55 cm kobiety z charakterem
Anetka urodziła się 29 lutego - w dniu, który zdarza się tylko raz na cztery lata. I od razu znalazła swoje ulubione miejsce na Ziemi - pierś mamy.
Zaszłam w ciążę w czerwcu, po dziewięciu miesiącach życia w małżeńskim stanie - opowiada Agnieszka Zielińska z Brzegu. - W pierwszym trymestrze ominęła mnie na szczęście większość przypadłości "należnych" temu okresowi. Wyjątkiem były nudności, ale bynajmniej nie poranne, a wręcz przeciwnie - wieczorne... Niestety, w szóstym miesiącu dowiedziałam się, że mam cukrzycę ciężarnych. Od tej chwili stałam się częstym gościem oddziału patologii ciąży Szpitala Ginekologiczno-Położniczego w Opolu. Choć początkowo nie byłam tym zachwycona, wizyty w szpitalu okazały się przydatne. Poznałam panujące tam zwyczaje, a także lekarzy i położne. Zawarłam też nowe znajomości z kobietami w podobnej sytuacji. No i z powodu cukrzycy przeszłam na dietę. Dzięki temu przez całą ciążę przybrałam na wadze niespełna 10 kilogramów.
"Atrakcją" trzeciego trymestru okazała się potworna zgaga, którą łagodziło tylko ssanie migdałów. Pojawiły się również zachcianki: szpinak pod każdą postacią!
Czekałam na walizkach
Przepisowo, dwa tygodnie przed terminem, który przypadał na 9 marca, spakowałam wielką torbę. Umieściłam w niej osobno rzeczy potrzebne w trakcie porodu, niezbędne podczas pobytu w szpitalu i wyprawkę dla noworodka. Mąż z niecierpliwością oczekiwał nadejścia symptomów porodu, a ja, w przerwach między ćwiczeniami zalecanymi w szkole rodzenia, obserwowałam swoje ciało, bojąc się, że przegapię coś ważnego. W czwartek 28 lutego zaczęliśmy przemeblowanie pokoju dla dzidziusia. Chociaż podstawowe sprzęty stały tam już od dwóch miesięcy, miałam nieodpartą potrzebę, by jeszcze raz wypucować meble i po raz tysięczny ułożyć ciuszki w komodzie. Ponieważ zaczynałam się czuć jak kwoka szykująca gniazdo, umówiłam się na 29 lutego do pedikiurzystki. Niestety, nie dane mi było się z nią spotkać!
Czas się zatrzymał
O godzinie 7.30 29 lutego pojawiło się niewielkie krwawienie i ból brzucha, potem dołączyła się biegunka. Około 9.00 zadzwoniłam do męża, aby wracał z pracy do domu, bo chyba się zaczęło. Pojawił się około 10.00, wypiliśmy jeszcze razem kawę i przed 11.00 ruszyliśmy z Brzegu do opolskiego szpitala położniczego. Godzinę później, w izbie przyjęć, usłyszałam: "Od tej chwili nie wolno pani chodzić, zaczął się odpływ wód". Przewieziono mnie więc na blok porodowy, do sali błękitnej. Tam oczekiwały mnie już położna i dwie studentki. Zostałam podłączona do KTG i otrzymałam odpowiedzialne zadanie: miałam liczyć czas pomiędzy skurczami. Początkowo były niewielkie, ale około 14.00 stały się coraz częstsze i coraz bardziej bolesne. Rozwarcie sięgało już 6 cm, a ja czułam się z każdą chwilą gorzej. Na szczęście wtedy lekarz pozwolił wejść na salę mojemu mężowi. W jego obecności ból i wymuszona pozycja leżąca stały się znośniejsze. Tomek przemywał mi twarz, podawał wodę, masował plecy i co chwilę powtarzał: "Świetnie sobie radzisz!". A przede wszystkim był przy mnie! W końcu pozwolono mi wstać i pójść pod prysznic (rozwarcie było już 8-centymetrowe). Bolało mnie bardzo, ale ciepła woda i pomocna dłoń męża zdziałały cuda. Gdy wróciłam na salę, położna doradziła mi podejście do drabinek i kucnięcie podczas kolejnych skurczów. Po dwóch zbadała mnie jeszcze raz i powiedziała:"No, pani Agnieszko, zaczynamy rodzić". Położyłam się na fotelu, zamknęłam oczy, bo kręciło mi się w głowie, i zaczęłam przeć. Bolało coraz bardziej. Słyszałam polecenia położnej i czułe słowa męża, ale dla mnie czas zatrzymał się na 15.00.
Urodzony co 4 lata
Jakby z oddali dotarł do mnie głos położnej: "Teraz proszę mocno przeć, główka już prawie wyszła. Jeśli się pani postara, dziecko urodzi się o 17.00". Krzyknęłam: "Nie chcę o 17.00!". Cały czas byłam przekonana, że jest 15.00 (w rzeczywistości była 16.55) i stwierdziłam, że nie wytrzymam kolejnych dwóch godzin. Nasza Anetka urodziła się zgodnie z "przepowiednią", punktualnie o 17.00, 29 lutego 2008 roku. Od razu spodobała mi się ta data. Uznałam, że dla kobiety jest wyjątkowo korzystna - zawsze to cztery razy mniej urodzin. Jednak to jeszcze nie był koniec. Czekało mnie wydalenie "upartego" łożyska, które za nic nie chciało się urodzić, a następnie zasłabnięcie i kroplówka. Nic jednak nie było w stanie przyćmić szczęścia, jakiego doznałam, gdy moja 55-centymetrowa "kobieta z charakterem" odnalazła brodawkę i zaczęła ssać! Do dziś moja pierś to jej ulubione miejsce na Ziemi!