Jedyne takie miejsce w Szczecinie. "Maszyna-weteranka" wychowała cztery pokolenia
W 1969 roku świat z zapartym tchem śledził pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu. Na terenie USA odbył się legendarny festiwal w Woodstock, a swoje premiery na dużym ekranie miały takie filmy jak "Prawdziwe męstwo" czy "Pan Wołodyjowski". Dla mieszkańców Szczecina data ma szczególne znaczenie. Właśnie wtedy swoje drzwi po raz pierwszy otworzył Bar Pasztecik, który do dziś jest nie tylko lokalem gastronomicznym, ale i solidnym kawałkiem wciąż żywej historii miasta.

Tekst jest częścią cyklu "Polska na własne oczy" - wakacyjnej akcji Interii, w ramach której w każdym tygodniu wakacji zabieramy Was do innego województwa. Odkrywamy to, co mniej znane, przywołujemy zapomniane historie, opisujemy ludzi i miejsca, dzięki którym dany region jest wyjątkowy. Teraz zwiedzamy najciekawsze miejsce w województwie zachodniopomorskim. Ruszaj z nami w drogę!
Szczecin, miasto o bogatej historii i niezliczonych atrakcjach, kryje w gąszczu swoich ulic jedną z najbardziej kultowych instytucji kulinarnych - Bar Pasztecik. To niepozorne z zewnątrz miejsce dla wielu mieszkańców i przyjezdnych stanowi nieodzowny element podróży po jego kulinarnych zakątkach. Wierną kompanką tej wyprawy jest nostalgia.
Spis treści:
"Paszteciki nie mogą się znudzić"
Oto jedno ze zdań, które pada na początku rozmowy z panią Bogumiłą Polańską, właścicielką kultowego baru, która towarzyszyła mu od samych narodzin i pierwszych klientów. A jak to wszystko się zaczęło? Lokal początkowo należał do Społem, a jego sercem stała się maszyna z radzieckiego demobilu (podobne urządzenia były na wyposażeniu ówczesnej armii), która do dzisiaj jest sprawna i służy do produkcji szczecińskich przysmaków. Choć była dedykowana do smażenia "pirożków", uznano na samym wstępie, że nazwę trzeba zmienić. Wszak to, co wychodzi z machiny, w niczym nie przypomina polskich pierogów i może być powodem dezorientacji klientów. Nie takiego uczucia potrzebuje wygłodniały szczecinianin, przekraczający progi lokalu. Pani Bogumiła wpada na pomysł określenia "paszteciki" i tak już zostaje.

Pierwszy bar powstaje przy ulicy Wojska Polskiego 11, po kilku latach zostaje przeniesiony nieco dalej, bo na ulicę Wojska Polskiego 46, gdzie zadomawia się na stałe. Choć, jak wspomina pani Bogumiła, ludzie byli złaknieni jedzenia, zwłaszcza mięsa, które sprzedawano na kartki, nie były to czasy, kiedy lokal obyłby się bez odpowiedniej reklamy. Trafionym chwytem marketingowym okazało się postawienie ogromnej maszyny na środku baru. Przez oszkloną witrynę była doskonale widoczna nawet z poziomu ulicy, a konsumenci mogli od początku do końca śledzić proces produkcyjny. Zadziałało. - Stała w tej samej sali, w której klienci jedli. Od tej maszyny biło ciepło, słońce dodatkowo grzało przez szyby, nasłonecznienie było ogromne, a wentylacja skromna. I co? I ludzie spoceni stali od półtorej do dwóch godzin w kolejce. Tak byli spragnieni tego mięsa, tego jedzenia.
Bar Pasztecik przebojem Szczecina, ale nie bez problemów
Wydawać by się mogło, że długie kolejki to spełnienie marzeń każdego restauratora. Prowadzenie lokalu nie było jednak usłane różami, a specyfika czasów sprawiała, że każdy dzień był wyzwaniem.
- Robię paszteciki według tej samej receptury od 1969 roku. Z zawodu jestem technologiem żywności, więc tworzyłam te receptury, jak wszystkiego brakowało. Czasem się zastanawiam, jak myśmy to wszystko przetrwali. Te czasy były niesamowite. Nie było surowca, brakowało mięsa? To trzeba eksperymentować. Wszystkie nadzienia przerabialiśmy. Nawet marmolady, dżemy, powidła. Jak był kryzys, to kupowaliśmy w sklepach to, co było. Personal jeździł z wózkami po sklepach, jak dostawaliśmy wiadomość, np. "pani kierowniczko, twaróg przyszedł", ale w ograniczonych ilościach. I z tego sera też robiliśmy, szedł albo na słodko, albo na słono. Przepyszne były wszystkie. Jak była bieda, to nawet bez farszu. Klient brał do domu, żeby sobie dżemem albo miodem posmarować. Takie można było cuda robić.
- Ciężkie to były czasy w gastronomii. Zdarzało się, że noża albo deski do krojenia nie było. Chce pani sos zrobić i nie ma garnka. Jeden kucharz drugiemu garnek wyrywał. Tak się pracowało. To jest nie do uwierzenia.

Miała pracować przez trzy miesiące, została na ponad pół wieku
Mimo że pani Bogumiła twierdzi, że nie ma takiej opcji, aby paszteciki się jej przejadły, a wokół baru kręci się jej życie, nie można powiedzieć, by od początku był jej marzeniem.
- Miałam odpowiednie wykształcenie i uprawnienia, wcześniej chodziłam po zakładach, kontrolę jakości robiłam. Aż mnie pewnego dnia pani kierowniczka zawołała i powiedziała, że jest nie "przykaz", a taka potrzeba, by zakład otworzyć i ona tylko mnie w tym widzi. Eksperyment. Nietypowa maszyna miała być zachętą, a ja kierowaniem baru miałam zająć się przez pierwsze trzy miesiące. Niezbyt mi się to uśmiechało, bo kto by chciał w smażalni pracować? W takich warunkach jak ani wentylacji, ani narzędzi. Warunki pod psem, człowiek cały olejem pachniał.

- Miałam 24 lata, niedawno wyszłam za mąż i mówiłam, że ten mąż mnie zostawi, jak od świtu do nocy będę pracować w takiej smażalni. Ciężka praca fizyczna, co chwilę awarie, braki składników. To była mordęga. Ale człowiek był młody, miał ambicje. Podpisałam umowę na trzy miesiące. Pani kierowniczka nadal jednak nie mogła nikogo znaleźć na moje miejsce i tak zostałam, choć mogłam swoją dotychczasową pracę robić przy biurku i "kierowniczyć". Słyszałam: "Bogusia, ty dobrze robisz, takie smaczne, zobacz, jakie kolejki". Człowiek był młody i cieszył się z tego. Ale nie wiedziałam, że tyle lat będę w Paszteciku pracować, a potem zostanę właścicielką.
Zobacz też: Podróże osobiste: Białego kruka znaleźli w komisie. To jeden z trzech egzemplarzy na świecie
Nie tylko paprykarz, czyli kultowy smak Szczecina
Celem powstania Baru Pasztecik było nakarmienie wygłodniałych obywateli, spragnionych zwłaszcza mięsa wołowego. Dziś zjemy kultowe danie w trzech wersjach: mięsnej, z kapustą i grzybami oraz pieczarkami i serem. Obowiązkowo do tego kubek czerwonego barszczu. W 2010 roku z inicjatywy pani Bogumiły Polańskiej pasztecik szczeciński został wpisany na listę produktów tradycyjnych Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi w kategorii "gotowe dania i potrawy w województwie zachodniopomorskim".
Jak wskazuje sama właścicielka, to wyróżnienie zobowiązuje do utrzymywania receptury, odpowiedniej jakości składników i smaku. Wielu było i nadal jest naśladowców, lecz oryginalny pasztecik szczeciński jest tylko jeden. Zresztą pani Bogumiła dba o to osobiście. - Mąki używam jednej z najdroższych. Surowce muszą być jakościowe, wysokiej klasy. A ta maszyna to z jednej strony weteranka, ale też hrabianka i innej mąki po prostu nie przyjmuje.
Wracają tutaj z najdalszych wojaży. Bar Pasztecik w Szczecinie kontra świat
56 lat to kawał historii i pewnie niejedna restauracja marzy o utrzymaniu się na rynku tak długo. Nie da się jednak zaprzeczyć, że świat gastronomii zmienił się diametralnie od czasu, kiedy maszyna z demobilu została uruchomiona po raz pierwszy. Kuchnia włoska, tajska, chińska, gruzińska, wszechobecne fast foody - co sprawia, że Bar Pasztecik ze swoim skromnym menu wydaje się odporny na taką różnorodność, konkurencję i gwałtowne zmiany?
- Czas się tutaj zatrzymał. Ludzie wracają i proszą, żeby tego wystroju nie zmieniać. Zresztą nie zamierzam. Słynna jest nasza piękna mozaika - to chyba nasz znak rozpoznawczy, poza jedzeniem. Siedzenia to unikaty, były tu od początku.

- Trafiają do nas zagraniczne wycieczki, często nasz bar jest na planie zwiedzania. Szczególnie latem mamy dużo wycieczek. Cztery pokolenia wychowały się na tych pasztecikach. Muszę powiedzieć, że ci, którzy np. studiowali w Szczecinie, rozjechali się przecież w różne strony świata. Dawniej wpadali z kolegami, z koleżankami. Teraz wracają, przyjeżdżają z całymi rodzinami. Wracają do tego, co znane. Może chcą się odmłodzić? Ja cały czas pamiętam to, co mówiły moje przełożone: "dobrze i tanio karmić", a do tego skupić się na tym, żeby było prosto. Dlatego paszteciki były i będą.
***
O akcji "Polska na własne oczy"
Wakacje, znowu są wakacje! Polacy tłumnie ruszają na długo wyczekiwany odpoczynek, a my chcemy im w tym towarzyszyć, służyć dobrą radą, co można zobaczyć w naszym pięknym kraju. Może wspaniałe atrakcje czekają dosłownie tuż za rogiem? Cudze chwalicie, swego nie znacie - pisał poeta. I my chcemy pokazać, że faktycznie tak jest. W tym roku będziemy w warmińskich lasach, nad Łyną, w Białowieży, Ciechocinku, na Roztoczu i w wielu innych miejscach. Ruszaj z nami!