55 cm kobiety z charakterem
Anetka urodziła się 29 lutego - w dniu, który zdarza się tylko raz na cztery lata. I od razu znalazła swoje ulubione miejsce na Ziemi - pierś mamy.

"Atrakcją" trzeciego trymestru okazała się potworna zgaga, którą łagodziło tylko ssanie migdałów. Pojawiły się również zachcianki: szpinak pod każdą postacią!
Czekałam na walizkach
Przepisowo, dwa tygodnie przed terminem, który przypadał na 9 marca, spakowałam wielką torbę. Umieściłam w niej osobno rzeczy potrzebne w trakcie porodu, niezbędne podczas pobytu w szpitalu i wyprawkę dla noworodka. Mąż z niecierpliwością oczekiwał nadejścia symptomów porodu, a ja, w przerwach między ćwiczeniami zalecanymi w szkole rodzenia, obserwowałam swoje ciało, bojąc się, że przegapię coś ważnego. W czwartek 28 lutego zaczęliśmy przemeblowanie pokoju dla dzidziusia. Chociaż podstawowe sprzęty stały tam już od dwóch miesięcy, miałam nieodpartą potrzebę, by jeszcze raz wypucować meble i po raz tysięczny ułożyć ciuszki w komodzie. Ponieważ zaczynałam się czuć jak kwoka szykująca gniazdo, umówiłam się na 29 lutego do pedikiurzystki. Niestety, nie dane mi było się z nią spotkać!
Czas się zatrzymał
O godzinie 7.30 29 lutego pojawiło się niewielkie krwawienie i ból brzucha, potem dołączyła się biegunka. Około 9.00 zadzwoniłam do męża, aby wracał z pracy do domu, bo chyba się zaczęło. Pojawił się około 10.00, wypiliśmy jeszcze razem kawę i przed 11.00 ruszyliśmy z Brzegu do opolskiego szpitala położniczego. Godzinę później, w izbie przyjęć, usłyszałam: "Od tej chwili nie wolno pani chodzić, zaczął się odpływ wód". Przewieziono mnie więc na blok porodowy, do sali błękitnej. Tam oczekiwały mnie już położna i dwie studentki. Zostałam podłączona do KTG i otrzymałam odpowiedzialne zadanie: miałam liczyć czas pomiędzy skurczami. Początkowo były niewielkie, ale około 14.00 stały się coraz częstsze i coraz bardziej bolesne. Rozwarcie sięgało już 6 cm, a ja czułam się z każdą chwilą gorzej. Na szczęście wtedy lekarz pozwolił wejść na salę mojemu mężowi. W jego obecności ból i wymuszona pozycja leżąca stały się znośniejsze. Tomek przemywał mi twarz, podawał wodę, masował plecy i co chwilę powtarzał: "Świetnie sobie radzisz!". A przede wszystkim był przy mnie! W końcu pozwolono mi wstać i pójść pod prysznic (rozwarcie było już 8-centymetrowe). Bolało mnie bardzo, ale ciepła woda i pomocna dłoń męża zdziałały cuda. Gdy wróciłam na salę, położna doradziła mi podejście do drabinek i kucnięcie podczas kolejnych skurczów. Po dwóch zbadała mnie jeszcze raz i powiedziała:"No, pani Agnieszko, zaczynamy rodzić". Położyłam się na fotelu, zamknęłam oczy, bo kręciło mi się w głowie, i zaczęłam przeć. Bolało coraz bardziej. Słyszałam polecenia położnej i czułe słowa męża, ale dla mnie czas zatrzymał się na 15.00.
Urodzony co 4 lata
Jakby z oddali dotarł do mnie głos położnej: "Teraz proszę mocno przeć, główka już prawie wyszła. Jeśli się pani postara, dziecko urodzi się o 17.00". Krzyknęłam: "Nie chcę o 17.00!". Cały czas byłam przekonana, że jest 15.00 (w rzeczywistości była 16.55) i stwierdziłam, że nie wytrzymam kolejnych dwóch godzin. Nasza Anetka urodziła się zgodnie z "przepowiednią", punktualnie o 17.00, 29 lutego 2008 roku. Od razu spodobała mi się ta data. Uznałam, że dla kobiety jest wyjątkowo korzystna - zawsze to cztery razy mniej urodzin. Jednak to jeszcze nie był koniec. Czekało mnie wydalenie "upartego" łożyska, które za nic nie chciało się urodzić, a następnie zasłabnięcie i kroplówka. Nic jednak nie było w stanie przyćmić szczęścia, jakiego doznałam, gdy moja 55-centymetrowa "kobieta z charakterem" odnalazła brodawkę i zaczęła ssać! Do dziś moja pierś to jej ulubione miejsce na Ziemi!