Coraz bliżej święta
Kiedy zbliżają się święta, dorośli wpadają w amok. Wydaje im się, że wszystko ma wyglądać tak, jak w reklamach telewizyjnych, gdzie pod choinką szczęśliwa rodzina znajduje to, czego brak jej na co dzień. I nie chodzi tylko prezenty, ale czułość, cierpliwość, uśmiech i oczywiście wyjątkowe, wspólnie spędzone chwile.
Czy faktycznie w naszych domach jest podobnie? - Święta wspominam jako jeden wielki koszmar - opowiada znajoma.
- Matka od początku grudnia ścigała każdego o "robienie porządku na bieżąco", bo dom miał lśnić nieskazitelną czystością. Tata-lekarz brał zazwyczaj w święta dyżur, więc mama podczas wigilii zaczynała histeryzować i wylewać krokodyle łzy, obwieszczając wszem i wobec, że najgorszą decyzją w jej życiu był wybór ukochanego męża, który woli pracę od rodziny - wspomina ze złością.
Inna koleżanka opowiada, jak rok w rok jej rodzice darli koty o to, gdzie ma się odbywać wieczerza wigilijna - czy u jednych dziadków, czy u drugich. 1000-kilometrowa odległość uniemożliwiała spożycie kolacji w obydwu domach. Jak jechali do teściów, jej mama 24 grudnia niemal dostawała zawału, a gdy święta spędzali u jej rodziców, teściowie dawali się przeprosić w okolicach Wielkanocy.
- Nie mam jeszcze dzieci, ale jak się urodzą, smak świąt poczują w ciepłych krajach. Nie dam się terroryzować ani teściowej, ani własnej rodzicielce - peroruje 30-letni Marek. Słuchając ich opowieści zastanawiam się, jak było u mnie? Co zapamiętałam z wczesnych, dziecięcych lat.
Święta spędzaliśmy u dziadków. Byłam najstarsza wśród kuzynostwa, więc mogłam decydować (ze względu na wzrost), o wielu ważnych rzeczach. Np. gdzie ma zawisnąć żołnierzyk-bombka, szklana głowa św. Mikołaja czy srebrne szyszki. Tylko czubka choinki nie udawało mi się udekorować. Jakoś zawsze był za wysoko.
Zwykłe, dziecięca zajęcia nie pociągały mnie - wolałam te prawdziwe, które zajmowały dorosłych. Mieszanie wody z mąką, wałkowanie ciasta, wycinanie krążków brzegiem szklanki i lepienie pierogów - gdy masz kilka lat, takie czynności są naprawdę pasjonujące. Nie cięcie papieru kolorowego na paski i zlepianie kółek, z których ma powstać łańcuch. Nie muszę chyba dodawać, że najsmaczniejsze pierogi na świecie robiła moja babcia. Myślałam sobie, że każdy ma w swoim domu taką straszą panią i że babcia to synonim pierożkowej królowej.
Pamiętam odkrycie bolesnej prawdy, gdy wyszło na jaw, że karp, który przed chwilą pływał w wannie znalazł się na półmisku w kształcie elipsy. Mieliśmy też jedną, świecką tradycję, która jak mniemam dotyczyła tylko naszego domu. Gdy skończył się repertuar wszystkich kolęd, wujek-historyk zaczynał intonować pieśń patriotyczną: "My pierwsza brygada". Jak zaczął raz, tak przez kolejne święta zostało. Do dzisiaj pamiętam też powigilijne dyskusje w przedszkolu, czy aby na pewno na kolacji było 12 potraw. Jeśli komuś brakowało takowych, zaczynał wymieniać: sól, pieprz, masło...
Gdy przypominam sobie dziecięce święta, czuję zapach suszu z kompotu i pomarańczy. Wiem, że takie już się nie powtórzą, bo pewne miejsca, a przede wszystkim ludzie, odeszli na zawsze. Żadne pierogi nie smakują mi tak bardzo, jak te, które robiła babcia. Dorosłość pokryła nas łuskami, przez które mniej rzeczy dociera. Nie mamy już wrażliwości dzieci, nie czujemy tak, jak one.
Dzisiejsze święta kojarzą się z ciągłym bieganiem i nieśmiertelnym pytaniem: "Czy wszystko zdążę zrobić ma czas?". Atmosfera gdzieś zniknęła, zostały za to obowiązki. Listy zakupów, odhaczenie rzeczy zrobionych i zaznaczanie tych, które zrobić trzeba. Sprawdzanie, czy zadzwoniliśmy do osób, do których trzeba było zadzwonić i myślenie, czy aby na pewno o wszystkim się pamięta.
Chciałabym, żeby moje dzieci nie zauważyły tego, co muszą po drodze zrobić dorośli, którym wydaje się, że tylko po spełnieniu określonych czynności święta się udadzą. Bo większość rzeczy wymyślamy sobie sami, komplikując życie. Zamiast cieszyć się wspólnym czasem, trwonimy go.