Agnieszka Jastrzębska: Mężczyźni są niezwykle wybredni
O pierwszych krokach w dziennikarstwie, sekretach pewnej redakcji przy Górnośląskiej, pisaniu przebojów dla Edyty Górniak i bywaniu na 200 imprezach w ciągu roku. Prowadząca program „Kto poślubi mojego syna” – Agnieszka Jastrzębska.
Łukasz Kędzior: Kiedy wpadłaś na pomysł, że zostaniesz dziennikarką?
Agnieszka Jastrzębska: - Jeszcze będąc dzieckiem na pytania, kim będę w przyszłości, odpowiadałam, że dziennikarką, chociaż oczywiście nie do końca nawet wiedziałam, jaki jest ten zawód. Później przez dłuższy czas interesowałam się medycyną, w liceum chodziłam nawet do klasy biologiczno-chemicznej. To był jednak tylko epizod. Przed maturą wróciłam do mojego pomysłu z dzieciństwa.
Gdy zaczynałaś stawiać pierwsze kroki w dziennikarstwie, segment "people" w Polsce dopiero raczkował. Dlaczego zdecydowałaś się zająć tą tematyką, a nie na przykład polityką?
- W "Polityce" szczerze mówiąc zaczynałam. W czasie studiów byłam tam na stażu w dziale "Kultura". Jeszcze w czasie studiów zainteresowałam się PR-em, który w Polsce też wtedy raczkował, i tym zajmowałam się przez rok, ale ciągnęło mnie do dziennikarstwa. Pamiętam taki obrazek: stoję przed kioskiem i zastanawiam się, w jakim piśmie chciałabym pracować? Zobaczyłam okładkę VIVY!, na której byli Przemek Saleta i Paulina Tomborowska. Pomyślałam: "Fajnie byłoby tam pracować!". Tak się stało. Trafiłam do redakcji "VIVY!", zupełnie z ulicy i dostałam do napisania newsy w rubryce "Światowe życie". Usiadłam przed komputerem i tak się zaczęło.
Jak wówczas wyglądała redakcja?
- To były złote czasy tego magazynu. Jacek Rakowiecki, dla mnie absolutny mistrz, był redaktorem naczelnym. W "VIVIE!" pracowało wówczas około 60 osób, reklamodawcy czekali w kolejce, aby opublikować swoją reklamę. Redakcja mieściła się w mieszkaniu, w kamienicy przy ulicy Górnośląskiej. Kuchnia była jego centralnym punktem. Piotr Najsztub gotował dla wszystkich swoje popisowe dania: spaghetti, bigos albo rosół. Byliśmy jak rodzina.
- Często zostawaliśmy w redakcji, mimo że nie mieliśmy już nic do roboty, bo atmosfera była tak niezwykła, że nie chciało się wychodzić z pracy. Już nigdy później nie pracowałam w takim miejscu. W głowie mam taki obrazek z tamtego czasu - wszyscy rano spotykamy się i pijemy kawę w kuchni, rozmawiamy, śmiejemy się. Kolegia redakcyjne też były wyjątkowe, bo wówczas w biurach można było palić, więc po pół godzinie w pokoju naczelnego oprócz dymu niewiele można było zobaczyć (śmiech).
Chwilę później trafiłaś do Twojego Stylu.
- Ta “chwila" w "VIVIE!" trwała prawie 7 lat. Następnie miałam przyjemność pracować z Jolą Pieńkowską. Zaprosiła mnie do redakcji "Twojego Stylu" jako szefa działu zagranicznego i działu kultury. Początkowo prowadziłam oba i w międzyczasie tworzyliśmy rubrykę "Styl bywania". Przebudowaliśmy to pismo całkowicie. W czasach, gdy Jola była naczelną, pomimo ogólnego spadku czytelnictwa magazynów, "Twojemu Stylowi" udało się oprzeć tej tendencji. To zasługa jej ogromnego profesjonalizmu. Jest dla mnie, obok Jacka Rakowieckiego, zawodowym autorytetem i wiem, że szalenie dużo się od niej nauczyłam.
Jak rozpoczęła się twoja przygoda z telewizją?
- W czasie, gdy pracowałam w "Twoim Stylu" byłam zapraszana do "Dzień dobry TVN", gdzie. raz w tygodniu. robiłam przegląd wydarzeń z show biznesu. W międzyczasie o 180 stopni zmieniło się moje życie osobiste. Urodziłam syna, chwilę później córkę i zrobiłam sobie dłuższą przerwę w pracy. Gdy Vincent skończył dwa lata, poczułam, że to dobry moment, aby powoli wracać do zawodu. W czasie mojego urlopu macierzyńskiego z "Twojego Stylu" odeszła Jola i wiedziałam, że to już nie jest miejsce dla mnie. Zadzwonili z "Pytania na śniadanie" i tam przez kilka wakacyjnych tygodni prowadziłam "Czerwony Dywan". Gdy padła propozycja z "Dzień Dobry TVN", ze względu na duży sentyment do TVN-u, bez wahania ją przyjęłam. Tak się zaczęła moja przygoda z telewizją.
Liczyłaś ile razy w ciągu roku robisz reportaże z wydarzeń showbiznesowych? Często są to późne wieczory, ty musisz jeszcze zmontować materiały, a następnego dnia rano być w studiu.
