Ania Wendzikowska: Proaktywna!

Rozmawia z gwiazdami, gra w filmach, prowadzi program o showbiznesie, projektuje biżuterię, pisze felietony, a niebawem wydaje swoją pierwszą powieść. Jest pracoholiczką? Kto jej "załatwił" pracę w telewizji? Który zagraniczny aktor jest największym nudziarzem? EksMagazyn przepytuje Anię Wendzikowską.

Anna Wendzikowska, fot. Piotr Andrzejczak
Anna Wendzikowska, fot. Piotr AndrzejczakMWMedia

EksMagazyn: Czy da się określić jednym słowem te wszystkie profesje, które wykonujesz?

Ania Wendzikowska: - Nie da się! Jestem kobietą renesansu, to dwa słowa (śmiech)

Ja pomyślałem - człowiek orkiestra!

- Ale to też dwa! Jak wymyślisz jedno, daj mi znać. (śmiech)

Wywiady, serial, projektowanie biżuterii, program telewizyjny. Jak znajdujesz czas na to wszystko?

- Czas to wartość, która nas ogranicza. Nie da się dnia wydłużyć czy rozciągnąć. W związku z tym, jeśli się robi wiele rzeczy, trzeba je robić w mniejszym natężeniu. Rzeczywiście na brak zajęć nie mogę narzekać i często brakuje mi czasu na takie przyziemne sprawy, jak np. uregulowanie płatności albo wizyta w urzędzie. Są one gdzieś na końcu mojej listy priorytetów. Ale ja lubię swoją pracę, tak zarabiam na życie i sama zdecydowałam, że tak intensywnie chcę pracować i podejmować się nowych zajęć.

Jesteś pracoholiczką?

- Czasem się nad tym zastanawiam. Rzeczywiście dużo czasu spędzam w pracy i lubię pracować. Czasami mam taki odruch, że gdy mam weekend wolny to nie za bardzo wiem, co ze sobą zrobić. I to może być pewna oznaka pracoholizmu. Z drugiej strony, bardzo lubię podróżować, a wiem, że takim typowym pracoholikom szkoda na to czasu. W podróży obywam się bez komputera, maila, więc chyba nie jest ze mną jeszcze tak źle.

Ulubione miejsce, do którego wracasz?

- Nigdy nie wracam w to samo miejsce. Jest tyle miejsc na świecie, których nie widziałam, że najpierw chciałabym móc je wszystkie odwiedzić, zanim zacznę wracać. Faktycznie są miasta, takie jak: Londyn, Nowy Jork, Los Angeles, gdzie bywam regularnie, ale to ze względów zawodowych. Prywatnie, bardzo lubię kraje azjatyckie. Już kilka zwiedziłam, teraz chciałabym zobaczyć Filipiny.

O tym, że jesteś zafascynowana Azją dowiedziałem się z portali społecznościowych. Jesteś dosyć aktywnym użytkownikiem np. Facebooka. Dlaczego? Traktujesz to jako część swojej pracy czy po prostu lubisz się dzielić?

- Po trochu jedno i drugie. To jest tak, że wrzucam tam zdjęcia, linki do piosenek, fragmenty amerykańskich talk-shows, cytaty, memy. Wszystko, co mnie inspiruje. Facebook często też poprawia mi humor. Znajduję u znajomych śmieszne materiały, które mnie bawią. Z Facebooka również czerpię wiedzę. Dzięki niemu informacja roznosi się niesamowicie szybko. Na przykład nie muszę oglądać meczów, bo mam natychmiastowe up-daty od znajomych (śmiech). Facebook z socjologicznego punktu widzenia jest też ciekawym zjawiskiem. Jak dużo ludzi w tym samym momencie wychwytuje te same rzeczy, komentuje je i wzajemnie się inspiruje. Ale wracając do twojego pytania, jestem obecna m.in. na Facebooku, również ze względu na osoby, które śledzą moje poczynania i mi kibicują. To bardzo miłe, że mogę mieć z nimi bliższy kontakt.

Czytasz w Internecie plotki na swój temat?

- Czytam, ale pomijam komentarze.

Zacytuję ci jedną z wypowiedzi: "Ciekawe kim jest jej tata, że załatwił jej pracę w TVN?" No właśnie jak się dostaje pracę w TVN?

