Ewa Błaszczyk: Ona krzyczy we mnie
Piętnaście lat temu, tuż po niespodziewanej śmierci męża, Ewę Błaszczyk dotknęła kolejna tragedia. Jej córka Ola zapadła w śpiączkę. Wtedy życie rodziny zmieniło się diametralnie. Aktorka opowiada, jak od tamtego dnia walczy o zdrowie córki i jej prawo do godnego życia. Walczy też o siebie.
Przeczytaj fragment książki Ewy Błaszczyk i Krystyny Strączek "Wejść tam nie można":
Opis tego, co się stało, jest tylko opisem. Jednego z wielu podobnych przypadków. Nie daje żadnego pojęcia o emocjach, które targają człowiekiem, kiedy jego dziecko kona mu na rękach, a on nie umie mu pomóc. Czuję, że już mogę spróbować opowiedzieć, jak do tego doszło. Ale prawdziwym piekłem nie są fakty, lecz przeżycia: absolutna bezradność, poczucie winy... To, co narasta później.
Siedzimy w gabinecie Jacka, naprzeciw siebie. Piękna, słoneczna pogoda, światło wpada przez okna i przez białe przeszklone drzwi prowadzące do ogrodu. Podciągnięte rolety, żadnych firanek, zasłon. Wszędzie wiszą zdjęcia, uśmiechnięte twarze Ewy, Jacka, dziewczynek. Ewa w białym, miękkim, luźnym ubraniu. Jej jasna cera, blond włosy wydają się jeszcze jaśniejsze niż zwykle. Z okna, które ma za plecami, płynie blask dokładnie rysujący jej kontury.
11 maja, w czwartek, był upał. Siedziałam w archiwum radiowej Trójki u Artura Andrusa i spisywałam z taśm audycje z panem Sułkiem. Chciałam wydać drugą książkę, na którą złożyłyby się odcinki nigdy nie publikowane. Zachodziłam tam codziennie.
O godzinie czternastej poszłyśmy z dziewczynkami na cmentarz, na grób Jacka. Strasznie gorący dzień. Wracając do bramy cmentarnej, minęłyśmy po drodze pomnik nagrobny dziecka. Ola pytała, dlaczego taka mała dziewczynka nie żyje. Kilka razy pytała. Ta scena często do mnie wraca.
Zajechałyśmy do domu, wyskoczyłam jeszcze na krótki wywiad do radia i zabrałyśmy się do planowania przyjęcia. Byłyśmy w domu we czwórkę: ja, Ola, Mania i pani Wala, niania. W sobotę 13 maja miały być imieniny dziewczynek. Postanowiłyśmy urządzić garden party dla dzieci. Ponieważ trochę się przeziębiły, dostały do połknięcia tabletki. I Mania, i Ola były bardzo podekscytowane, prosiły, żebym zadzwoniła do jeszcze jednej koleżanki. Chwyciłam więc za telefon, połączyłam się, a Ola podeszła do mnie i mówi: "Ale jeszcze mamy taką jedną sprawę... Czy potem, już po wszystkim, w niedzielę, pójdziemy tylko z tobą do McDonalda?". "No pewnie!" - ja na to.
Zapamiętałam ostatnią scenę z Olą, która mruży oczy z zachwytu i woła: "Mamcik! Ty jesteś wspaniała!", i odchodzi na pierwszy z brzegu fotel w salonie. Tam odbiera od niani pigułkę. Nie rozgniecioną.
W domu już nie łyka się nie rozgniecionych tabletek.
Połknęła. Pigułka stanęła jej w gardle. Chciała ją popić ice tea, którą miała w ręku. (Ja ciągle rozmawiałam przez telefon z mamą Asi). Pobiegła do kuchni, żeby przepchać tabletkę chlebem. Zaczęła się krztusić. Krzyki, histeria. (Rzuciłam telefon na podłogę. Nie rozłączyłam się). Przewracanie do góry nogami. Bicie w plecy. Wyszłyśmy na ganek. Zaczęła sinieć wokół ust. Któraś krzyknęła: "Karetka!". Że nie damy rady. Wtedy zaczęłam potwornie wrzeszczeć. Darłam się. Nie wiem co. Chyba bez żadnych słów. Wyskoczyłam na ulicę. Nie wzięłam samochodu, kluczyków. Było za późno. Stanęłam przed nadjeżdżającym autem. Zatrzyma się? Przejedzie mnie? Zatrzymał się. Ola doszła do furtki o własnych siłach. Tam straciła przytomność i zrobiła siusiu.
Obcy mężczyzna wiózł mnie z nieprzytomną Olą na rękach do Szpitala Bielańskiego. Kierowca nie był w stanie pojąć, co się ze mną dzieje. Chciał jechać normalnie, zgodnie z przepisami. A ja opuściłam wszystkie szyby i wrzeszczałam. Naciskałam mu na klakson, rozkazywałam: "Po chodniku!", "Za tramwajem!", "Na czerwonym!". Żeby łamać wszystkie przepisy, bo przecież jedzie karetka! Nie mamy koguta na dachu, ale jest klakson i można wrzeszczeć!
Weszłam do szpitala centralnym wejściem, krzyknęłam do obcych ludzi, którzy stali wewnątrz: "Pomóżcie!". Nikt się nie ruszył, nie wiedzieli, o co mi chodzi. Jakby spali.
Wszyscy śpimy. A zanim się obudzimy, będzie za późno. Bo ta jedna jedyna sekunda minie.
Pobiegłam więc szpitalnym korytarzem. Z Olą na rękach. Nie wiem, skąd miałam tyle siły. Straszliwie krzyczałam. Chciałam, żeby lekarze, którzy są w izbie przyjęć, wiedzieli, że muszą natychmiast przerwać gipsowanie, badanie czy cokolwiek innego tam robili, bo trzeba ratować życie. Żeby mój krzyk był sygnałem karetki pogotowia. (Później na dwa czy trzy dni straciłam głos, mogłam tylko szeptać). Gdy dobiegłam, natychmiast zaczęła się reanimacja.
Byłam tam cały czas. Chcieli mnie wyrzucić, ale powiedziałam, że na pewno nie wyjdę. Już poznałam realia szpitalne - po złamaniu nogi i porodzie dziewczynek; poznałam OIOM po operacjach Jacka. Rozmawiałam z wieloma lekarzami. Także z tymi, którzy z całą pewnością minęli się z powołaniem. W każdym razie nie dało się mnie łatwo zbyć.
Szło jak po grudzie: aparatura nie przystosowana do dzieci, szukali tlenu... brakowało tego, tamtego... W dodatku było potwornie gorąco. W końcu zaczęłam pomagać, wołałam: "Powiedzcie, gdzie pobiec i po co, to przyniosę!". Lekarzom się wydawało, że wszystko pójdzie łatwiej. Widziałam to po ich twarzach. Specjalnie się im przyglądałam. I nadszedł moment, kiedy nikt nie patrzył mi w oczy. A ja się w nich wgapiałam. Dojrzałam, co wpisano w kartę Oli: "stan agonalny". Poczułam, że wszystko jest nierealne. Pomyślałam: "Tego już, kurwa, za dużo".
Ale w pewnej chwili lekarze znów zaczęli patrzeć mi w oczy. Odetchnęłam: "To znaczy, że wróciła". Zaczęli ze mną rozmawiać. Jeden powiedział: "Nic nie mogę obiecać. Ani że z tego wyjdzie, ani w jakim będzie stanie". A potem nagle znów spuścili oczy! Znów ją stracili... i znów wróciła.
Zaintubowano ją. Ola, na nieszczęście, była tuż po kolacji. Miała żołądek pełen naleśników z serkiem homogenizowanym, które zresztą uwielbiała. Doszło do zalania płuc treścią żołądkową, wywiązało się więc chemiczne zapalenie płuc... Zaraz jednak po zaintubowaniu została przewieziona na dziecięcy OIOM do Dziekanowa Leśnego, gdzie ratowano ją całą noc. Bo na Bielanach nie ma dziecięcego OIOM-u...
W Dziekanowie kilka godzin czyszczono jej płuca z naleśników, potem walczono z zapaleniem, z którym zresztą poradziła sobie niebywale szybko. A kiedy po siódmej dobie po raz pierwszy wypłycono ją z narkozy, jeden jedyny raz tak strasznie krzyczała: "Mama!". Mam w uszach jej krzyk. Pamiętam go. Nie wiem, gdzie jest w tej chwili, w jakich mrocznych czeluściach, ale wciąż słyszę, jak mnie woła. Nie mogę przestać walczyć. Gdybym przestała, do końca życia czułabym się winna. Ten krzyk, który wydała z siebie po siódmej dobie, mnie determinuje. Daje mi siłę.
Doktor Karkowska tłumaczyła mi, że kwiaty, które zetnie się i włoży do flakonu, też są jeszcze przez pewien czas piękne. Dopiero potem więdną. Nie wiem, czy tak będzie z Olą. Nikt tego nie wie. Ale ja wciąż ją słyszę... Ona krzyczy we mnie. A dopóki trwa życie, wszystko się może zdarzyć. Dopiero gdy życie się skończy, można powiedzieć na pewno, że nic się już nie stanie. Taka jest moja wiara. Jeśli mam cokolwiek do przekazania innym, to właśnie tę wiarę.
*
Najważniejszych spraw nie wolno odkładać na jutro. Teraz jest moment, żeby coś powiedzieć, coś zmienić. Ta właśnie sekunda, może ostatnia.
28 maja 2004 roku, na dwadzieścia dni przed jego śmiercią, odwiedziliśmy Jacka Kuronia. Siedzieliśmy u niego z Wojtkiem Drozdowiczem chyba z godzinę. Nagraliśmy krótką wypowiedź dla fundacji. Szczególnie pamiętam z niej jedno zdanie: "Każde dziecko jest najważniejsze w świecie dla swoich rodziców. Ale także dla świata". Jacek był już taki słabiutki, ale mówił dużo i chętnie. Również o Jezusie i Bogu. O Ewangelii. Nagle się zapalił - opowiadał, jak od siódmej klasy szkoły podstawowej Ewangelia stała się programem jego życia. Przejmujące!
Słowa Jacka potwierdziły moje przeczucie, że warto ryzykować. Warto grać o wszystko i za wszelką cenę żyć bez lęku. I że bycie z drugim polega na tym, by mu dawać z głębi siebie, z tego, co najdroższe, najbardziej intymne. Tylko takie spotkanie z człowiekiem zdoła mnie przemienić. Przeorać duszę. Dzisiaj trwanie w bliskości jest szalenie rzadkie, bo pochłania nas rutyna życia. A rutyna to śmierć.
Wiele o tym myślę. Pytam samą siebie, co po mnie pozostanie. Może życie to dojrzewanie do świadomości, że wszystko jest do oddania?
---
Fragment książki Ewy Błaszczyk i Krystyny Strączek "Wejść tam nie można". Wydawnictwo Znak.
Śródtytuły i tytuł pochodzą od redakcji.