- Średnio robię cztery wydarzenia w tygodniu, czyli około 16 materiałów miesiącu, a więc pewnie jakieś 200 w ciągu roku. Kiedy zaczynałam montowanie własnych materiałów, zajmowało mi to sporo czasu. Gdy siadałam do montażu miałam godzinne nagranie, po pierwszej selekcji zostawało 40 minut, po drugiej 20 minut i ja wtedy rozkładałam ręce, bo uważałam, że nic więcej się nie da wyciąć. To jest oczywiście kwestia doświadczenia. Teraz trwa to zdecydowanie krócej. Wiem, ile muszę nagrać, aby mieć z czego zrobić dobrą relację.
Czy w związku z programem "Kto poślubi mojego syna" czujesz presję?
- Presji nie czuję, ale oczywiście bardzo mi zależy, aby program spodobał się widzom. Dałam z siebie 100 proc., ale też nie chciałam zawieść zaufania, którym mnie obdarzono. Producenci tym razem nie zrobili castingu na prowadzącą. To duże wyróżnienie.
Czego brakuje polskim mężczyznom, że muszą szukać partnerki z pomocą telewizji?
- Nie wiem, czy to jest kwestia jakiegoś braku. W programie zwróciłam uwagę na to, że mężczyźni są niezwykle wybredni. Zazwyczaj mówi się tak o kobietach, ale mężczyźni - ci to dopiero są wymagający! Momentami byłam zdumiona, jakie kawalerowie mieli kryteria Z perspektywy czasu jasne stało się też, że ten program nie jest tak do końca o szukaniu partnerki. "Kto poślubi mojego syna" to przede wszystkim program o relacji matka-syn.
Tuż przed wakacjami wystartowałaś z autorskim portalem "Jastrząb Post". Skąd pomysł?
- Nosiłam się z nim od trzech lat. W międzyczasie wydarzyła się "Gala"(Agnieszka Jastrzębska była redaktor naczelną magazynu - przyp. red.) i ona całkowicie mnie pochłonęła. To był szczególny czas. Gdy zdecydowałam się na pożegnanie z "Galą", wróciłam do marzeń o własnym portalu, miejscu, pod którym mogę śmiało się podpisać. Pomyślałam: "jak nie teraz, to kiedy?". Po pierwszych trzech miesiącach jestem z niego bardzo dumna. To, jak się rozwinął w tak krótkim czasie, przerosło moje najśmielsze oczekiwania.
Czym różni się "Jastrząb Post" od innych serwisów showbiznesowych?
- Przede wszystkim tym, że piszę o gwiazdach w pozytywnym kontekście. Jeśli jest jakaś informacja, która wymaga komentarza gwiazdy, wolę poczekać, sprawdzić, niż wystawić komuś krzywdzącą opinię. Bardzo tego pilnuję. Uważam, że za dużo jest plotek i bezrefleksyjnego oczerniania ludzi w sieci. Wydaje mi się też, że czytelnicy są tym znużeni. Nie chcą czytać newsów, które następnego dnia są dementowane przez gwiazdy. Oczekują ekskluzywnych i sprawdzonych informacji. Takie jest założenie i cieszę się, że udało mi się wdrożyć je w życie. A rosnąca z dnia na dzień liczba czytelników portalu pokazuje, że to był dobry kierunek.
Nie wszyscy wiedzą, że jesteś autorką wielkich przebojów "Nie kłam, że kochasz mnie"- Flinty i Zagrobelnego, "Wierność jest nudna" Natalii Kukulskiej czy, "To nie tak jak myślisz"- Edyty Górniak. Jak się zaczęła twoja przygoda z pisaniem tekstów piosenek?
- Mój mąż jest muzykiem, kompozytorem i producentem. Mamy wielu przyjaciół w tej branży, więc gdy padła taka propozycja, pomyślałam: "Czemu nie?". Za każdym razem był to konkurs, gdzie startowało kilku tekściarzy. Komisja wybierała, nie znając autora, więc tym bardziej było to dla mnie miłe, że moje propozycje podobały się najbardziej.
Jaki jest twój ideał mężczyzny?
- Mój mąż oczywiście!
Zatem jaki jest twój mąż?
- Inteligentny i utalentowany. Mój mąż to cyborg, jeśli chodzi o podejście do pracy. Jest utalentowany graficznie, a jednocześnie to prawdziwy "mózg" matematyczno-informatyczny. Jest też niezwykłym muzykiem, kompozytorem i producentem. Jestem fanką szczególnie jego concept albumu "Tesla" oraz muzyki filmowej do "Supermarketu" w reżyserii Macieja Żaka. Świetnie śpiewa, choć on tak nie uważa. A niedawno sam wymyślił, narysował, zaprogramował i napisał muzykę do gry komputerowej. Gra została zakwalifikowana jako jedna z 80 i jedyna z tej części Europy na jedne z największych targów gier komputerowych w Tokio, a także znalazła się w oficjalnej selekcji "Indie Prize" na prestiżowych targach w San Francisco. Nie znam drugiego tak pracowitego, w sensie twórczym, człowieka. Czasem się złoszczę, że zamiast odpocząć, poleniuchować ze mną, Mariusz zamyka się w studiu i pracuje. Cieszy mnie jednak, że mój mężczyzna ma pasję i jestem z niego bardzo dumna.