- Parę lat wstecz mieszkałam w Londynie, skończyłam tam studia i pracowałam w Discovery Channel. Była to praca produkcyjna, ale za biurkiem. Mnie jednak ciągnęło, aby robić coś innego. Pomyślałam, że fajnie byłoby robić w Londynie coś dla polskiej telewizji. Wówczas był to czas, kiedy mnóstwo Polaków migrowało do Wielkiej Brytanii. Próbowałam w kilku stacjach, ale jakoś ostatecznie nic z tego nie wychodziło. W międzyczasie zebrałam swoją ekipę - operatora, dźwiękowca, montażystę. Pierwszy materiał właśnie z nimi, zrealizowałam sama, za własne pieniądze. Pamiętam, że był to materiał o tym, jak styl Kate Moss inspiruje Brytyjki. Kiedy miałam już ten reportaż pomyślałam, że poproszę Marcina Mellera, którego znałam prywatnie o kontakt do producenta Dzień Dobry TVN. Umówiliśmy się na spotkanie, on wówczas szukał kogoś do współpracy, ale materiał, który mu pokazałam był wisienką na torcie. Tak mu się spodobał, że od razu go ode mnie odkupił. I tak to się zaczęło.

Czyli bez "pleców" da się?

- Ja wierzę w proaktywność i w to, że każdy jest kowalem własnego losu. Nie warto narzekać, tylko trzeba działać. Nie można stać na plaży i czekać, aż samo przyjdzie. Trzeba wejść do wody, zanurzyć się i wówczas można wyłowić coś dla siebie. Trzeba tylko uwierzyć w siebie!

Tej wiary w siebie i odwagi nauczyłaś się mieszkając w Londynie? Polacy raczej nie są tacy odważni.

- Ja chyba zawsze taka byłam. Miałam swoje zdanie i byłam samodzielna. Od dziecka, jak się na coś uparłam, to dążyłam do tego, by osiągnąć zamierzony cel. Nie poddawałam się. Skoro innym się udaje, dlaczego mnie miałoby się nie udać? Pobyt w Londynie nauczył mnie, aby nie roztrząsać niepowodzeń i nie oglądać się na to, co myślą inni. Nie przejmować się, gdy ktoś krzywo na ciebie spojrzy. Nie ma to najmniejszego sensu.

Kto cię najbardziej rozczarował, jako rozmówca?

- Była taka osoba, która mnie od zawsze fascynowała. Świetny aktor i wydawało mi się, że również wyjątkowa osobowość. W rzeczywistości okazało się, że nie ma niczego ciekawego do powiedzenia, jest wręcz nudny i banalny. Mogłabym pomyśleć, że ma po prostu zły dzień, ale z rozmów z osobami, które go znają, wiem, że taki właśnie jest. Ten aktor to Clive Owen. To było moje największe rozczarowanie.

Na wywiad z kim czekałaś najdłużej?

- Nadal czekam! Na Kevina Spacey i Edwarda Nortona. Oni niechętnie udzielają wywiadów i nie wiem, czy kiedyś będę miała okazję z nimi porozmawiać. Ale przecież trzeba mieć swoje cele.

Czy pamiętasz jakąś wpadkę, którą zaliczyłaś podczas spotkania z gwiazdą?

- O tak! Szczególnie podczas swoich pierwszych wywiadów, stosowałam tzw. "kalki językowe". To znaczy tłumaczyłam z polskiego na angielski dosyć dosłownie. Pewnego razu rozmawiałam z Thandie Newton, czarnoskórą, brytyjską aktorką, która grała postać famme fatale w jednym z filmów. Zapytałam ją czy to fascynujące dla aktorki grać, tak barwny, czarny charakter. I zamiast słowa "villain", które właśnie znaczy czarny charakter, ja powiedziałam "black character". Co w jej przypadku było odwołaniem do jej koloru skóry. Jednak Thandie się nie oburzyła, tylko odpowiedziała, że przecież ona jest czarnym charakterem! Dopiero po powrocie do domu zaczęłam się zastanawiać, o co jej mogło chodzić i sprawdzałam, że określenie "black character" w języku angielskim nie występuje.

Jakiś czas temu słyszałem, że napisałaś książkę? Co się z nią stało?

- Nadal ją piszę. Musiałam zacząć ją pisać trochę od nowa, bo w międzyczasie zmieniłam wydawnictwo. Teraz mam już termin wydania ustalony na luty 2014. Wzięłam zaliczkę, więc nie ma innej opcji, musi wyjść (śmiech). To powieść. Oczywiście znajdują się tam moje doświadczenia, bo kiedy się pisze, to gromadzi się historie zarówno swoje, jak i te zasłyszane. Ale nie będzie to moja autobiografia.

Słyszałem, że jeśli jakiś projekt cię zainteresuje, to wchodzisz w niego, nawet bez honorarium. Tak było w przypadku produkcji Bartka Kujawy (etiuda "Paranoja"- przyp. red.)

- Bardzo dużo robię rzeczy komercyjnych, zwanych chałturami (śmiech). Więc co pewien czas robię projekty, które nie są komercyjne. Szczególnie, jak widzę ludzi z pasją. Takich właśnie jak Bartek Kujawa. To jest osoba, która potrafi wyjść z inicjatywą i zawalczyć. Sam zaangażował całą ekipę pisząc do każdego osobiście. To jest to, o czym mówiłam, proaktywność. Dla takich osób, które mają ogromną pasję, można pracować za darmo.

Co sądzisz o osobach, które żyją z krytykowania innych? Mamy w Polsce kilka takich osób, które na tym zbudowały swoją karierę.

- Uważam, że budowanie własnej pozycji na krytykowaniu innych jest mało oryginalne. Odbijanie się od czyjejś aktywności, by samemu wypłynąć, jest po prostu słabe. Dodatkowo nie lubię, gdy coś jest budowane na podwalinach złej energii. Niedawno byłam na konferencji prasowej z okazji premiery filmu "The Butler" (polska premiera odbędzie się w grudniu 2013 - przyp. red.). Film opowiada historię kamerdynera Białego Domu, który na przestrzeni trzech dekad służył ośmiu prezydentom. W roli prezydentów występuje cała plejada gwiazd, m.in. Robin Williams i John Cusack. W czasie tego spotkania, wstała pewna pani krytyk i zarzuciła reżyserowi, że żaden z aktorów nie jest podobny do prezydenta, którego odgrywa. Była bardzo niezadowolona z tego faktu. Reżyser odpowiedział jej, że właśnie dlatego ona jest krytykiem, a on reżyseruje filmy. I chyba coś w tym jest, że krytycy to niespełnieni twórcy: reżyserzy, aktorzy, pisarze. Zawód krytyka żeruje na pracy innych.

Bywasz zarówno na dużych światowych premierach, wydarzeniach jak i tych polskich. Czuć dużą różnicę?

- Niezaprzeczalnie. Imprezy np. w Stanach Zjednoczonych są międzynarodowe, więc i budżety są dużo większe. Wszystko jest bardziej eleganckie i "glamour". W Polsce rynek jest mniejszy, więc jest dużo skromniej. Obserwuję, że coraz lepsza jest organizacja tych wydarzeń, od zaplecza. Nadal jednak brakuje dobrego wsparcia marketingowo - PR-owego.

Jeszcze jedno pytanie, które zawsze zadaję. Opisz proszę swój ideał mężczyzny.

- Bystry umysł połączony z poczuciem humoru to podstawa. Lubię intelektualistów, którzy się orientują w literaturze, poezji, lubią chodzić do opery. Lubię mężczyzn, którzy uprawiają sport, np. kitesurfing, nurkowanie i lubią podróże, bo ja też je lubię. Mężczyzna musi mieć pasję. Najlepiej, aby jego praca była pasjonująca. Na pewno musi być trochę wrażliwy, mieć dobre serce. Przechodząc do wyglądu: wysoki, bardziej brunet niż blondyn. Ale różnie z tym bywa (śmiech). Rodzinny, ważne też, żeby miał przyjaciół. Dobrze, żeby był indywidualistą, ale jednak, by najważniejsza dla niego była rodzina.

Znalazłaś już takiego?

- Nie ma ideałów (śmiech). Trzeba czasem pójść na pewien kompromis.

Już raz spełniłaś swoje marzenie o białej sukni. Czy myślałaś o tym, by ponownie wyjść za mąż?

- Odpowiem, że nie wiem. A ta odpowiedź, znaczy, że nie marzę o tym, ale też nie upieram się, że nie. Gdyby tej drugiej stronie na tym zależało, to pewnie bym uległa. Na pewno bardzo chciałabym mieć dziecko i to jest ten moment, że dość często o tym myślę. Ale ślub nie jest mi do niczego potrzebny.

Rozmawiał: Łukasz Kędzior

Tekst pochodzi z EksMagazynu.
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas