Beata Sadowska: Lubię chodzić swoimi ścieżkami
Raz w roku znika na miesiąc, kocha Japonię i mówi, że jest „ekoświrem”. Nie lubi małostkowości, podobają się jej mężczyźni „z mózgiem”, nie ma problemu z mówieniem o swoim wieku. Jedna z najbardziej pogodnych polskich dziennikarek - Beata Sadowska dla EksMagazynu.
EksMagazyn: Dzisiaj też w biegu?
Beata Sadowska: - Dziś wyjątkowo nie! (śmiech). Mam trochę spokoju. Co prawda, ślęczę w domu przed komputerem, ale przynajmniej nie pędzę, jak zwykle.
Ale pewnie dzień zaczęłaś od porannego joggingu? Słyszałem, że to twój rytuał.
- Niestety mam przerwę w bieganiu. Z przymusu. O świcie zadzwonił kurier. Mój pies Momo dostał szału i postanowił postawić na nogi całą kamienicę. W ciemności, na bosaka, biegłam do drzwi. Spotkanie ze ścianą i... kontuzja. Mały palec u nogi nie wytrzymał. Było podejrzenie złamania, ale na szczęście się nie potwierdziło. W tę niedzielę mam maraton we Florencji (rozmowa odbyła się pod koniec listopada - przyp. red.) więc się oszczędzam. Mam zakaz biegania przez kilka dni, dopiero jutro mogę, pierwszy raz po przerwie, wrócić do treningów. A przecież to kocham!
Bieganie to nie jedyny twój sposób na dobre samopoczucie.
- Przede wszystkim staram się wysypiać, choć nie zawsze mi to wychodzi. Robię, co mogę, żeby spać 7-8 godzin. Wtedy jest idealnie. Niestety zdarza mi się sypiać mniej: 4-5 godzin, choć staram się tego unikać, bo sen to przecież zdrowie, endorfiny, dobre samopoczucie, prawidłowe krążenie. Kocham poranki. Wstaję rano, bo lubię obserwować, jak się budzi dzień. Przed biegiem jem banana lub garść orzechów. Biorę psa nad Wisłę i... w nogi! Biegamy około godziny. Po powrocie - obowiązkowo rozciąganie. Późnej czas na śniadanie, najchętniej ciepłe, rozgrzewające. Uwielbiam owsiankę na mleku sojowym z bakaliami, bananem, jabłkiem, cynamonem, imbirem.
Po tak intensywnym poranku zwalniasz tempo?
- Nie (śmiech). Później dopiero zaczyna się prawdziwa Polka-galopka! Biegnę do radia (Chilli Zet - przyp. red.) nagrywać wywiady do mojej audycji "W biegu i na wybiegu", albo mam nagrania "Zoomu na Miasto" w Polsat Cafe. Albo siedzę przed komputerem i robię wpisy na mój blog beatasadowska.com. Albo projektuję z moja przyjaciółką torby ZOUZA. Czysta frajda!
Wspomniałaś o audycji w Chilli Zet. Dlaczego wróciłaś do radia?
- Kocham radio! Zawsze sobie obiecywałam, że tam wrócę. Radio to magia. Każdy, kto kiedyś pracował w radiu, powie ci to samo. Tam liczy się to, co i jak mówisz, a nie to, jak wyglądasz, jaką masz fryzurę czy make-up. Jako niespełna dziewiętnastolatka zaczynałam od radia i przez wiele lat tęskniłam do tych zamkniętych czterech ścian studia, do intymności, jaką dają. W audycji "W biegu i na wybiegu" w Chilli Zet mam czas na rozmowę. To komfort i luksus w dzisiejszych, obrazkowych czasach, gdzie wszystko pędzi. A ja spokojnie, bez pośpiechu, rozmawiam z gościem przez blisko pół godziny. Rozkosz!
- Równocześnie w Polsat Cafe prowadzisz "Zoom na miasto".
"Zoom na miasto" to też coś, z czym prawdziwie jest mi po drodze. Proponuję tematy, które potem realizuję. Brałam udział w akcji społecznej "Piękna, bo zdrowa" w ramach profilaktyki antyrakowej. W "Zoomie" opowiedzieliśmy o tej kampanii. Cieszę się, że ten program to nie tylko relacje z premier i pokazów, ale też miejsce na ekologię, jak materiał z imprezy Puma Creative Factory "LOVE THE PLANET", gdzie projektowaliśmy T-shirty z organicznej bawełny z logo sprawiedliwego handlu. Cieszę się, że "ZOOM na miasto" to nie tylko blichtr, ale też tematy, które mają wartość dodaną.
- Dlaczego zdecydowałaś się odejść z "Pytania na śniadanie"?
To była trudna decyzja. Prowadziłam ten program przez 6 lat, bardzo go lubiłam i nadal mam do niego sentyment. Uwielbiałam witać rano widzów i robiłam to z uśmiechem. Na decyzję o odejściu złożyło się kilka elementów. W "Pytaniu" jest pewna powtarzalność. Co roku niektóre tematy wracają. Miałam poczucie, że poruszam się po bezpiecznym terenie, już to znam, już wiem, przecież pamiętam. Ryzykowne! Poza tym, mam rogatą duszę i lubię zmiany. Nie wszystkie: w redakcji "Pytania" dużo się zmieniło - odeszli wydawcy, z którymi świetnie mi się pracowało. Pomyślałam, że czas na zmianę. Czasem trzeba otworzyć okno i wpuścić trochę świeżego powietrza. Miałam nadzieję, że jak odejdę, będę miała więcej czasu dla siebie. Tak się nie stało.
Miałaś jakieś obawy, że odchodzisz w okresie dosyć trudnym dla rynku mediów?
- Niektórzy próbowali mnie przekonać, żebym poczekała, bo to fatalny moment. "Daj spokój, jest kryzys", mówili. Ale ja, jak kot, lubię chodzić swoimi ścieżkami. Podjęłam decyzję, tak, jak kiedyś, o odejściu z "Faktów" i dziennikarstwa politycznego.
No właśnie - jesteś kojarzona głównie z show-biznesem. Nie każdy pamięta, że zaczynałaś w polityce.
- Przygodę z dziennikarstwem zaczynałam jako 19-latka. Czyli dzieciak, który miał wywiady z prezydentem. Ale to były inne czasy: powstawały pierwsze prywatne media w Polsce, do pracy przyjmowano naturszczyków, którzy się uczyli. To dlatego od razu rzucili mnie na głęboką wodę. Zazwyczaj zaczyna się odwrotnie: lekko, przyjemnie, w showbiznesie. A potem ląduje np. w publicystyce. U mnie było na odwrót. Nie żałuję.
A skąd w ogóle pomysł na dziennikarstwo. Byłaś podobno bardzo nieśmiałą osobą.
- Pewnie cię to zdziwi, ale ja nadal tę nieśmiałość w sobie mam. Wiem, że tego nie widać, bo nauczyłam się ją ukrywać, maskować. Ale do dziś, kiedy wchodzę do pomieszczenia, gdzie jest mnóstwo obcych ludzi, mam ochotę uciekać. Włącza mi się hasło: "Do domu!". Od dzieciństwa byłam chorobliwie nieśmiała. Nigdy nie myślałam o mediach, zwłaszcza o telewizji. Ale miałam bardzo przebojową przyjaciółkę - Magdę Targosz, z którą nadal mam kontakt. Ona pierwsza poszła do radia i mnie tam zaciągnęła za uszy. Gdybyś mnie znał w liceum i zapytał, kim chcę zostać, usłyszałbyś, że tłumaczem. Takim, co siedzi w domu i tłumaczy książki albo filmy (śmiech).
Wróćmy do tematu twojego bloga. O czym jest?
- Przede wszystkim jest mój (śmiech). Jest o tym, co mnie otacza, kręci, inspiruje. Jest tam sport, moda, ekologia, lifestyle. Czyli to, co moje, nieudawane, prawdziwe.
Trzymasz się swojego postanowienia o podróżach?
