I jak tu nie podróżować (z dzieckiem)
"I jak tu nie podróżować (z dzieckiem)" to niezwykła książka Beaty Sadowskiej i Pawła Kunachowicza. Po lekturze jej zapragniecie wyruszyć w świat z własną pociechą, by przeżywać cudowne przygody. Przeczytajcie wybrane przez nas fragmenty.
Wstęp, czyli dziecko to nie koniec świata
Beata: "Sadziu, czy spojrzałaś dziś w niebo?", zapytał mnie Paweł. Zapytał i... zawstydził. Tak się staram zwalniać, tak bardzo staram się być uważna, tak (niby) wiem, że nie ma co gnać, pędzić i zasuwać z wywieszonym jak chart językiem, a jednak... Jednak nie spojrzałam w niebo. A wystarczyło podnieść głowę. Ech. Takie proste. Zwyczajne - niezwyczajne.
Paweł potrafi zwolnić wbrew i pomimo. Nie spieszyć się. Wyłączyć. Nie tylko podczas wakacji, na co dzień też. I co dzień, nie tylko w wakacje, spogląda na niebo... Wierzę, że nauczy tego naszego synka. Naszych synów, choć - kiedy to piszę - Kosmy nie ma jeszcze na świecie. Tak jak Tysia uczy, że zabawa nie musi oznaczać placu zabaw.
Może za to oznaczać obserwowanie kaczek, szukanie patyków, galopadę na barana albo odśnieżanie wszystkich napotkanych po drodze z przedszkola samochodów. Lubię na nich patrzeć. Podglądać, jak wspólnie uczą się świata podczas podróży mniejszych, większych i tych na koniec świata. Gdy się śmieją, gdy leżą wtuleni w siebie, gdy budują konstrukcje z piasku albo gdy Tytus, trzymany w górze przez tatę, udaje samolot i woła: "Jeście jaz! Jeście jaz!". Ten smyk podróżuje z nami od początku. Tak jak my wpisaliśmy się w jego świat, tak on wpisał się w nasz.
Nie odebrał nam pasji - ani sportowej, ani podróżniczej. On ją wzbogacił. Przypomniał, jaką radością mogą być najprostsze rzeczy, jak niewiele potrzeba do szczęścia, ile frajdy przynosi nowy dzień. Zagrał na nosie wszystkim, którzy krakali, że koniec z naszym stylem życia, że przez pierwsze 2 lata nigdzie się nie ruszymy. To, co znajdziecie w tej książce, wydarzyło się w ciągu 2 (z niewielkim hakiem) lat życia Tysia. Dziecko to nie koniec świata. To początek pięknej przygody. Wspólnej. P.S. Kunku, postaram się częściej spoglądać w niebo. I mniej przegapiać. Bo warto.
Nowy Jork, Londyn, Warszawa, Serra de Montsant, czyli "Dawaj, tatusiu!" i "Bjawo, mamo!"
Zacznę od końca. Jesteśmy (właśnie teraz, kiedy to piszę) w malutkim górskim miasteczku w Hiszpanii. Santa Margarida de Montbui. Przyjazny dom, którego użyczają nam przyjaciele, kiedyś motocykliści, teraz kierowcy rajdowi Orlen Teamu. Tu trenują przed Rajdem Dakar. Tu swój "Dakar" miał Paweł. Na tyle morderczy, że dziś wy- daje z siebie dźwięki podobne do śpiewającego naprzeciwko psa.
Pies jest czarny, ma długie łapy, jest radosny, ale ma bardzo sentymentalne usposobienie. Najpierw poszczekuje, merdając ku- dłatym ogonem (hmm, muszę się zastanowić, czy Paweł dziś merda), potem zaczyna swoje żałosne pieśni. A-łuuuuuuuuuu! A-łuuuuuuuuuuu! A-łuuuuuuuuuuuuu! Ciocia Iwonka, która przyjechała z nami do Hiszpanii, nauczyła Tytusa śpiewać ra- zem z psem.Najwyraźniej mu się spodobało, bo kiedy wczoraj obudził się o 2.47 nad ranem (tak, o drugiej czterdzieści siedem), najpierw zażądał, siadając na łóżku wyprostowany, jakby było południe: "Mamo, pazur! Obciąć! Obok też!!!!", po czym rozpoczął koncert nocnego wyjca. Nie, nie płakał. Śpiewał jak nasz długołapy sąsiad. "A-łuuuuuuuuuu! A-łuuuuuuuuuuu! A-łuuuuuuuuuuuuu!".
Wracając do Pawła - ta pieśń to dziś jego leitmotiv. Najgłośniejsze dźwięki wydaje, schodząc ze schodów albo usiłując wstać z krzesła. Na co dzień jest bardzo sprawny, wytrenowany, a ruch w dół, w górę albo naprzód nie przysparza mu problemu. Nie dziś. A wszystko z powodu pewnego marzenia...
Jest taki bieg, który kochają niemal wszyscy "ultrasi", czyli pozytywni szaleńcy, którzy na dwóch łapach mierzą się z dystansem dłuższym niż ten królewski, maratoński (42 kilometry 195 metrów). Ten bieg to UTMB: Ultra-Trail du Mont-Blanc.
Blisko 170 kilometrów wokół masywu Mont Blanc (przez Włochy, Francję i Szwajcarię), ponad 9,5 kilometra różnicy poziomów. Tak to jest, jedni marzą o nowej "skórze, furze i komórze", inni o tym, żeby się złachać w górach. Ale żeby dostąpić tego zaszczytu, trzeba najpierw zdobyć odpowiednią liczbę punktów podczas innych górskich ultramaratonów. Paweł właśnie je zbiera, więc rodzinnie wylądowaliśmy w Hiszpanii, w Parku Narodowym Serra de Montsant.
- Sadziu, boję się - usłyszałam przedwczoraj. - Ty?! Ty nigdy się nie boisz - zdziwiłam się. W przeciwieństwie do mnie: ja trzęsę portkami niemal przed każdym biegiem, bez znaczenia, czy na 5 czy na 21 kilometrów. Cykam się i już. Nie wiem, ile w tym strachu, ile ekscytacji i oczekiwania na przygodę, ale się boję. Z tego, co pamiętam, Paweł bał się tylko raz. I to nie przed biegiem, ale przed międzynarodową wyprawą wysokogórską na Denali (6194 m n.p.m.) - tę z pierwszego rozdziału. Przed startami w maratonach Kuna nie boi się nigdy. Aż do wczoraj, kiedy spoglądał na góry i mówił: "101 kilometrów to dużo autem, a co dopiero biegiem!". Ruszyli o 9 rano z urokliwej miejscowości Cornudella de Montsant.
800 śmiałków na różnych dystansach, z czego 250 na najdłuższym. Z Tysiem i ciocią Iwonką zapewnialiśmy wsparcie psychiczne, logistyczne, w razie potrzeby - medyczne. Kuna na górskich bezdrożach z małym plecaczkiem wypełnionym wodą, izotonikiem, energetycznym żelem, dwiema latarkami (z czerwonym i białym światłem), tabletkami przeciwbólowymi, kurtką z długim rękawem, skarpetkami i koszulką na zmianę - my autem po górskich serpentynach z makaronem w sosie pomidorowym w pudełku, coca-colą, bananami i masą dobrej energii, żeby wspierać ultramaratończyka.
Tytus ma teraz 2 lata. Już wie, że tata i mama biegają. Już wie, że kibicowanie jest fajne. "Tysiu, gonimy tatę", zarządziła mrano i ruszyliśmy na podbój górskich miejscowości, leżących na trasie ultramaratonu. Punkt pierwszy: Ulldemolins. Ledwo zdążyliśmy zaparkować auto na placyku pod kościołem, a na zakręcie pojawił się Paweł. Ufff, nie przegapiliśmy go. Tysiek przespał pierwsze spotkanie z tatą, bo po nocnych breweriach z pazurem i "a-łuuuuuuuuu" padł w swoim foteliku. - Chcesz coś jeść? - zapytałam Pawła, goniąc go. - Może banana - odpowiedział uśmiechnięty. Miał za sobą 17,5 kilometra i jeszcze mnóstwo energii w zapasie. Przyjazna temperatura i TE widoki w pakiecie.
- To najpiękniejszy bieg w moim życiu - rzucił na odchodne (odbiegowe?) i ruszył dalej. Pobiegłam z nim tylko 2 kilometry, a wracając do auta, już poczułam, że strome uliczki dają w kość. Następny punkt za 20 kilometrów. Ruszamy! Dzień przed biegiem nasz przyjaciel Paweł Misiurewicz, który sam też startował, dał mi rozpiskę: wyliczone czasy jego i mojego Pawła w poszczególnych punktach, zaznaczone kilometry i godziny.
To mnie ratowało w pościgu za Panem Kuną. Wiedziałam, o której muszę być w kolejnym miejscu, żeby dać mu całusa i dodać otuchy po kolejnych kilometrach w nogach. Górskich kilometrach. Boże, jak tu pięknie! Jak zielono! Jak magicznie! - jęczałam po drodze, bo natura mnie onieśmiela. Zachwyca, bez gadania. Ot tak. Wystarczy, że jest. Kamienne domy mijanych miejscowości, wykute w zboczach ścieżki, zieloność i grzbiety gór. Można się gapić bez końca. Margalef: 37,9 kilometra. Czekamy na betonowym boisku przy barze. U końca ścieżki stoi bramka z pomiarem czasu. Jest! "Tysiu, zobacz, tata!", zawołałam do synka, który właśnie udawał, że biała linia narysowana na asfalcie to tor Formuły 1. Tysiek startuje z otwartymi ramionami: "Dawaj, tatusiu!", woła, a ja mam łzy w oczach.
Dwóch mężczyzn. Jeden już zupełnie duży, spełniający swoje sportowe marzenie, drugi - zupełnie mały, który nie marudzi i nie jęczy, że przez cały dzień na zmianę: kibicuje, czeka, siedzi w foteliku, na szybko wcina coś z pudełka, kibicuje, czeka, siedzi w foteliku... - Cześć, synku - mówi Paweł i prosi, aby podnieść Tytusa, żeby mógł go przytulić. A ja już wiem, że to pierwsze oznaki zmęczenia. - Jest pięknie, ale ciężko. Będzie trudno - dodaje. Tysiek koniecznie chce wypić wodę z jego bidonu i nalać na nowo.
"Jeście, jeście!", woła. Potem, kiedy tata już ruszył w trasę, Tysiu zobaczył oparte o murek kijki któregoś z biegaczy. "To tatyyyyy!", wrzasnął, usiłując zabezpieczyć sprzęt. Długo musiałam go przekonywać, że każdy uczestnik musi mieć i plecak, i kijki, i latarkę, i specjalną kamizelkę z piciem. Uratował nas baniak z wodą, przy którym Tytus mógł obserwować, jak kolejne bidony napełniają się życiodajnym napojem.
Cabacés - następny punkt na trasie - był bardziej "Tyśkowy", bo znajdował się przy placu zabaw. Zjeżdżalnia, puszczanie z niej resoraków, huśtawki i zabawy z dziewczynką, która też kibicowała biegnącemu tacie, łażenie po murku i suchych liściach, w górę i w dół. I jeszcze raz. Przytulanie się do kibicującego swojemu pańciowi psa i znowu zjeżdżalnia. I bujawka, i huśtawka. I tak minęła godzina albo półtorej. Ten uśmiech, kiedy na horyzoncie pojawił się tata, na długo pozostanie mi w pamięci. Bezcenne.
Wierzę, że takie kibicowanie nie tylko daje moc biegnącym, ale też buduje piękną więź między synem i tatą. Pokazuje malcowi pasję i to, że rodzic może mieć swój czas, swoje "coś", dzięki czemu bardziej się uśmiecha. Trzy kolejne miejsca naszych spotkań z Pawłem były już osnute czernią nocy. La Vilella Baixa Tysiek przespał w wózku otulony moją puchową kurtką. Ja usiłowałam z kolei zamienić się w sowę albo kota i wśród ciemności dostrzec na ścieżce znajomą postać. - Kunaaaaa? - zawołałam w końcu, bo ruchy wydawały mi się znajome. - Tak - usłyszałam w odpowiedzi. Radość. Całus. Coca-cola w prezencie. Ratuje brzuch. Jakoś dziwnie wybornie smakuje po przesłodzonych energetycznych żelach. Nie jestem fanką gazowanych napojów na co dzień, ale pamiętam, że odgazowana cola uratowała mi życie podczas Maratonu Warszawskiego.
- Sadziu, powiedz, że już niedaleko. Oooo, to ja zazwyczaj tak mówię: "Obiecaj mi, że tylko ten zakręt i już koniec", "Powiedz, że już z górki". A tu nie było ani niedaleko, ani z górki. Ale było już bliżej niż dalej. - Kuna, dasz radę, do zobaczenia! Jest coś poruszającego w majaczącej w ciemności postaci ukochanej osoby. Chciałoby się jej dodać energii, siły, wytrwałości. Chciałoby się mieć pewność, że będzie OK, że nie przewróci się na górskiej ścieżce, nie zrobi sobie krzywdy. Tymczasem jedyne, co mogę, to wierzyć, że tak będzie. I zapewnić, że już niedługo znowu się spotkamy. Po 22.00 Tytus, obudzony po drzemce, bije brawo mijającym go w mroku biegaczom. "Bjawo, bjawo!", krzyczy, ile sił w małych płuckach. W odpowiedzi dostaje uśmiechy, pogłaskanie po główce albo przyjazne spojrzenie, kiedy na nic więcej nie ma już siły. Jeszcze tylko 20 kilometrów do mety.
Tylko i AŻ, bo na koniec organizatorzy zafundowali śmiałkom morderczą górską wspinaczkę po linach i ostry zbieg w dół. Widzę, że Paweł ma dosyć, ale też wiem, jak mocną ma psyche. Przekonuję go, że to 4 odcinki po kilka kilometrów, że choćby miał się doczołgać, to taki dystans pokona. Wiem, łatwo mówić, a on jest już od 11 godzin na nogach. W sportowych butach, w biegu, ze zdartą łydką. Chyba nawet dwiema.
Tysiek wcina z tatą makaron z jednego pudełka i przynosi mu gorący warzywny rosołek. Dumny dumą dwulatka, że jest potrzebny. Zachwyca się czołówką, czyli latarką, którą Paweł ma na czole, i dumnie paraduje z czerwoną lampką, którą wyjął ojcu z plecaka. "I-joooo! I-joooo! I-joooo!", woła, zamieniając punkt pomiaru czasu w budynek straży pożarnej. Biegacze uśmiechają się do metrowego kibica. Organizatorzy pytają nas, czy nie jest głodny. Już go rozpoznają, w końcu to cały dzień. - Lecę - mówi Kunek i rusza w trasę. My też.
Tysiek w samochodzie zasypia w pół minuty. Jedziemy na metę. Przyjdzie nam tam poczekać 3,5 godziny, ale jak mogłoby nas zabraknąć?! Parkujemy tuż obok wielkiego balonu z napisem "FINISH". Jak zawsze mam łzy w oczach, kiedy widzę biegaczy pokonujących ostatnie metry walki i chwały. Nie, to nie są za wielkie słowa. Każdy z uczestników wygrał z bólem, zmęczeniem, większość pewnie ze strachem i tysiącem innych barier w ciele i w głowie. Są wielcy bez względu na czas, w jakim dobiegli. Jest po północy. Pojedyncze czołówki majaczą na końcu uliczki między stareńkimi kamienicami. To jeszcze nie Paweł. Biję brawo każdemu. Ich wzrok mówi wszystko. Czasem mają jeszcze siłę przybić mi piątkę, najczęściej uśmiechają się od ucha do ucha i wołają "gracias".
Tytus śpi na tylnym siedzeniu auta. Wreszcie pozycja horyzontalna. Ciocia Iwonka na straży malca, ja na straży Pawła. 2,5 godziny w totalnym zimnie. Normalnie jestem zmarzlakiem, tu niespecjalnie czuję, że mój nos jest bardziej czerwony od nosa renifera z bajki. Cholera, Paweł powinien już tu być.Skutecznie odsuwam w głowie czarne scenariusze. Po prostu czekam. W końcu rozpoznaję tę sylwetkę i ten bieg.
- Paweeeeł! - wołam. W odpowiedzi cisza. Chyba już jestem zmęczona (jest 2.30 nad ranem), pierwszy raz się pomyliłam. Postać się zbliża. Paweł! Jest tak wyczerpany, że nie usłyszał. - Kunku, 100 metrów i meta, dawaj! Biegniemy razem, ale przed metą uciekam w bok. To jego zwycięstwo. Wielkie. Najdłuższy bieg w życiu. Do tego w górach. Wiedziałam, że da radę!Nieźle, to miał być tylko wstęp, a nie cała historia. Najwyraźniej wczorajsze emocje wciąż we mnie siedzą. Paweł też siedzi, bo nie za bardzo może chodzić. Uśmiecha się, jednak zakwasy ma potężne. Mówi, że ma dosyć zbiegów i podbiegów, ale za ty- dzień czeka go kolejne górskie wyzwanie, 70 kilometrów pod- czas Łemkowyna Ultra-Trail. A ja uśmiecham się do myśli, że Tytus jest już kibicem od 2 lat.
Pierwszą sportową wycieczkę odbył w wieku... 20 dni. Pokonaliśmy kilka przecznic i stanęliśmy na ślimaku mo- stu Poniatowskiego, żeby kibicować uczestnikom Maratonu Warszawskiego. Trochę się bałam, czy małe zawiniątko w chuście nie ogłuchnie od wrzasków, ale najwyraźniej dobrze mu było z tą sportową atmosferą, bo ani się nie obudził, ani nie ogłuchł. "Sadziu, tylko daleko od głośników", poprosił Paweł. Stanęłam tam, gdzie nikt nie duł w trąby i nie było megafonów. Biłam brawo, wrzeszczałam tak, że następnego dnia nie mogłam mówić. Zobaczyłam na trasie kilku znajomych, którzy zmagali się z ostatnimi 2 kilometrami biegu. Finisz na Stadionie Narodowym, czyli tuż, tuż. "Dawaj, dawaj! Zaraz koniec!", darłam się.
Wydawało się, że niektórzy nie słyszeli, a jednak potem dostałam dziesiątki podziękowań na Facebooku. To naprawdę działa. Nie zapomnę też tych uśmiechów kierowanych do paczuszki u mnie na brzuchu, czyli pewnie najmłodszego kibica. Dla dwudziestodniowego smyka kibicowanie to była podróż, wyprawa. Dla mnie - jak zawsze - solidna dawka pięknych emocji. Jeszcze chwila i sama wskoczę w sportowe buty!