Antoni Królikowski: Wreszcie się ustatkowałem

Mówi, że zmądrzał dzięki nowej dziewczynie. „Uporządkowałem swoje życie”, zapewnia. Ale przyznaje, że na planie nowego filmu „Karbala” z silną męską ekipą bawił się doskonale.

Antoni Królikowski
Antoni KrólikowskiMWMedia

Za chwilę wchodzi do kin film "Karbala", w którym grasz jedną z głównych ról. Może go nam zareklamujesz?

Antoni Królikowski: - Drogie panie! Na pewno znacie powiedzenie: "Za mundurem panny sznurem", więc serdecznie zapraszam na film "Karbala" (śmiech). Bo jeśli nawet nie przepadacie za tematyką wojenną, to w tym filmie jest bardzo dużo przystojnych i zdolnych aktorów: Bartek Topa, Leszek Lichota, bracia Żurawscy, Tomek Schuchardt, Łukasz Simlat, Mikołaj Roznerski, Kuba Wieczorek i wielu innych.

Ale przecież to tobą media interesują się najbardziej.

- To ty powiedziałeś! Prawdę mówiąc, media, które się mną interesują, niespecjalnie mnie interesują. Osobiście nie czytam kolorowej prasy, bo jestem chłopakiem. Nie przejmuję się tym sztucznym szumem.

To prawda, niespecjalnie się przejmujesz. Ostatnio byłeś z dziewczyną na premierze, "Skazanych" i zapytany, co tam robisz, odparłeś, że jesteś tylko szoferem.

- Rzeczywiście była taka sytuacja. Chodzę tylko tam, gdzie muszę. A tam gdzie nie muszę, to się nie pcham. Wolę mieć święty spokój niż nadmierne zainteresowanie mediów.

Domyślasz się, dlaczego wzbudzasz takie emocje w internecie?

- Może dlatego, że pochodzę z fajnej rodziny, mam ciekawą pracę i fantastycznych ludzi wokół? Rozumiem, że niektórych to drażni, ale nie zamierzam za to nikogo przepraszać. Internetowy hejt mnie przeraża, bo pokazuje, jacy ludzie są smutni, sfrustrowani i jak bardzo zależy im na tym, żeby zła energia szła w świat... To jest takie pojmowanie wolności słowa, którego zupełnie nie rozumiem. Ja z hejterskich komentarzy na swój temat mogę się co najwyżej pośmiać, ale hejterzy w ostatnich miesiącach udowodnili przy okazji kilku głośnych zdarzeń, że potrafią przekroczyć granicę i to już nie tylko dobrego smaku. To zaczyna być po prostu groźne.

Można z tym coś zrobić?

- Myślę, że najwyższy czas uporządkować strefę internetu. Bardzo podobało mi się ostatnio, gdy ktoś opublikował zdjęcia klasycznych internetowych trolli. Były to fotografie tych ludzi, oraz cytaty, które zamieszczali. Na przykład pod zdjęciem małego chłopca był stek wulgaryzmów i agresji najgorszej, jaką można sobie wyobrazić. Wierzę, że właśnie tak mogą wyglądać niektórzy z nich. Gdyby zawsze pod wpisem wyskakiwałoby zdjęcie autora hejtu, byłoby doprawdy zabawnie. Fajna jest też strona, gdzie jest dziesięć zasad zawodowego hejtera, na przykład: "Komentując na czyjś temat, po pierwsze spytaj, kto to w ogóle jest. Wtedy będzie mu na pewno przykro..." (śmiech).

Nie hejtujmy już tych biednych hejterów! Mówmy o filmie.

- "Karbala" to film wojenny, w którym nie brakuje nienawiści.

A może to kino rozrywkowe?

- Trudno tutaj mówić o rozrywce. Chodziło nam o to, aby zrealizować film na takim poziomie, aby można go było pokazać na całym świecie. Kiedy dostałem scenariusz "Karbali" nie mogłem wprost uwierzyć, że to będzie polski film. Na papierze wyglądało to trochę jak "Helikopter w ogniu" czy inne hollywoodzkie produkcje, które znamy i lubimy. Krzysiek Łukaszewicz zebrał naprawdę solidną ekipę ludzi, dzięki którym udało się nakręcić coś wyjątkowego. Świetny operator Arek Tomiak, scenografia Marka Warszewskiego wybudowana w FSO w Warszawie wyglądająca zupełnie jak Irak. Żołnierze, którzy do nas przyjeżdżali na plan, byli pod wrażeniem! Okazało się, że wystarczy zjechać z trasy warszawskiej, aby znaleźć się w innym kraju. Producentom udało się bardzo realistycznie odtworzyć irackie ulice, część zdjęć kręciliśmy w kamieniołomach w Opolu. Na koniec udało nam się jeszcze pojechać do Jordanii, gdzie już było prawie tak samo jak w Iraku. Nie była to łatwa wyprawa. Jechaliśmy z ciężkim sprzętem, karabinami, wozami bojowymi. Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, żebym kiedyś widział takie przedsięwzięcie w polskim kinie.

Wasz przyjazd do Jordanii musiał wyglądać niemal jak inwazja.

- Staraliśmy się być jak najmniej inwazyjni. Chociaż w Jordanii jest zdecydowanie spokojnie, to jednak jest to zupełnie inna kultura niż nasza. Ten świat rządzi się innymi prawami i nam, ludziom Zachodu, nie jest łatwo się w nich odnaleźć. Tam nikt specjalnie nie skacze ze szczęścia, że przyjeżdżają ludzie z Europy robić u nich film. Ale dla mnie była to niesamowita przygoda, zobaczyłem fragment nieznanego świata. Wierzę, że ten film da wiarygodny obraz tego, co się wydarzyło podczas wojny w Iraku.

W Jordanii sfotografowałeś się z karabinem i napisałeś, że "tęsknisz za schabowym". Nie spodobała ci się tamtejsza kuchnia?

- Rzeczywiście, w tym kraju wieprzowiny nie uświadczysz, stąd mój hashtag. Wszyscy po pewnym czasie zaczęliśmy tęsknić za polską kuchnią, a mielonka w puszce była największym rarytasem! Z rzeczy, które mogłem zaobserwować na ulicy, najbardziej zaskoczyło mnie podejście Jordańczyków do kobiet. Kobiety w tym świecie mają robić swoje, a faceci się relaksują, palą sziszę i spotykają się we własnym gronie. Zresztą nie widziałem zbyt wielu kobiet, bo są trzymane gdzieś pod kloszem i w ukryciu.

Czyli raj dla męskich szowinistów.

- No właśnie. Szanuję ich punkt widzenia, ale ja się w tym świecie zupełnie nie mogłem odnaleźć. Bardzo się cieszyłem, że mogłem już stamtąd wracać. Nie ma to jak w Polsce!

"Karbala" wchodzi w momencie, kiedy w naszym kraju dużo się mówi o problemie z przyjazdem imigrantów. Film nie podkręci jeszcze i tak gorącej atmosfery?

- Naszym zadaniem było opowiedzieć o ludziach, którzy przeżyli ekstremalną sytuację, czyli atak na bazę amerykańską w 2004 roku, którą obronili polscy żołnierze. Kosztowało ich to później bardzo wiele. Doświadczyli stresu bojowego i trudnych wspomnień, z którymi długo musieli się zmagać. Wierzę, że jest to film od początku do końca antywojenny, nikt nie chciał w nim piętnować kultury arabskiej ani muzułmanów. Nasi żołnierze zasługują na taki film. Wierzę, że ta historia nie będzie używana przez nikogo w celach propagandowych.

Kim jest twój bohater?

- Gram sanitariusza, który od razu po przylocie do Iraku zostaje oskarżony o niewykonanie rozkazu, który, jak później się okazuje, był kompletną pomyłką. Zostaje więc obarczony odpowiedzialnością za śmierć jednego z żołnierzy i trafia do aresztu. Później będzie się starał udowodnić sobie i innym, że jednak jest coś wart.

Stajesz się powoli etatowym bohaterem filmowym. Jak ty to udźwigniesz?

- Muszę przyznać, że odgrywanie bohaterskich scen jest bardzo ekscytujące i cieszę się, że miałem okazję w takich wystąpić zarówno w "Mieście 44", jak i w "Karbali". Nie czuję się jednak etatowym bohaterem.

Naprawdę nigdy nie marzyłeś, aby zostać żołnierzem?

- Wystarczy, że go od czasu do czasu gram. Jestem pacyfistą i miałbym problem z posłuszeństwem. Po ostatniej scenie "Karbali" nikt zresztą nie będzie miał wątpliwości, że jest to film antywojenny. Pokazujemy, że jak zwykle najważniejsze decyzje zapadają przy eleganckim stoliku, a potem muszą sobie radzić z nimi ludzie. Podobnie było przecież w przypadku powstania, z tym że w Iraku to my byliśmy okupantami. Chłopaki myśleli, że jadą na pokojową misję stabilizacyjną, a nagle rozpętało się wokół piekło.

Ostatnio jeden z polityków zaproponował powrót zasadniczej służby wojskowej. Ty jeszcze byś się na nią załapał.

- Zawodowe wojsko to dziś całkiem dobry sposób na życie. Młodzi ludzie chętnie zaciągają się do wojska. Zarówno chłopcy jak i dziewczyny! W ostatnim czasie miałem okazję poznać wielu zadowolonych żołnierzy i nie wydaje mi się, że konieczne jest zmuszanie kogokolwiek do służby.

Na szczęście masz okazję wrócić do innego świata. Grasz w miniserialu "Bodo". Śpiewasz tam i tańczysz.

- Zgadza się. Ciężka praca, ale wierzę, że efekt będzie niesamowity! Wszystkie sekwencje wykonywałem bez dublerów. Przygotowując się, brałem lekcje wokalne i taneczne. Produkcja bardzo solidnie podeszła do tych scen. W Polsce taki gatunek jak serial muzyczny nie jest już zbyt często uprawiany. Ten serial jest hołdem dla artystów przedwojennych, których symbolizuje postać Eugeniusza Bodo.

Ty grałeś młodego Bodo jeszcze mało znanego.

- Jestem młodym Bodziem, który ucieka z domu, po to, aby zostać aktorem. Kompletnie nikt, łącznie z rodziną nie wierzy w jego sukces i zdolności. Nawet przymierał głodem. I właśnie w takim dramatycznym momencie pojawiam się na ekranie. Chłopak chce całemu światu udowodnić, że potrafi być aktorem, wkłada w to całą swoją energię.

Co o nim myślisz?

- W swoich czasach był znany na cały kraj. Nie dość, że zagrał w bardzo wielu filmach, to jeszcze był pierwszym polskim celebrytą. Dla mnie ten film jest rodzajem hołdu dla ludzi, których z nami dzisiaj już nie ma, a którzy pozostawili po sobie wiele niezapomnianych wspomnień, filmów.

Jesteś pod urokiem przedwojennej Polski? To ostatnio dość silny trend. W Warszawie powstają np. kawiarnie z przedwojennym sznytem.

- Zafascynował mnie klimat epoki, która była bardzo europejska! Kultura i sztuka były na bardzo wysokim poziomie. Ludzie świetnie się wtedy ubierali, a nawet bliscy znajomi zwracali się do siebie w wyszukany, elegancki sposób. Chętnie wszedłem w ten świat, dzisiaj możliwy do odtworzenia tylko na filmie.

Masz zadatki na amanta? A może bardziej na króla życia?

- W życiu prywatnym nie myślę o sobie w ten sposób, ale muszę przyznać, że fajnie odgrywa się postać młodego aktora z początku wieku, który zostanie amantem i będzie królem życia. Oczywiście Bodo potrafił się zabawić, ale to zawsze było związane ze zdobyciem kontaktów lub potrzebnego doświadczenia. Wszystko, co robił, było obliczone na osiąganie kolejnych celów. Był szalenie ambitny! Bardzo to wszystko zabawne, bo przecież wydawałoby się, że opowiadamy o odległych czasach, ale współczesny show-biznes kieruje się podobnymi prawami. Różnica jest tylko taka, że w tamtej epoce ludzie, którzy osiągali swój cel, przede wszystkim stawiali na jakość, talent i przepracowane godziny. Dzisiaj można zostać celebrytą z dnia na dzień. Na szczęście czas weryfikuje, co jest wartościowe. Jestem przekonany, że wysyp popowej masy przetaczającej się przez media bezpowrotnie przepadnie. A dokonania artystów sprzed stu lat wciąż będą interesujące również dla kolejnych pokoleń.

Czyli jest to historia uniwersalna.

- Tak. Jestem pewny, że wystarczy zamienić kostiumy na dżinsy i T-shirt, a bryczkę na ferrari, trochę uaktualnić dialogi i mamy film o dzisiejszym świecie. Można nakręcić współczesną wersję Bodzia. Może tylko taka opowieść straciłaby trochę ze swojego niepowtarzalnego uroku.

Myślisz, że serial uruchomi marketingową machinę, tak jak to było przy filmie o powstaniu warszawskim? W Polsce zapanuje "bodomania"?

- Za wcześnie na planowanie "bodomanii". Nikomu na razie nie zależy, aby wykreować jakąś modę. Nie stawiamy nikomu pomnika. To rzetelny film biograficzny. Ojcem i szefem produkcji jest Michał Kwieciński, człowiek zakochany w tamtym stylu i historii. Jesteśmy wszyscy jego dziećmi przy tym projekcie. I bardzo dobrze mu to ojcostwo wychodzi. Wszystkim jest trudno odnaleźć się w tamtej epoce, niezależnie ile książek byśmy przeczytali i jak bardzo byśmy się przygotowywali do roli. Potrzebny był ktoś taki jak Michał, aby nas przez nią przeprowadzić...

Znowu pracujesz z Józkiem Pawłowskim, Tomkiem, Anią Próchniak. Czujesz, że jesteście "nową siłą" polskiego kina jak kiedyś Linda, Lubaszenko, Konrad czy Pazura?

- Na razie jesteśmy paczką przyjaciół, którym udaje się przy okazji razem pracować. Faktycznie trochę wygląda, jakbyśmy tworzyli grupę. Czy rośnie ekipa na miarę tej z "Psów", to nie wiem, jednak czasy bardzo się zmieniły. Ale właściwie nie miałbym nic przeciwko temu (śmiech). Sam jestem fanem filmów Pasikowskiego, Koterskiego, Machulskiego, zresztą na planie "Bodo" jest także Olaf Lubaszenko, żywa legenda naszych czasów.

Trudno nie zauważyć, że jesteś zakochany. Twoja partnerka to aktorka Kasia Sawczuk.

- Wielu rzeczy już mi się po prostu nie chce robić. Przez ostatnie miesiące uporządkowałem życie rodzinne, mam fajną pracę, odnalazłem spokój i bardzo sobie to cenię.

Antek, mówisz jak dorosły.

- Warto było dojść do etapu, w którym się dzisiaj znajduję. Rzeczywiście, w moim życiu były różne przejścia, robiłem też głupoty. Przez ostatni rok dużo przeżyłem, byłem bardzo aktywny na różnych polach, nie tylko zawodowych. Ale teraz spotkałem osobę, z którą bardzo dobrze mi się żyje. Z Kasią jest mi dobrze i mam wreszcie czas na rozwój zawodowy oraz stabilizację. Nie chcę, aby to jakoś dramatycznie poważnie zabrzmiało, ale osiągnąłem spokój, którego mi od dawna brakowało.

Oskar Maya

Antoni z Kasią Sawczuk
Antoni z Kasią SawczukMWMedia
Show
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas