Z brzdącem u lekarza
Początkowo należeliśmy do grona rodziców-szczęściarzy, którzy chodzą z dzieckiem tylko na wizyty kontrolne. Jednak później staliśmy się częstymi gośćmi w naszej przychodni.
W pierwszych miesiącach życia naszej córeczki Poli bardzo rzadko odwiedzaliśmy przychodnię lekarską. Pojedyncze wizyty były związane jedynie ze szczepieniami ochronnymi. Zawsze chodziliśmy na nie we trójkę: mała pacjentka, moja żona Ela i ja. Wspólna wyprawa do lekarza była znacznie wygodniejsza: dwojgu dorosłym osobom łatwiej jest zabrać cały potrzebny ekwipunek. A kiedy pacjentem jest malutkie dziecko, jest go niemało!
Nasłuchaliśmy się od znajomych, jaką histerię może urządzić maluch podczas szczepienia i jak można go pocieszyć. Zabraliśmy więc wszystko, co może się przydać w kryzysowej sytuacji. Do gabinetu weszliśmy z torbą, w której oprócz książeczki zdrowia dziecka była ulubiona maskotka Poli, smoczek do uspokajania, kocyk to tulenia.
Wzięliśmy też pieluszkę tetrową, na której kładzie się maluszka podczas ważenia oraz mierzenia. Okazało się jednak, że nasze obawy były przesadzone, a Pola wyjątkowo nas zaskoczyła! Cała "akcja szczepienie" odbyła się niezwykle sprawnie, bezproblemowo i zgodnie z procedurą. Najpierw pielęgniarka zważyła oraz zmierzyła Polę i wpisała dane do książeczki. Potem córeczkę zbadał lekarz, stwierdził, że jest zdrowa i może dostać szczepionkę. Żona wróciła z Polą do pokoju pielęgniarek, gdzie malutka miała dostać szczepionkę. Ja kończyłem formalności, ustaliłem datę następnego szczepienia i zbierałem nasze rzeczy z gabinetu.
W międzyczasie pilnie nasłuchiwałem: będzie histeria czy nie? Nie było! Ku mojemu zaskoczeniu, kilka minut później żona wyszła z Polą na ręku i mogliśmy spokojnie wrócić do domu. Lekarz uprzedził nas, że po kilku dniach od szczepienia u dziecka może pojawić się gorączka. Na szczęście u Poli nie była na tyle wysoka, by wymagała interwencji specjalisty. W ten sposób wyglądały prawie wszystkie nasze szczepienia. Ponieważ wszystko szło tak dobrze, na ostatnie szczepienie poszedłem już z Polą sam.
I ta wizyta również przebiegła świetnie. Gdy pielęgniarki zobaczyły, że jestem sam z córeczką, okazały jeszcze więcej życzliwości niż zwykle. Poza tym, tym razem zamiast pani doktor przyjmował nas pan doktor, więc odbyliśmy rzeczową, męską rozmowę. Cała wizyta trwała raptem niecałe 15 minut! Zanim się obejrzałem, Pola była zważona, zmierzona, zbadana i zaszczepiona. Z poczuciem dobrze wypełnionej misji mogłem wrócić z córeczką do domu.
Przekonałem się, że... plusem samotnej wizyty ojca z dzieckiem w przychodni jest to, że wszystkie lekarki i pielęgniarki są o wiele bardziej wyrozumiałe. Jeżeli natomiast w gabinecie przyjmuje mężczyzna, to też wychodzi na plus, bo rozmowa jest krótka i konkretna.
Doświadczeni rodzice ostrzegali nas, że częstotliwość wizyt u lekarza zwiększa się wraz z wiekiem malca. Swoje apogeum osiąga, gdy dziecko kończy trzy latka i idzie do przedszkola. Tak też było w naszym przypadku. Pierwsze pół roku pobytu Poli w przedszkolu wiązało się ciągle z jakimiś chorobami: a to przeziębienie, a to angina, no i nieustające zapalenie ucha... Baliśmy się, że częste wizyty w przychodni źle wpłyną na naszą zwykle radosną i pełną życia córeczkę i na długo zniechęcą ją do widoku pani czy pana w białym kitlu.
Na szczęście Pola była już na tyle komunikatywna, że mogliśmy "przerobić" z nią scenariusz wizyty u lekarza, aby zmniejszyć jej ewentualny stres. Pokazaliśmy więc Poli, że najpierw pani doktor będzie robiła: tik, tik, tik dotykając słuchawką do jej plecków i piersi. Potem zajrzy do buźki i wtedy trzeba powiedzieć: aaaaa. Na końcu zaś dotknie węzłów chłonnych pod uszkami. Scenkę tę odgrywaliśmy wiele razy.
Dzięki temu zawsze łatwo przechodziły nam wszelkie wizyty w przychodni. Pola dostała też w prezencie "Małego lekarza", a w nim stetoskop, szpatułkę, termometr, młoteczek do kolana, itd. Od tego czasu ona również leczyła swoje misie. Uznaliśmy wtedy, że temat wizyt w przychodni mamy już oswojony.
Przekonałem się, że... dziecko, jak każdy człowiek, boi się tego, czego nie zna. Jeśli wytłumaczy się mu dokładnie i pokaże, jak będzie wyglądać wizyta u lekarza, łatwiej pokona strach, a samo badanie zniesie o wiele lepiej.
Wizyta u lekarza to jedno, ale nakłonienie dziecka do przyjmowania lekarstw jest całkiem osobną sprawą. Gdy pierwszy raz podałem Poli antybiotyk, ufne dziecko połknęło lek, ale nieprzygotowane na silny gorzko-słodki smak, od razu wszystko zwróciło. W tej sytuacji, za radą lekarza odczekaliśmy godzinę i spróbowaliśmy ponownie. Jednak przy drugim podejściu efekt był identyczny, więc odstąpiliśmy od dalszych prób.
Nie mieliśmy siły męczyć dziecka, a ponadto zostało nam już tylko 3 z 5 dawek. Na szczęście Pola wyzdrowiała bez antybiotyku. Przy kolejnej chorobie żona postanowiła najpierw spokojnie porozmawiać z Polą.
Długo tłumaczyła jej, dlaczego musi zażyć lekarstewko. Nie obyło się też bez przekupstwa w postaci ulubionego batonika. Obserwowanie Poli, która - świadoma niedobrego smaku lekarstwa - stara się być dzielna i mimo wszystko je połyka, było niezwykłym doświadczeniem.
Przekonałem się, że... maluch musi być świadomy niedobrego smaku leku, ale także pozytywnych skutków jego stosowania. Warto wytłumaczyć mu, że dzięki temu wyzdrowieje i np. będzie mógł wychodzić na spacer, bawić się w piaskownicy, spotkać z rówieśnikami.
Rodzice od razu zauważają, kiedy dziecko zaczyna chorować. Pola - gdy zaczynała ją brać jakaś infekcja - nagle stawała się bardzo cichutka. A kiedy bolało ją uszko (co zdarzało się dość często), kładła się na nim i przyciskała do niego swoją ukochaną przytulankę konika-Zdzisia. Dla nas był to jasny sygnał, że coś zaczyna się dziać i że trzeba wybrać się do lekarza. Kiedyś będąc z Polą, widziałem, że zaczyna źle się czuć.
Zmierzyłem jej temperaturę, miała 38,5°C, więc od razu podałem jej lek na obniżenie gorączki. Ale nagle Pola zaczęła mówić, że bardzo bolą ją nóżki. Z początku to zignorowałem, bo przecież mogły ją boleć po spacerze. Zaczęła to jednak ciągle powtarzać, a gdy dotknąłem jej stópek, okazało się, że są zupełnie zimne. Zaniepokoiłem się i spytałem, w którym dokładnie miejscu bolą ją nogi. Pokazywałem kolejno na stopki, łydki i uda. Powiedziała, że bolą ją całe nóżki, a za chwilę dodała, że nie może na nich stać! Wtedy mnie zmroziło.
Do gabinetu wniosłem już córeczkę na rękach. Lekarz z jednej strony uspokoił mnie, mówiąc, że przy wysokiej temperaturze może wystąpić taki ból w nogach, że dziecko nie daje rady chodzić, ale dał też skierowanie do szpitala na prześwietlenie z podejrzeniem zapalenia płuc. Wróciliśmy szybko do domu, żona spakowała parę rzeczy do torby (gdyby zaistniała konieczność hospitalizacji) i pędem pojechaliśmy do szpitala. Dojeżdżając do celu, z ulgą spostrzegłem, że Pola ma lepszy humor, powiedziała też, że już sama może iść na nóżkach. Na miejscu okazało się, że to na szczęście "tylko" angina. Kamień spadł mi z serca, a do domu wracałem lekki, jakbym płynął w powietrzu.
Przekonałem się, że... wyzdrowienie dziecka lub nawet usłyszenie diagnozy lżejszej od spodziewanej, wyzwala w rodzicach niesamowite zasoby radości.
Typowym okresem wylęgania wszelkich bakterii i wirusów jest listopad i grudzień każdego roku. W tym czasie praktycznie co 2 tygodnie odwiedzamy przychodnię. Zaletą jest to, że znajduje się 10 minut spacerkiem od domu, co jest szczególnie ważne w nagłych sytuacjach, gdy trzeba szybko pomóc maluchowi. Kiedyś wracaliśmy z Polą od rodziców żony.
Już na trasie widzieliśmy, że Pola ma wypieki, wilgotne oczy i mówi niewyraźnie. Zdecydowaliśmy więc, że nie wracamy do domu, tylko jedziemy do lekarza. Był to dobry wybór, bo na kilka minut przed wejściem do gabinetu Pola zwróciła treść żołądeczka na bluzkę i spódnicę Eli. Na szczęście okazało się, że to tylko grypa żołądkowa. Dobrze, że byliśmy tak blisko domu...
Przekonałem się, że... ważne jest, aby przychodnia, do której jest zapisane dziecko, znajdowała się niedaleko naszego miejsca zamieszkania. Wcześniej czy później przychodzi bowiem czas, gdy zaczyna się ją coraz częściej odwiedzać.