- Dawno temu obiecałam sobie, że raz w roku będę znikała na miesiąc. Zazwyczaj mi się udaje, choć czasami muszę ten miesiąc podzielić na dwa krótsze wyjazdy. To jest taki mój czas. Wtedy się nie spieszę. Jeśli mi się gdzieś spodoba, zostaję na dłużej, a jeśli nie - pakuje plecak i jadę dalej. Kocham podróże. Są jak oddech, dzięki któremu łapię równowagę. Pozwalają zobaczyć rzeczywistość z dystansem i z dystansu.
A w tym roku gdzie byłaś?
- W tym roku dużo wyjeżdżałam. Czasem myślę, że za dużo. Cztery maratony. Pierwszy w Tokio. Japonia to jedno z miejsc, do których lubię wracać. Mamy w głowach niesprawiedliwy obraz Japończyków biegających wszędzie z aparatami fotograficznymi i robiących zdjęcia. Prawda jest taka, że Europejczyk robi w Japonii to samo. Fotografuje odmienność. Inny świat. Spodziewałam się, że w Tokio ciągle ktoś będzie na mnie wpadał w tłumie, tymczasem nikt mnie nawet nie musnął rękawem. Poszanowanie przestrzeni własnej i drugiego człowieka. Imponujące! Jak to, że nikt nie je na ulicy ani podczas spaceru. Nawet w centrach handlowych Japończycy siadają i celebrują posiłek. Są w tym jacyś dostojni, eleganccy. Nie chcę ich idealizować, ale kilka rzeczy moglibyśmy przenieść z ich kultury nad Wisłę. W tym roku byłam też w Nowym Jorku. Pojechałam na maraton, który ostatecznie odwołali z powodu huraganu. Przynajmniej miałam okazję powłóczyć się po ulubionych zakątkach miasta. Byłam też na maratonie w San Francisco. Wyjątkowym, bo kobiecym. 25 tysięcy biegaczek stanęło na starcie Nike Women's Marathon. Imponujące! W tym roku odwiedziłam też Wenezuelę, gdzie uczyłam się pływać na kicie. Później była Grecja i Wyspy Zielonego Przylądka, czyli znowu nauka kite'a. Ten rok upłynął pod hasłem "podróże biegowo-kite'owe".
Jesteś z Warszawy i lubisz to miasto. A czy jest jakieś inne, gdzie wiesz, że mogłabyś się przeprowadzić?
- W Polsce byłby to Wrocław. Bardzo europejski, ale czas tam płynie wolniej niż w Warszawie. Podoba mi się jego architektura i to, jak się rozwija, inwestuje, buzuje projektami. Jeśli nie Wrocław, to pewnie morze. Trójmiasto z genialną ścieżką biegową. Chciałabym jeszcze pomieszkać za granicą. Tam, gdzie jest ciepło. Obstawiam Prowansję albo Toskanię, ale to w przyszłości, na spokojniejszy czas (śmiech). Teraz, gdybym miała się przeprowadzić w związku z pracą, to pewnie byłby to Nowy Jork albo Londyn.
W Londynie już chwilę mieszkałaś?
- 2,5 roku. Fantastyczny czas, genialne doświadczenie, ale i tak zatęskniłam za Polską. Tutaj mam swoje kąty, zapachy, zakamarki, ulice. Warszawa to moje miasto, więc wróciłam. Ale oczywiście kocham Londyn i cieszę się, kiedy tam jestem. Wracam do oswojonych miejsc, które się nie zmieniają przez lata. W kwietniu lecę na maraton do Londynu, więc już zacieram ręce!
W Londynie też robisz zakupy?
- Zazwyczaj ubieram się "podczas podróży", ale wcale nie dlatego, że w Polsce nie można. Mamy świetne marki, znakomitych projektantów. Ja zwyczajnie nie mam czasu na buszowanie po sklepach czy butikach. Nie chodzę po centrach handlowych, bo tam zasypiam (śmiech). To nie jest mój sposób na spędzanie wolnego czasu. Kiedy wyjeżdżam, mam chwilę oddechu i przestrzeni na zakupy. Wtedy to jest frajda.
Skąd u ciebie fascynacja modą? Masz taką umiejętność łączenia ubrań, że zawsze świetnie wyglądasz.
- Dziękuję (śmiech). Fascynacja? - czy ja wiem... Raczej zabawa modą. Mam wokół siebie przyjaciół, którzy na modzie znają się tysiąc razy lepiej ode mnie: Filip Niedenthal z Harper's Bazaar, czy dwóch Adamów z multibrandowego butiku Horn&More. To oni przywieźli mi z Mediolanu pierwsze szpilki i elegancką spódnicę - wtedy kompletnie nie w moim stylu! Zarzekałam się, że tego nie włożę, a kiedy już dałam się namówić, nie chciałam zdjąć. Pracowałam z Dagmarą Radzikowską - rewelacyjną stylistką, która potrafiła mnie przekonać do rzeczy, na które sama bym nie spojrzała. Uwielbiam Gosię Baczyńską i to ona zna się na modzie. Ja do słowa "fashion" mrugam okiem.
Interesujesz się ekologią i przyznajesz, że masz "ekobzika".
- Nawet "ekoświra" (śmiech). Czasem doprowadza to mojego narzeczonego do szału. Na przykład wtedy, kiedy w weekend idzie do sklepu z zamówieniem: ekologiczne jaja od kur zielononóżek. Wraca po godzinie i syczy przez zęby: "Były dopiero w piątym sklepie". Sam widzisz, ile jeszcze trzeba zmienić. Wracając do ekologii, mam w domu energooszczędne żarówki i perlatory na kranach, segreguję śmieci, sprzątam kupy po moim psie i chodzę na zakupy z eko-torbą.
Wspomniałaś o narzeczonym. Zbyt wiele o nim nie mówisz, nie afiszujesz się, nie pozujecie na okładkach gazet.
- Trzeba coś zachować dla siebie. Nie mamy wspólnych sesji, rzadko chodzimy razem na imprezy i nie pojawimy się na żadnej okładce. Ja tego nie krytykuję: każdy ma swój sposób na funkcjonowanie w show-biznesie. Ja nie umawiam się z paparazzo, żeby zrobił mi zdjęcie, jak idę ulicą Francuską z bagietką w koszu, albo jak siedzę u fryzjera. To nie mój świat. W gazetach zawsze widać, jakie zdjęcia są ustawiane. No bo trudno uwierzyć, że fotograf przyłapał gwiazdę na siłowni. Stał schowany za atlasem i robił zdjęcia, a bohater przypadkowo napinał mięśnie posmarowane oliwką, aby lepiej się prezentowały? Żart! Prywatne życie jest dla mnie prywatne. To moja przestrzeń, która jest bezpieczna, oswojona. Moja i przyjaciół, których do niej wpuszczę.
A jaki typ mężczyzny preferujesz?
- Z mózgiem (śmiech). Uważam, że najseksowniejszym organem faceta jest mózg. U mężczyzn cenię inteligencję i poczucie humoru, bo są bezcenne. Lubię, kiedy facet ma pasję. Ważne, żeby lubił sport. Nie chodzi mi o przesadne dbanie o sylwetkę, ale o aktywność. No i musi też kochać zwierzęta. U mnie zawsze są cztery łapy i zawsze będą. Jeszcze jedno - żeby nie był małostkowy. Małostkowość to szkaradna cecha, której nie cierpię.
A co cię śmieszy?
- Brytyjskie poczucie humoru. Z kamienną twarzą. Wesołkowatość non-stop już nie. Jeżeli ktoś jest jak sprężynka i cały czas wyrzuca z siebie dowcipy, to mnie męczy. Wolę żart sytuacyjny. Inteligentne komentowanie rzeczywistości.
Zbliżasz się powoli do okrągłej rocznicy urodzin. To co prawda jeszcze dwa lata, ale... Masz problem z mówieniem o swoim wieku?
- No co ty?! (śmiech). Mam 38 lat i jest mi z tym dobrze. Wiek jest w głowie. Szczerze? - nie chciałabym mieć teraz 20 lat. Teraz jestem bardziej świadoma, osadzona tu i teraz. Potrafię wybierać, jestem bardziej asertywna. Nie cofam się, nie rozrywam na kawałki przeszłości, nie rozdrapuję do znudzenia tego, co było. I nie wybiegam daleko w przyszłość. Liczy się tu i teraz. Łapanie chwil.
Rozmawiał: Łukasz Kędzior