługiwać komputer, komórkę i inne cacka elektroniczne, choć ich nie lubię. Do dziś moje teksty piszę ręcznie, cienkopisem. W pracy niczego nie musiałam się nauczyć. Zawsze byłam wymagająca i do znudzenia perfekcyjna. Nadal nie mam głowy do biznesu, nie umiem zadbać o interesy.

Czasem się wstydziłam tego, jak Polacy demonstrują polskość. Fałszywy patos i przekonanie, że jesteśmy narodem wybranym. Wstydzę się też za dziennikarzy piszących językiem jak z magla i podlizujących się motłochowi. Wstydzę się za nasze chamstwo i brak kultury na co dzień.

Poczułam rozczarowanie... Nigdy nie miałam specjalnej nadziei, że jeśli zmieni się system, wszystko będzie inaczej. Znam trochę nasz narodowy charakterek. Jesteśmy świetni w negacji, akcji, ale niczego nie potrafimy systematycznie budować. Wierzyłam jednak, że jeśli staniemy się suwerenni, przestanie działać partyjna negatywna selekcja, potrafimy docenić fachowców. Nic takiego się nie stało, wciąż koleś jest ważniejszy od specjalisty. Rozczarowała mnie też "Gazeta Wyborcza". W '89 roku miała jedyną i unikalną szansę, żeby zintegrować polską inteligencję, tę z lewej i z prawej strony politycznej. Zamiast tego podzieliła wszystkich na naszych i nie naszych.

Zabrakło mi czasu na wielkie inscenizacje. Zawsze myślałam, że wrócę do Antyku, (moim przedstawieniem dyplomowym była Antygona Sofoklesa), ale też do Szekspira. Że będę robiła ogromne spektakle muzyczne. Kiedy oglądałam film Chicago, pomyślałam: "Umiałabym coś takiego wyreżyserować". Ale nikt mi nie powierzy takiego scenariusza, nie da pieniędzy. Tylko dlatego, że robiłam kabaret. Jestem w szufladce od wygłupów.

Największą nagrodą była świadomość, że dzięki mojemu Kabaretowi ludzie zaczęli się śmiać z tych, których wcześniej się bali. Janusz Rewiński - Misiek, był uosobieniem betonu partyjnego, opowiadał brednie, pisałam mu surrealistyczne kwestie i monologi, które wygłaszał jako przedstawiciel władzy, głupi jak but. Już nie był groźny, tylko śmieszny. Na spotkaniach z publicznością często słyszałam: "Pani wpuściła świeże powietrze w naszą rzeczywistość", a nawet, że jestem Boyem-Żeleńskim naszych czasów.

Polki w moim wieku bywają świetne, ale bywają też okropnie zaniedbane. Uważają, że nie warto w siebie inwestować, tyją, siwieją, przestają uczestniczyć w kulturalnym życiu, bo poświęcają się wnusiom. Cieszę się, gdy widzę panie wyglądające młodziej od swojej metryki, biorące udział w życiu kulturalnym, czytające gazety, książki, interesujące się światem, w którym żyją. W Polsce kulturę konsumują kobiety. Mężczyźni zajmują się polityką, w gadaniu oczywiście, i meczami piłki nożnej.

Chciałabym jeszcze w najbliższym planie wyreżyserować Wyzwolenie Wyspiańskiego i popracować w Operze Narodowej.

Mam wrogów, bo jestem "niegrzeczna". Krzyczę. Nigdy nie napisałam żadnej notatki ani donosu, zawsze mówiłam prosto w oczy to, co mi się nie podoba. Nieudolnych współpracowników po prostu wyrzucałam.

Moją największą siłą jest wytrzymałość. Potrafię pracować 40 godzin bez przerwy, tak długo, aż skończę to, co zaczęłam. Nie znoszę przerw w pracy. Tak jest również z pisaniem - wstaję od biurka, kiedy stawiam ostatnią kropkę. Przedtem muszę jednak pokonać lube lenistwo.

Zawsze walczyłam przeciwko głupocie. Denerwuje mnie, że większość ludzi żyje w mentalnym rozmemłaniu, jakby myślenie bolało. Bezmyślność jest straszna i prowadzi do nieszczęść.

20 lat temu szczytem moich marzeń było zniesienie cenzury. Nic mi tak w życiu nie dokuczyło jak cenzura.

W '89 roku nie mogłam sobie wyobrazić... że zapanuje u nas tak ostry i bezwzględny kapitalizm. Po raz pierwszy przyglądałam mu się, kiedy w latach 70. pracowałam we francuskiej telewizji. Moi francuscy koledzy podpisywali drakońskie umowy, że jak ich programy nie będą miały oglądalności, wylatują. Godzili się na wszystko, żeby pracować. Patrzyłam z przerażeniem. Po powrocie powiedziałam mężowi: dobrze, że u nas nie ma kapitalizmu. Nie przypuszczałam, że i u nas też dziś będą obowiązywały identyczne reguły.

Przestałam wierzyć, że w Polsce przyjaciel cieszy się z sukcesu przyjaciela. Mówię to ze smutkiem.

Jeszcze za wcześnie, żebym owinęła się w koc, leżała na kanapie i oglądała bzdury w telewizji. Nie zdaję sobie sprawy, ile mam lat, wciąż mi się wydaje, że wszystko przede mną i na wszystko mam czas. Złości mnie tylko, kiedy nie mogę szybko wbiec na trzecie piętro bez windy.

Olga Jackowska - piosenkarka rockowa

Gdybym miała się znaleźć w encyklopedii, to jako piosenkarka i autorka tekstów. Występ Maanamu na festiwalu w Opolu w 1980 roku pokazał, że byliśmy Polakom potrzebni. Okazaliśmy się głosem pokolenia, z tym, o czym śpiewaliśmy, ludzie się identyfikowali.

Mój wnuk by nie uwierzył, że mieliśmy zamknięte granice, że musieliśmy wystawać w kolejkach po chleb i serek, a masło było produktem luksusowym. Po mięso nigdy nie stałam, bo moja rodzina przestała je jeść. Wszyscy myśleli, że to wegeteriańska ekstrawagancja, a to był sposób, żeby uniknąć upokorzenia kolejek.

Nie mogę powstrzymać łez, gdy patrzę na Dalajlamę. Żal mi bogatej kultury Tybetańczyków, przehandlowanej przez świat za kontrakty z Chinami. Wzrusza mnie bezradność tego człowieka.

Po raz pierwszy poczułam się Europejką... Ludzie z mojego pokolenia zawsze będą mieli kompleks zamkniętych granic i obywatela drugiej kategorii. Są nim napiętnowani jak tatuażem. Więc gdy dziś przejeżdżam przez miejsca, gdzie kiedyś były granice, czuję ciarki na plecach.

Po '89 roku musiałam się nauczyć, że sztuka powinna się sprzedać. I jak tworzyć, żeby utwory Maanamu puszczało radio. Czarno-biała rzeczywistość PRL-u była łatwa dla tekściarza. W latach 90. wszystko to, o czym marzyliśmy, stało się realne, więc świadomie zaczęłam pisać o sobie. Byłam za to krytykowana. Mówiono, że Kora już nie walczy, że stępiła pazury. Ale nie narzekam. W wolnej Polsce pierwszy raz jako zespół stanęliśmy finansowo na nogach. Zmiany przyszły w dobrym czasie, jeszcze zdążyłam odnieść sukces materialny.

Mam wrogów, bo mówię, co myślę. Ostre opinie to mało polityczna postawa, ale co zrobić.

Moją największą siłą jest przekonanie, że jestem niezależna i samowystarczalna. Jak szwajcarski scyzoryk: zawsze mogę jeszcze otworzyć jakieś ostrze.

20 lat temu szczytem moich marzeń była stabilizacja. Drżałam przed interwencją "bratnich" państw. Bałam się, że w naszym pechowym kraju wszystko może się odwrócić.

W '89 roku nie wyobrażałam sobie, że po 20 latach Polska będzie ładna. Jeżdżę po kraju i widzę zmiany. Jakby z szarego papieru, którym wszystko było zakryte, wyłaniała się piękna architektura. Nie mamy prawa narzekać. Mamy pracować, kochać się, przyjaźnić i wspierać.

Jeszcze za wcześnie, żebym przestała śpiewać, grać koncerty. Za wcześnie na totalną stabilizację, której zupełnie sobie nie wyobrażam. Chciałabym jeszcze być w tylu miejscach. Teraz marzę o Malezji. Przeczytałam, że to jedyny obszar świata nieskażony cywilizacją, która wszystko unifikuje. Zrobię wszystko, żeby tam pojechać.

Magdalena Środa - filozof, publicystka

Gdybym miała się znaleźć w encyklopedii, to dlatego, że od 20 lat mówię, piszę i krzyczę o złej sytuacji kobiet w Polsce i nieustannie upominam się o wyrównywanie praw, szans i możliwości tej gorzej traktowanej części naszego społeczeństwa.

Nie mogłam powstrzymać łez w sierpniu '80, w czerwcu '89, w maju 2004 roku, gdy Polska stawała się członkiem UE. Wzrusza mnie ludzka solidarność, polityczny sukces i poczucie wspólnoty ludzi wolnych.

Po raz pierwszy poczułam się Europejką tak dosłownie w te wakacje. Zabrałam za granicę córki sąsiadów z Mazur, by pokazać im Europę i udowodnić, że warto uczyć się języków. Pierwszy raz od dawna jechałam przez Europę samochodem. Przekraczałyśmy granicę bez zatrzymywania, stania w kolejkach i pokazywania dokumentów (Schengen działa!). Na pierwszej stacji benzynowej spotkałyśmy Polaków, którzy opowiadali nam o synu. Studiuje w Holandii, a oni jechali do niego na weekend. Gdy zapytałam, w jakim kraju będzie pracował, usłyszałam: "A czy to ważne, przecież to wszystko Europa". Czyli czujemy się u siebie. Też się tak poczułam.

Po '89 roku musiałam się nauczyć sztuki wybierania. Komunizm zawsze stawiał nas w sytuacji prostego: albo, albo: albo coś jest, albo nie ma. Albo jest ser biały, albo żółty. Po ´89 nastąpiła eksplozja możliwości wyboru. Wcale to niełatwe, jeśli wcześniej się tego nie praktykowało. Poza tym musiałam się nauczyć, czym jest ekonomia, Unia Europejska oraz jak zdobywa się w niej granty.

Czasem się wstydziłam, że nasi politycy nie posiadają klasy, są niewykształceni, nie znają języków. Że nasi rodacy nie mają dobrej opinii jako emigranci, że nazywa się ich "pasażerami na gapę". Korzystają z możliwości, jakie daje Zachód, ale nie dają nic w zamian. Nie płacąc podatków, nie angażują się w inicjatywy społeczne.

Poczułam rozczarowanie, gdy w Polsce zaczęły zwyciężać siły konserwatywne, gdy sferę publiczną i moralną zdominował Kościół, a Polska mentalnie zaczęła się uwsteczniać. Chciałabym zapomnieć o politycznym chamstwie, które przetoczyło się przez nasz parlament, zapowiadając zawczasu, że "Wersal się skończył". Chciałabym zapomnieć o istnieniu Giertycha, Leppera czy politycznej wydmuszki, jaką jest Marcinkiewicz, i o tym, że wciąż mają oni u nas zwolenników.

Jestem dumna z pokolenia młodych intelektualistów, z moich studentów i ich krytycznego stosunku do świata. Jestem dumna z młodych kobiet, świadomych wartości, wykształconych, które nie uwierzą, że ich powołaniem jest wykonywanie nieodpłatnej pracy na rzecz mężczyzn. Jestem dumna z mojego męża i dziecka, że udało im się przeżyć ze mną tyle lat.

Zazdroszczę młodszym kobietom większych możliwości wyboru na rynkach pracy, także europejskich, że są mobilne i nie boją się zmian. One z kolei zazdroszczą mi, że żyłam w czasach, kiedy pojęcie "bezrobocie" było nieznane.

Mam wrogów, bo jestem feministką i ateistką, co w naszym kraju nie jest łatwe. Ojciec Rydzyk nazwał mnie "eutanazją" i wiedźmą, jakiś biskup twierdził, że jestem dowodem na istnienie szatana. Premier Marcinkiewicz tak mnie nie znosił, że nie mogąc zdymisjonować (do dymisji podałam się razem z rządem), rozwiązał ważną instytucję, jaką było Biuro Pełnomocnika Rządu ds. Równego Statusu Kobiet i Mężczyzn.

W '89 roku nie wyobrażałam sobie, że z jednej strony Polska tak szybko się zmodernizuje, a z drugiej stanie się krajem fundamentalizmu religijnego. I że z mojej uwielbianej Solidarności pozostanie roszczeniowy związek zawodowy i pazerny Kościół.

Czułam, że wygrałam, kiedy staliśmy się wolnym krajem, gdy weszliśmy do Unii Europejskiej. Czuję, że wygrałam, widząc młode kobiety myślące podobnie jak ja. Mam też świadomość, że większość życiowych decyzji, które podjęłam, była słuszna i że składają się na sensowną całość, pod którą mogę się podpisać.

Rozmawiała: Magda Jaros

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Przyjaciele | świat | polki | firmy | 20 lat
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy