Corasanti Michelle Cohen: Los Palestyńczyków nikogo nie obchodził

- Po Holokauście syjoniści chcieli założyć żydowskie państwo, w którym Żydzi będą mogli czuć się bezpiecznie. Najpierw pod uwagę brano Ugandę, potem Argentynę, a na końcu – Palestynę. Tylko pojawił się problem, bo Palestyna była zamieszkana. Więc co zrobili? Wypędzili tylu ludzi, ile tylko zdołali, bo chcieli, żeby ta ziemia była tylko dla Żydów, nie dla Palestyńczyków - mówi Corasanti Michelle Cohen.

Ranne Palestyńskie dzieci przed szpitalem al-Najar   Gaza, 1.08.2014
Ranne Palestyńskie dzieci przed szpitalem al-Najar Gaza, 1.08.2014SAID KHATIB/ AFPEast News

Katarzyna Pruszkowska: Jesteś Żydówką, pochodzisz z konserwatywnej rodziny. Opisanie konfliktu palestyńsko-izraelskiego z perspektywy palestyńskiego chłopca było dla ciebie trudne?

Corasanti Michelle Cohen: - Nie. Ta historia jest oparta na faktach - mój były mąż jest Palestyńczykiem, któremu udało się dostać na Uniwersytet Hebrajski, a później wyjechać do USA i kontynuować naukę na Harvardzie. Kiedy miał 9 lat jego ojciec został aresztowany, a on musiał zacząć pomagać matce w utrzymywaniu domu i opiece nad młodszym rodzeństwem. Z tego powodu nie mógł regularnie chodzić do szkoły, ale był tak utalentowany, że nauczyciele postanowili mu pomóc przyznając stypendium, które umożliwiło mu naukę w Jerozolimie.

Jak zareagował po przeczytaniu twojej książki?

- Nie przeczytał jej i nie przeczyta, ponieważ zajmują go tylko książki naukowe. Poza tym nie mamy już ze sobą kontaktu.

Urodziłaś i wychowałaś się w USA, mając 16 lat przyjechałaś do Izraela. Chciałaś poznać historię kraju?

- Nie, nic z tych rzeczy, wydawało mi się, że doskonale ją znam. Przejechałam, bo chciałam wyrwać się z domu, odpocząć od rodziców i ich kontroli. Chciałam jechać do Paryża, ale rodzice zgodzili się tylko na wyjazd do Izraela, bo razem ze mną jechała córka naszego rabina.  Przez pierwsze trzy lata pobytu, kiedy uczyłam się w liceum, nie spotkałam żadnego Palestyńczyka, nie wiedziałam wiele o konflikcie.

Powiedziałaś, że znałaś historię państwa.

- Oficjalną - tak. A raczej kłamstwa, które powtarzano mi przez całe życie. Mówili nam, że znaleźliśmy kraj bez ludzi idealny dla ludzi bez kraju. Że sprawiliśmy, że ta pustynia rozkwitła. Ataki Palestyńczyków, muzułmanów tłumaczyli religią "nienawidzą nas, bo jesteśmy Żydami". Wiedziałam, że po ogłoszeniu niepodległości zaatakowało nas kilka krajów arabskich, które chciały zepchnąć Żydów nad morze, żeby resztę kraju mogli przejąć Palestyńczycy. Ale my się nie daliśmy, wygraliśmy.  Miałam chłopaka, który tłumaczył mi, że Palestyńczycy mogliby zamieszkać w jednym z 21 arabskich krajów, ale chcą mieszkać w Izraelu, w którym nikt ich nie chce. A ja wtedy nawet nie wiedziałam, o kim on właściwie mówi.

- Po raz pierwszy usłyszałam inną historię podczas pobytu w Paryżu. Poszłam do klubu, gdzie spotkałam chłopaków z Libanu. Powiedzieli mi wtedy, że Izraelczycy wyrzucili Palestyńczyków z ich własnego kraju i  że nie chcą ich z powrotem wpuścić. Że Palestyńczycy właściwie nie mają się gdzie podziać. Tamta rozmowa otworzyła mi oczy. Po powrocie zaczęłam zadawać wiele pytań, żeby przekonać się, czy to prawda.

Jakie odpowiedzi słyszałaś?

- Właściwie żadnych, bo wtedy w Izraelu się na ten temat nie rozmawiało. Teraz wszyscy wiedzą, ale są tacy, którzy uważają, że przepędzając Palestyńczyków postąpiliśmy słusznie, bo cel uświęca środki.  Słychać takie głosy: "szkoda tylko, że nie przegoniliśmy ich wszystkich".

Po powrocie do USA również starałaś się zainteresować innych sytuacją Palestyńczyków. Z jakimi efektami?

- Marnymi. Żydzi nie chcieli o tym słuchać, bo wierzyli w "oficjalną wersję" naszej historii. Przez lata byliśmy indoktrynowani, nikt nie powiedział nam, jak założenie Izraela wyglądało z perspektywy Palestyńskiej. Starsi ludzie myśleli przede wszystkim o tym, że Żydzi mają wreszcie własne państwo, nie muszą się tułać, nie są przepędzani, więc nie interesowało ich jakim kosztem. Amerykanie też nie słuchali, bo niespecjalnie interesują się polityką. Ja mówiłam o konflikcie, a oni o tym, że gdzieśtam trzeba zakazać połowów tuńczyków, bo przy okazji giną też delfiny. Poza tym kogo obchodzą konflikty, które rozgrywają się na drugim końcu świata?

- Teraz sytuacja się zmienia. Starsze pokolenie, np. moi rodzice, nadal nie przyjmują do wiadomości niektórych faktów, ale młodzi ludzie już tak. Są tacy, którzy krytycznie patrzą na sytuację w Izraelu, odcinają się od decyzji rządu, bo widzą, że tam wcale nie przestrzega się zasad demokracji. Że na Zachodnim Brzegu wprowadzono coś na kształt apartheidu.

W jednym z wywiadów powiedziałaś, że Żydzi najpierw byli ofiarami, a później agresorami. Nie za mocne słowa?

- Nie. Po Holokauście syjoniści chcieli założyć żydowskie państwo, w którym Żydzi będą mogli czuć się bezpiecznie. Najpierw pod uwagę brano Ugandę, potem Argentynę, a na końcu - Palestynę. Tylko pojawił się problem, bo Palestyna była zamieszkana. Więc co zrobili? Wypędzili tylu ludzi, ile tylko zdołali, bo chcieli, żeby ta ziemia była tylko dla Żydów, nie dla Palestyńczyków.  Jeśli to nie jest kolonializm, to jak inaczej to nazwać?

Czy to, że to "Ziemia obiecana" miało jakiś wpływ na decyzję o wyborze miejsca?

- Nie, syjoniści nie są religijni, skąd. Konflikt, który właśnie trwa, też nie ma nic wspólnego z religią, tym, że po jednej stronie są muzułmanie, a po drugiej żydzi. Chodzi tylko i wyłącznie o ziemię. Jeśli wszedłby tam ktokolwiek inny, np. Bośniacy, i zaczął okupować te tereny, reakcja Palestyńczyków byłaby taka sama.

Jak dziś wygląda życie w Strefie Gazy?

- Palestyńczycy są zamknięci, nie mogą opuszczać Strefy, są zdani na łaskę Izraela. Nie mogą pracować, ludzie chodzą głodni, bo racje żywnościowe są za małe. Słyszałam takie opinie, że Palestyńczycy reprezentują niższą kulturę. Pewnie, a jaką kulturę my mieliśmy przebywając w gettach i obozach? Żadnej. Ludzie, którzy żyją w takich warunkach nie interesują się takimi pojęciami. Gaza to getto, nie wymyśliliśmy nic nowego. A nawet udoskonaliliśmy, bo na własnej skórze przekonaliśmy się, co działało, a co nie.

Spędziłaś w Izraelu 7 lat, mówisz głośno o rzeczach, o których wielu nie chce słyszeć. Jak radziłaś sobie po powrocie do USA?

- Na początku przeżyłam szok kulturowy i przez jakiś czas myślałam, że się nie zaaklimatyzuję. Na przykład nie mogłam zacząć spotykać się z Amerykanami. W USA, żeby zainteresować mężczyznę, musisz wyglądać seksownie, odsłaniać ciało, szybko zainteresować sobą chłopaka. Jeśli ci się nie uda - w kolejce stoi już pięć innych dziewczyn. Na Bliskim Wschodzie jest odwrotnie, wygląd nie jest najważniejszy. To nie znaczy, że tamte dziewczyny o siebie nie dbają, chodzi mi o to, że nikt nie oczekuje od nich, że będą chwaliły się tylko ciałem. Intelekt też się liczy. A w USA? Krótkie spódniczki, obcisłe bluzki. Jeśli ubrałabym się tak w Izraelu - żaden mężczyzna nie zainteresowałby się ani mną, ani moimi siostrami.

To dlatego poślubiłaś Palestyńczyka? Jak zareagowali twoi rodzice?

- Zakochałam się w mężu, a jego pochodzenie nie było dla mnie problemem. A rodzice... Na początku chcieli, żebym wyszła za mąż za dobrze wykształconego i bogatego Amerykanina żydowskiego pochodzenia. Z czasem zrozumieli, że tak się nie stanie, więc przyjęli podejście "kto będzie chciał, niech ją bierze". Mamy kolegów z Harvardu chciały nas nawet swatać, ale moi rodzice bali się, że będę tym młodym Żydom opowiadała o Palestynie, konflikcie i niesprawiedliwościach, więc nie chcieli tych swatów (śmiech).

Często kłócisz się z rodzicami?

- Tylko, kiedy rozmawiamy o naszych poglądach, a tego staramy się nie robić. Rodzice zapowiedzieli, że nie przeczytają mojej książki, ale się złamali. Mama czytała w sekrecie,  pod wpływem swojego dawnego kolegi, który napisał jej kilka miłych słów o książce.

A ojciec?

- Przeczytał i powiedział tylko "ależ masz bujną wyobraźnię!".

Corasanti Michelle Cohen
Corasanti Michelle Cohenarchiwum prywatne

Corasanti Michelle Cohen jest autorką odważnej książki "Drzewo migdałowe", która została opublikowana nakładem wydawnictwa SQN.

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas