Matki, które mogą wszystko
Nie szukają powodów, lecz znajdują sposoby. Kiedy życie sprawia, że nie mogą iść drogą, którą wybrały, decydują się na inną. Nie złamały ich ani śmierć, ani choroba. Wiedzą, że będzie dobrze, bo zrobią wszystko, by tak było.
Z Luizą o macierzyństwie można rozmawiać godzinami. Jest w końcu mamą trzech chłopców - 11-letniego Olka, 9-letniego Mateusza i 3-letniego Adama. Wie, co to świadome rodzicielstwo, stara się dać każdemu dziecku wedle jego potrzeb.
Najstarszy syn przyszedł kiedyś do niej i zapytał, dlaczego widzi tylko trud i sukcesy Mateusza. - Cieszę się, że mi to powiedział, bo nie jest tak, że potrzeby jednego z nich są ważniejsze, a drugiego mniej ważne. W przypadku Mateusza ciągle pojawiają się jakieś trudności, wynikające z jego wady genetycznej, dużo jest też problemów medycznych - opowiada Luiza.
- Umówiłam się z Olkiem: jeżeli jest mu źle, coś go gryzie, zawsze znajdę czas tylko dla niego. Zapytał mnie wtedy: "Mamo, czy ty wszystkich nas kochasz tak samo?". Odpowiedziałam, że tak. To, że poświęcam więcej czasu Mateuszowi, nie świadczy o tym, że jego kocham bardziej. On po prostu tego wymaga, bo jest chory, ale moje uczucia do was są takie same - tłumaczyłam najstarszemu synowi.
Gdy Luiza była w drugiej ciąży, prowadziło ją dwóch lekarzy. Chciała zapobiec wszelkim problemom, jakie wystąpiły w pierwszej ciąży. Żaden z nich nie zaproponował jej badań prenatalnych. A ona intuicyjne czuła, że coś jest nie tak, czuła, że dziecko słabiej kopie. Na wszelkie jej sugestie lekarze odpowiadali, że przy drugiej ciąży jest się bardziej zmęczoną, że pewnie za dużo pracuje.
- Ignorowali moje obawy - wspomina Luiza. - A potem pomyślałam sobie, że może mają rację. Pamiętam, jak w drugim trymestrze tak bardzo się niepokoiłam, że mąż umówił mnie na USG do lekarki prowadzącej. Pani doktor powiedziała, że wszystko jest w porządku, że serduszko ładnie pracuje.
Mateusz urodził się z poważną wadą serca. Profesor, który widział noworodka zapytał wprost, czy w ciąży prowadził ją jakiś lekarz, bo to jest niemożliwe, żeby taką wadę serca przeoczono. Przynieśli mu więc całą dokumentację medyczną.
To jednak nie wszystko, o czym mieli się dowiedzieć świeżo upieczeni rodzice drugiej pociechy. Lekarz poinformował ich, że na 99 procent jest pewny, że Mateusz ma zespół Downa. Zrobił to w sposób bardzo dyskretny. Poprosił, aby z sali wyszły inne osoby.
- Po cesarce byłam bardzo zmęczona, przepłakałam całą noc, bo było mi żal Mateusza. Ale jestem takim typem, że trudności mobilizują mnie do działania - opowiada. - Dopóki byłam w szpitalu, zastanawiałam się jak to wszystko zorganizować. Położna, która się mną opiekowała, dała mi nazwisko lekarki, która ma dziecko z zespołem Downa i ono jest fantastycznie prowadzone. Powiedziała mi, żebym porozmawiała z nią, jakie kroki podjąć, by nie tracić czasu - wspomina.
Pierwsze kroki Luiza skierowała do pani pediatry, którą znała jej rodzinę. Lekarka zaszczepiła w niej wiarę w Mateusza, mówiła, żeby się nie bać, że ona zna już dorosłe osoby z zespołem Downa, że jest dużo możliwości. Gdy zrobiła badania wstępne, stwierdziła, że chłopczyk ma bardzo mało cech fenotypowych.
- Najwięcej zawdzięczam pani pediatrze, bo to był najtrudniejszy dla mnie moment - mówi mama Mateusza. - Pokazała nam, że Mateusz jest przede wszystkim naszym synem. Potem skontaktowałam się z panią doktor, która miała córkę z zespołem Downa. Nigdy jej nie widziałam, przez telefon rozmawiałyśmy półtorej godziny. To była druga osoba, która tak bardzo mi pomogła.
Lekarka powiedziała też, żeby pamiętać, że nie pokona się pewnych ograniczeń. Tak samo jest w populacji zdrowych ludzi, w której jest część geniuszy i ludzi ocierających się o normę intelektualną. Bardziej jednak stawiała na optymizm.
Mateuszek miał operację w drugim miesiącu życia. Operował go prof. Edward Malec, światowej sławy kardiochirurg i wyjątkowy człowiek. Malutki pacjent, mimo szwów, podłączonych rurek, już w trzeciej dobie po operacji wrócił do piersi mamy i był karmiony naturalnie.
Mateusz był rehabilitowany od czwartego miesiąca życia. Najpierw do domu przychodziła pani fizjoterapeuta, która ćwicząc z Mateuszem pokazywała Luizie, jak sama ma z nim pracować. Potem zaczęli jeździć na zajęcia pedagogiczne. Gdy miał rok, skierowano chłopczyka na rehabilitację w nowo otwartym Maltańskim Centrum Pomocy Niepełnosprawnym Dzieciom i Ich Rodzinom w Krakowie. Ośrodek rozpoczynał działalność, więc dostali dużą ilość zajęć. Trzy razy w tygodniu rehabilitacja ruchowa, a oprócz tego opieka logopedy, psychologa i pedagoga. Do neurologopedy jeździli do Katowic - po raz pierwszy, kiedy Mateusz miał cztery miesiące. Opieka wykwalifikowanych specjalistów i ciężka praca Mateusza przyniosły znakomite efekty.
Tak powiedziała Luzie lekarka, mama dziewczynki z zespołem Downa. - "Tak, jakbyś go zabierała, gdyby nie miał zespołu" - opowiada Luiza. - Zresztą zawsze go zabierałam. Raz tylko zapytałam panią psycholog, jak mam się zachowywać u nas, na osiedlu. Powiedziała: "Im będziesz bardziej naturalna, tym bardziej ułatwisz innym odnoszenie się do Mateusza. Jeśli zobaczą, że dla ciebie to nie jest problem, to i dla nich nie będzie".
Bardzo pomogło też całej rodzinie małżeństwo polsko-holenderskie. Sąsiad, imigrant z Holandii, przychodził na plac zabaw ze swoją córką - pokazał wszystkim na osiedlu, że Mateusz jest takim samym chłopcem, jak inne dzieci. Brał na zjeżdżalnię, na ręce, bawił się z nim, mówił do niego. - Bawił się ze swoją córką, angażując do tej zabawy Mateusza. To był sygnał dla wszystkich: on jest normalnym chłopcem, potrzebuje tego wszystkiego, co inne dzieci. Zrobił dużo więcej niż niejeden terapeuta - wspomina mama.
W Centrum Maltańskim po dwóch latach musieli zwolnić miejsce dla innych dzieci. Skończyła się tylko fizjoterapia, bo zajęcia z logopedyczne i pedagogiczne zostały. Ale oprócz rehabilitacji rodzice szukali dla Mateusza jakiegoś sportu, który byłby dla niego przyjemnością. Chłopiec kocha pływanie, ale za względu na problemy medyczne nie może chodzić na basen. Rehabilitant podpowiedział wspinaczkę. I to był strzał w 10 - chodzi już na nią trzeci rok. Wspinaczką też zainteresował się Olek, chodzą więc na ściankę razem.
- Teraz jest najlepszy czas w moim życiu, ponieważ jestem wewnętrznie spokojna o Mateusza. Oczywiście, że się o niego martwię, co będzie gdy mnie zabraknie, gdy się pochoruję, jak sobie poradzą chłopcy w tym wszystkim - tłumaczy Luiza. - Ale nie boję się o niego tak, jak bałam się, kiedy się urodził. Jest we mnie dojrzałość. Mateusz jest fajnym chłopcem, dużo rozumie, ma swoje potrzeby i te potrzeby trzeba szanować.
Mateusz chętnie chodzi do szkoły, czuje się ważny, ma swoich kolegów. Marzył, żeby któryś z nich zaprosił go do swojego domu, tak, jak zapraszają Olka, starszego brata. Gdy tak się stało, nie mógł się doczekać, więc mama bez trudu nauczyła go kalendarza, by sam sprawdzał jak dużo czasu pozostało do uroczystości. Luiza boi się, gdy pomyśli, jak Mateusz będzie się czuł kiedy zostanie odrzucony, ale dodaje, że o to martwią się też mamy zdrowych dzieci. - Zespół Downa nie ma tu znaczenia. Dzieci doświadczają odrzucenia, bo np. nie mają nowej lalki Barbie, albo innej zabawki - tłumaczy.
I dodaje: "Dzieci z zespołem Downa rodzą się zarówno 20-latkom, jak i matkom, które skończyły 35. rok życia. Jeśli matki chcą być terapeutkami swoich dzieci, to niech będą, jeśli chcą się realizować zawodowo, to niech się realizują, a terapeutami niech będą specjaliści. Ich wybór, to po pierwsze. A po drugie, chciałabym, żeby patrzyły na swoje dziecko nie przez pryzmat wady genetycznej, tylko pamiętały, że to jest dziecko, część nas. I że ma ono takie potrzeby, jak każde inne".
Ewelina przez rok patrzyła na zegarek w każdą niedzielę w południe. Robiła to bezwiednie. Nie wie dlaczego. Ten dzień, ta godzina zmieniły w jej życiu wszystko. Jedna córeczka miała 2 lata, druga 7, gdy ich tato zginął w wypadku samochodowym. Był piękny słoneczny dzień. Tak naprawdę nie wiadomo co się stało. Wyjechał i już nie wrócił. Zakładam, że gdy wychowuje się samemu dzieci jest ciężej, bo brak oparcia.
- Nie jest tak - tłumaczy Ewelina. - W związku rozwiązujemy problemy wspólnie, na bieżąco. Będąc sama, też muszę je rozwiązać, tylko nie mogę na nikogo zrzucić winy. Mam oparcie, bo mam wielu przyjaciół. Mam rodziców, którzy mi bardzo pomogli.
A wsparcie psychiczne rodziców jest nie do przecenienia. Bo chociaż nie mogą pomóc finansowo, to kiedy trzeba zajmują się dziewczynkami. Ojciec Eweliny odbiera dzieci z przedszkola i szkoły, dzięki czemu ona może pracować. Nie musi myśleć, że są głodne po zajęciach, albo same.
- W firmie również bardzo mi pomogli. Mogłam pracować tylko na jedną zmianę, co w moim przypadku jest bardzo dobrym rozwiązaniem - opowiada Ewelina. - Kiedy Tomka nagle zabrakło, okazało się, że nawet ludzie, którzy mnie nie znali pokazali tak wiele serca, że nie jestem w stanie tego opisać słowami.
Dlatego też Ewelina uważa, że nie trzeba się rozczulać, że trzeba otworzyć się, pokazać. - Jeżeli ktoś nie chce być sam, to nie będzie sam - twierdzi.
- Na początku, gdy tracimy kogoś, kogo kochamy, człowiek przeżywa szok. Nie dopuszczamy do siebie bolesnej rzeczywistości, że tej drugiej osoby nie ma - opowiada Ewelina. - Przez pierwszy miesiąc to w ogóle do mnie nie docierało. Dalej czekałam, żeby wrócił do domu, dzieci czekały. Później jest okres pustki, gdzie tak naprawdę dociera do człowieka, że jest sam - wspomina.
Żeby nie zwariować, Ewelina wyszukiwała sobie mnóstwo różnych zajęć. Zaczynały się o 6 rano, a kończyły o 20, albo później. Wymyśliła też, że zrobi prawo jazdy, bo jest z dwójką dzieci sama. Przychodziła do domu i padała ze zmęczenia. Po miesiącu wróciła do pracy. Musiała też wyprowadzić się z mieszkania, które wcześniej wynajmowali. Wróciła z dziewczynkami do swoich rodziców.
- Ta przeprowadzka, jak się okazało, była dobra dla dzieci. Nie pozwolę nigdy, żeby zapomniały o swoim tacie, ale zmieniły otoczenie, a dziadek, który jest wspaniałym człowiekiem, poniekąd zastąpił im ojca. Dzieci potrzebują mężczyzny, bez dwóch zdań i nie da się zupełnie bez facetów ich wychować - twierdzi Ewelina.
Tłumaczy też, że trzeba sobie pozwolić na czas żałoby, totalnej pustki. - To jest przerażające: płakanie po nocach, pytanie: "Dlaczego mnie to spotkało". Później uświadamiamy sobie, że to nie ja pierwsza, nie ostatnia - wyznaje.
Dzień po pogrzebie zdała sobie sprawę, że nic nie pamięta. Nie tylko szok, ale i leki uspakajające, które wypisał lekarz, tak na nią podziałały. Powiedziała sobie wtedy: "Kobieto, otrząśnij się, musisz żyć normalnie, masz dwójkę dzieci". Wyrzuciła lekarstwa i już nigdy po nie nie sięgnęła. - Wiem, że czasami to komuś pomaga, ale ja czułam do siebie żal, że nie byłam na tyle świadoma, żeby właściwie przeżyć pogrzeb - opowiada.
- W pierwszym okresie wszyscy są wokół ciebie, kiedy tak naprawdę potrzebujesz tylko garstki ludzi - tłumaczy. Mówienie: "Kobieto będzie dobrze, młoda jesteś" - doprowadzało mnie to do szału. Warczałam wręcz, że będzie dobrze, jak ja sama zrobię tak, żeby było dobrze. Bo nikt nie przeżyje za mnie życia. Uważam, że jestem twarda, a takie egzemplarze jak ja rzadko się zdarzają.
Chociaż każda z nas jest twarda, bo tylko od nas to zależy, jak będzie. Jeżeli chcemy, żeby było dobrze - będzie dobrze. Mijają dwa, trzy miesiące, wszystko przygasa, emocje opadają. Zostają prawdziwi przyjaciele i rodzina. To jest niewielka ilość ludzi.
Ewelina nie znosi użalania się nad sobą. Uważa, że tak naprawdę jedynym nieszczęściem jest albo ciężka choroba, albo śmierć. Inaczej nie ma problemu, którego się nie da rozwiązać, jeśli się faktycznie chce.
Nie wiedziała, jak powiedzieć dzieciom, co się stało. Poprosiła o pomoc przedszkolnego psychologa. Gdy wróciła ze szpitala, nie była w stanie powiedzieć starszej córeczce, Emilce, że tata nie żyje. Powiedziała tylko, że miał wypadek. Pani psycholog wezwała do gabinetu mamę, siostrę mamy, dziadka Emilki i samą Emilkę. Zaczęła mówić, że stało się coś bardzo złego i że mama ma jej coś do powiedzenia.
- Powiedziałam, że w samochodzie, który miał wypadek był również tatuś i że on nie żyje. Emilka płakała, ale przyjęła do wiadomości, że tata był i nie ma go, jest w niebie. Z Anielką było gorzej. Potrafiła przez półtora miesiąca stać w oknie i płakać: "Tato, tatusiu, gdzie jesteś!". Ewelina nie myślała nawet, że z młodszym dzieckiem będzie dużo ciężej.
- To było dla mnie strasznym przeżyciem, bo nie wiedziałam jak pomóc córeczce. Były noce, kiedy nie przespała ani minuty, płacząc: "Tatusiu, gdzie jesteś!". Dopiero przeprowadzka do dziadków okazała się momentem zwrotnym. Anielka, niesamowicie związana z tatą, nawet wizualnie jest do niego podobna. Ewelina podkreśla, że między nimi byłą wyjątkowa więź.
- Ona do dzisiaj ze szczegółami potrafi powiedzieć, jakie spodnie miał. To jest dla mnie dziwne, bo zazwyczaj w tym wieku wspomnienia zanikają. Dokładnie go pamięta, potrafi idealnie narysować, po swojemu, jak pięciolatek.
Anielka była wcześniakiem. Bardzo chorowała, więc pierwsze dwa lata spędzili w szpitalach. Po śmierci Tomka przestała chorować. Wcześniej non stop były zapalenia płuc. Dziecko po dwóch godzinach zaczynało się dusić, musiało mieć podany tlen.
- Po śmierci Tomka jakoś tak się stało, że choroby się uciszyły. Mówię, że czuwa nad nami. Jest ktoś, kto nas pilnuje - opowiada Ewelina.
Tomek został pochowany w swojej rodzinnej miejscowości. Tam mieli działkę, tam chcieli budować dom, kochał to miejsce.
Tomek był wielkim amatorem ziemniaków, mogły być w stu milionach potraw. Dziewczynki je uwielbiają. Nie lubił kaszy - dziewczynkom na szczęście smakuje, podobnie jak mamie. Tomek zmarł w styczniu. Kilka miesięcy później, kiedy w przedszkolu Emilki były organizowane występy z okazji Dnia Mamy i Taty, dzieci śpiewały piosenkę dla taty. Emilka nie śpiewała. - Kiedy zapytałam ją dlaczego i zaczęłam tłumaczyć, że przecież tata jest wszędzie - w sercu, w niebie, mimo, że nie ma go fizycznie, to on tak naprawdę jest i będzie zawsze - odpowiedziała, że nie chciała śpiewać, bo go nie widziała.
Teraz to inaczej przyjmuje, wie, że zawsze jest w jej sercu. Jest normalnie. Anielce nie raz jest przykro, że inni tatusiowie przyprowadzają do przedszkola swoje dzieci. Mama tłumaczy, że ma dziadka, który też jest mężczyzną. Jest cierpliwy, wyrozumiały i rozpieszcza swoją wnuczkę.
Jak wszyscy młodzi ludzie mieli plany związane ze swoim domem, mieli nawet działkę. Zresztą działka została do dzisiaj. - Mówili: "Sprzedaj, bo nie ma drogi dojazdowej". A ja mówię: "Chwila, to jest dzieci, jeżeli będą już dorosłe, będą chciały sprzedać ok, jest ich. Ale na razie dopóki są małe, ja tu rządzę" - śmieje się Ewelina. - Poza tym niedaleko mieszka brat Tomka. Dzieci go lubią, mają towarzystwo innych dzieci. To jest miejsce, gdzie można uciec, pomyśleć sobie - mieliśmy tu mieszkać. A jeżeli nie możemy, to przynajmniej wykorzystam to miejsce tak, jak chcę.
Ewelina zawzięła się i remontuje domek campingowy, który tam stał. Na razie udało jej się wykończyć środek. Mogą jeździć tam w weekend, czy na parę dni w lecie.
- Jest ogrzewanie, jest kominek, są podłogi - mówi Ewelina. I dodaje: "Jestem uparta, jestem niesamowicie uparta. Jak obiorę cel, to może nie po trupach, ale dążę do niego, bardzo. Myślę, że kiedyś w przyszłości będzie tam normalna studnia, toaleta, a dzieci przynajmniej wiedzą, że jest to miejsce, gdzie chcieliśmy żyć".
- Pewien rozdział mojego życia został zamknięty. Sama piszę nowy. Był rozdział, gdzie żyłam z Tomkiem, tworzyliśmy rodzinę, teraz jest nowy: jestem ja i dzieciaki. Tak naprawdę liczę na to, że będzie dobrze. I będzie dobrze, tylko na wszystko trzeba sobie dać czas - mówi odważnie. Ewelinie nie jest łatwo powiedzieć, że będzie dobrze.
- Potrzebny jest czas na żałobę, trzeba sobie dać czas na złość, bo w pewnym momencie jesteśmy złe, wręcz na tych partnerów: "Dlaczego mnie zostawiłeś? Zostawiłeś mnie samą na tej Ziemi, morduję się, wszystko przez ciebie". Później są wyrzuty sumienia, ale trzeba dużo, dużo czasu, żeby było normalnie. Inaczej, ale normalnie - tłumaczy.
Z opracowań dotyczących żałoby wiem, że z psychologicznego punktu widzenia trwa ona dwa lata. Czy tak jest? - Faktycznie tak jest - potwierdza Ewelina. - Po dwóch latach zaczęłam się budzić normalnie. Nie myślę codziennie o tym, co się wydarzyło, nie ma tych niedziel, spoglądania o 12:00 na zegarek.
- Co mamom takim jak ja można powiedzieć? - zastanawia się. - Przede wszystkim dzieci są w tym momencie najważniejsze i nawet dla nich musicie się pozbierać. Bo dzieci straciły ojca i nie mogą stracić również matki. Dodaje, że nie można się tak bardzo litować nad sobą. To co się stało, już nie wróci.
Ewelina śmieje się, że w jej wieku występują "panienki po recyklingu". Jest dużo kobiet, które się rozwiodły, doświadczyły przemocy w rodzinie, a byli mężowie do dziś je prześladują. - U nas jedyną rzeczą, jaką sobie trzeba uświadomić, jest to, że musimy dać radę same - mówi. I każe pamiętać, że zawsze jest jakaś przyszłość. - Po prostu życie się toczy dalej. Pracuję, wychowuję, krzyczę, złoszczę się, kocham na maksa, tak, jak każda z nas.
Robi sobie z córkami babskie wieczory. Łóżko, popcorn, chipsy, film. To dzieje się oczywiście tylko w weekend, kiedy córki mogą decydować, o której chcą iść spać. I tak sobie zasypiają w łóżku razem. Tylko kręgosłup mamy ma się gorzej, bo dziewczynki coraz większe.
Podobno nic dwa razy się nie zdarza. W przypadku Katarzyny prawdziwsze jest zdanie, że nieszczęścia chodzą parami. Zaraz po urodzeniu zmarło jej pierwsze dziecko, a potem, w takich samych okolicznościach jeszcze raz przeżyła śmierć swojego maleństwa. Razem z mężem zdecydowali się na adopcję.
- Mogłam próbować innych sposobów, ale stwierdziłam, że nie ma to najmniejszego sensu. Ten czas i pieniądze można zainwestować w dziecko, które tego potrzebuje - Kasia nie bała się nigdy, że nie pokocha dziecka, którego sama nie urodziła.
Jej obawy dotyczyły tylko tego, czy dziecko będzie zdrowe. Po tym, co przeżyła, chciała jedynie, żeby nie było zagrożenia życia. - To było dla mnie najważniejsze. Nie wiedzieliśmy, jaka to będzie rodzina, z której adoptujemy dziecko, pragnęłam jednego: by było zdrowe - wspomina.
Katarzyna nie chciała tworzyć fałszywego wyobrażenia na temat dziecka, fantazjować na temat tego, jakie będzie. Miała się zjawić w ośrodku adopcyjnym. Pojechała razem z mężem. Dostali podstawowe informacje o rodzinie oraz to, w jakich okolicznościach chłopczyk został pozostawiony. Tych informacji nazbierało się sporo, a często zdarza się tak, że nie ma żadnych. Do dokumentów były dołączone dwa zdjęcia chłopczyka. - Mam je do tej pory. Taki mały, uśmiechnięty człowieczek. Zakochałam się od razu. Cały czas patrzyłam na nie. Dwa dni czekałam do momentu, kiedy mieliśmy się z nim zobaczyć. Nie mogłam się doczekać, już chciałam go wziąć w ramiona.
Z niecierpliwością czekała na spotkanie, ale też starała się zbyt wiele nie oczekiwać. Wiedziała, że to malutkie dziecko i jego reakcja może być różna. Nim Bartek trafił do swojego nowego domu, załatwiali wszystkie formalności i zgodę na preadopcję.
Gdy go adoptowali, miał 5 miesięcy. Poznała go dwa tygodnie wcześniej. Przez ten czas wdrażała się do roli mamy, uczyła się opieki nad nim, poznawała jego rytuały. - Jak się zobaczyliśmy, rozpadłam się ze szczęścia na kawałki. Pierwsze wzięcie na ręce też było niesamowitym przeżyciem - wspomina. I dodaje: "Matki biologiczne też biorą po porodzie dziecko w ramiona, też go nie znają. Tutaj miałam w ramionach większe dziecko, dziecko doświadczone przez los, które pewne doświadczenia miało za sobą".
- Myślę, że nie ma żadnej różnicy w odbiorze biologicznego dziecka i adoptowanego. Jak jestem zła, to jestem zła, jak jestem szczęśliwa i dumna, to jestem szczęśliwa i dumna - opowiada. - Zapominam o tym. Wiem, że to jest dziecko adoptowane, ale dla mnie nie ma żadnej różnicy. Po prostu kocham go, jest wspaniałe. Kasia mówi wprost, że mieli dużo szczęścia. Stara się dawać synkowi jak najwięcej miłości, a on ją odwzajemnia.
Kasia przestąpiła próg domu, w którym czekał na nią Bartuś. Cieszyła się wizją pięknego macierzyństwa. W końcu jest ono czymś naturalnym, z czym kobieta się rodzi. Kiedy dwa tygodnie później w ich domu zjawił się synek, miała zapalenie tchawicy i krtani, czuła się bardzo źle.
Potem zobaczyła, że macierzyństwo to trudna, niezwykle wymagająca praca. - Myślę, że przechodziłam wszystko to, co kobieta, która rodzi dziecko, tylko, że moje było dużo większe. Dostałam takiego małego człowieczka, który ważył ponad 7 kilogramów. Nagle przestał istnieć mój świat - był tylko świat Bartka. Wszystko kręciło się wokół synka.
I o ile w pierwszych dniach Kasia była tym zachwycona, to każdy następny był trudniejszy. Zderzyła się z prawdziwą rzeczywistością, zobaczyła, że macierzyństwo to jedna z najtrudniejszych ról. - To był dość trudny czas, ale teraz wiem, że podobnie przeżywa go wiele biologicznych matek - wspomina. Przyszedł depresyjny nastrój i myśli, czy dobrze zrobiła decydując się na adopcję. Nie wiedziała czy jest na tyle silna, by dać sobie radę.
Miała jednak wokół siebie bliskie osoby - mamę i życzliwe koleżanki, które ją wspierały. Mówiły, że to jest normalne, że tak się czuje, bo ma prawo być zmęczona, zdenerwowana, bo nie wszystko musi zrobić idealnie. - Jestem z natury perfekcjonistką i w roli matki też chciałam być perfekcyjna. Potem zaczęło docierać do mnie, że mogę sobie odpuszczać parę rzeczy, że pielucha nie musi być zapięta idealnie.
Zanim Bartuś zamieszkał w domu Katarzyny, pielęgnacji uczyła ją mama zastępcza. Kasia starała się robić wszystko, jak najdokładniej według instrukcji. Jak coś jej nie wyszło, była sfrustrowana. Potem zaczęła zauważać, że nic się nie dzieje, jak przy pielęgnacji sypnie za dużo, bądź za mało talku. Albo, że mleko dała 15 minut później, bo wszystkie posiłki zapisywała skrupulatnie w zeszycie.
- Nie było to związane z faktem adopcji Bartka. Myślę, że przeżywa to każda kobieta, która ma podobne do mnie podejście i chce być we wszystkim perfekcyjna. Jej wizja zostaje później zweryfikowana przez codzienność - mówi.
Kasia uważa, że nie była przygotowana na to, że macierzyństwo jest tak trudnym zadaniem. Ale z czasem zaczęła zauważać, że trzeba zmienić podejście do narzuconych przez społeczeństwo i siebie wymagań i oczekiwań. Wtedy wszystko wróciło do normy. - Rozdrażnienie po nieprzespanej nocy mijało, wystarczył jeden uśmiech na synka twarzy - wspomina.
Teraz wszystko się ustabilizowało. Jeśli pojawiają się jakieś wątpliwości czy problemy, Kasia rozwiązuje je. Kiedy trzeba, rozmawia o tym z bliskimi. - Jestem pełnowartościową mamą, a Bartek jest pełnowartościowym moim synem - mówi z przekonaniem.
O adopcji mówili otwarcie od początku, gdy Bartek pojawił się w ich rodzinie. Nie ukrywali przed nim niczego, chcieli żeby wiedział. Jak chłopczyk skończył trzy lata, sam zapytał czy był w brzuszku Kasi. A ona chciała, żeby znał swoją tożsamość. Chciała, żeby dowiedział się od nich, nie od obcych ludzi. - To pytanie było punktem wyjścia do rozmowy. Oczywiście tłumaczyłam to w sposób zrozumiały dla trzylatka. Powiedziałam: "Nie byłeś w moim brzuszku, ale byłeś od początku w moim serduszku".
Tak dla synka Kasia stworzyła całą opowieść o tym, jak się poznali. Opowiada mu też o pielęgnacji, o śmiesznych sytuacjach, o trosce, która zawsze była. - Chcę w ten sposób zmiękczyć temat adopcji. I pokazać, to, co najważniejsze. Nasze zaangażowanie, naszą miłość i wspólne doświadczenia - opowiada.
Katarzyna chce uczyć swoje dziecko, że adopcja to coś wielkiego i pięknego. I że jej syn może czuć się z tego dumny. - Chcę już teraz budować w nim takie przekonanie. Żeby nikt w przyszłości nie zranił go, nie sprawił, by poczuł się choć przez chwilę gorszy.
Monika Szubrycht