Duet niespodzianka

Kiedy Seweryn Krajewski był królem bigbitu, Andrzej Piaseczny urywał się z lekcji na próby szkolnego chóru. Potem, gdy na koncerty Piaska przychodziły tłumy, lider Czerwonych Gitar piosenki pisał w domu. W końcu się spotkali i nagrali wspólną płytę Spis rzeczy ulubionych. Po raz pierwszy w "Twoim Stylu" opowiadają o przypadkach, które zaprowadziły ich na scenę, gwiazdorskim życiu i o tym, dlaczego dzisiaj obaj żyją daleko od szosy.

Seweryn Krajewski i Andrzej Piaseczny fot. Paweł Boruta i Pawel Przybyszewski
Seweryn Krajewski i Andrzej Piaseczny fot. Paweł Boruta i Pawel PrzybyszewskiMWMedia

Seweryn Krajewski: Wiesz, Andrzej, uznałem, że mam to już za sobą. Był taki moment w życiu, że popatrzyłem na ludzi po drugiej stronie sceny i poczułem się nieswojo. Pomyślałem, że z takim nastawieniem nie powinienem występować. Że jak nie czuję radości z koncertowania, nie ma sensu tego robić. Wymyślam więc piosenki w domu.

AP: Chyba pora na nowy rozdział? Patrz, ile okoliczności pchało nas do wspólnej płyty. Pamiętasz? Najpierw jakiś dyrektor z TVP wpadł na pomysł "żeby Krajewski skomponował utwór na Eurowizję". Zaproszono kilku artystów, wśród nich mnie, i u ciebie w domu odbyły się eliminacje. W pewnej chwili podszedłeś do mnie i powiedziałeś: "Chodź, poćwiczymy tę piosenkę razem". Zapamiętałem to, bo innym tego nie zaproponowałeś. Dlaczego wybrałeś wtedy mnie?

SK: Podobało mi się, jak śpiewasz. Po prostu. I cieszyłem się, że jakiś czas potem znowu się pojawiłeś u mnie w domu.

AP: Ja bym to nazwał nieustającą ingerencją czynnika wyższego. Szukałem piosenek na nową płytę. Okazało się, że mój producent cię zna. Niewiele mówiąc, wykręcił twój numer, powiedział: "przyjeżdżamy", i tak po raz drugi znalazłem się u ciebie. Pamiętam, jak siedzieliśmy nad ciastkiem i w końcu napomknąłem skrępowany: "Seweryn, może masz jakąś piosenkę, właśnie szukam, może napisałbyś dla mnie coś nowego...". A ty wstałeś, gdzieś wyszedłeś, 20 sekund później wróciłeś z gitarą, małym zeszytem nutowym, jakich używają dzieci, gdy uczą się pisania nut, i po prostu zacząłeś grać. A potem powiedziałeś tylko: "Wybieraj sobie".

SK: Pamiętam. Jedną chyba sobie wziąłeś?

AP: Tak. A jakiś czas potem kolejną. I w końcu padł ten pomysł: dlaczego by nie nagrać wspólnej płyty? Wiesz, co mi się bardzo podobało, kiedy się spotykaliśmy? Pisali dla ciebie najwięksi tekściarze tego kraju. Ale w żaden sposób, nigdy nie dałeś mi odczuć, że nie jestem Agnieszką Osiecką.

SK: Twoje teksty przypadły mi do gustu. Wyglądasz jak młodziak, ale nawet o przemijaniu potrafisz napisać prawdziwie. Ludzie myślą dziś, że to coś strasznego. A ty im przypominasz, że upływ czasu jest w porządku. Że czasem nawet miło trochę powspominać... Niby proste, ale gdzieś to zgubiliśmy.

AP: Pamiętasz jeszcze coś z Sopotu? Tam zaczynałeś...

SK: Sopot... Stare dzieje. Stolica polskiego bigbitu! Mieszkałem tam z rodzicami od dzieciństwa. Marynarze, płyty sprowadzane z całego świata. Na Wybrzeżu polowało się wtedy na najnowszą muzykę, plakaty. Rzeczy nie do dostania gdzie indziej w Polsce. Ja akurat nigdy nie zbierałem plakatów czy autografów, ale dobrą muzyką interesowałem się, od kiedy pamiętam. Tym żyliśmy: wymienialiśmy się, polowaliśmy na nowości. Jak się zdobyło coś specjalnego, w domu było święto! Tylko że płyty były strasznie drogie. W obiegu krążyły raczej taśmy szpulowe, ale z kolei nie miałem magnetofonu. Załatwiłem więc sobie nieprawdopodobny wynalazek. Taką dziwną przystawkę. Co to była za konstrukcja! Do dziś zachodzę w głowę, jak to w ogóle działało? Ale kładło się ten dziwny mechanizm na zwykły adapter i można było w ten sposób słuchać muzyki z taśm szpulowych.

AP: Zabawne to, co mówisz, bo Pionki, gdzie się wychowałem, też były zagłębiem płytowym. Tam przecież działał słynny Pronit Pionki, najprawdziwsza na świecie fabryka płyt winylowych. Ty rozumiesz, co to wtedy znaczyło. Kiedy w Polsce ludzie bili się o czarne krążki, u mnie, w kiosku pod domem można było kupić wszystko.

SK: Niektórzy pomyślą, że to przenośnia, ale ja pamiętam, że ludzie bili się o płyty dosłownie. Ustawiali się w kolejkach, zapisywali się, kombinowali. Jak zaczynało brakować, byli zdolni do rękoczynów.

AP: Ty miałeś swoje taśmy szpulowe, a ja górę płyt. Tylko że Czerwonych Gitar chyba w Pronicie nie wydawali, bo nigdy was w kiosku nie widziałem. Ale pamiętam cię z tamtych czasów z Opola: "Jest w oczach twych kolor nieba z moich stron". Seweryn Krajewski stoi na scenie z gitarą z podwójnym gryfem. Tłum w amfiteatrze faluje, ludzie śpiewają. Ty byłeś wtedy wielką gwiazdą, a ja niewiele odrastałem od podłogi. Cieszyłem się, że dzięki chórowi szkolnemu, do którego należałem, znowu udało mi się urwać z klasówki.

SK: Byłeś w chórze?

AP: Żeby tylko! Moja podstawówka była ewenementem. Trafił tam nauczyciel muzyki, któremu się naprawdę chciało. Stworzył całkiem udaną grupę wokalną, klasyczny chór, zespół pieśni renesansowej z prawdziwego zdarzenia. Chodziłem na wszystko. Wolałem muzykę od lekcji.

SK: To całkiem jak ja. Przed maturą już mnie szkoła mało obchodziła.

AP: Do pierwszego zespołu zapisała mnie matka, pamiętam. Chyba chciała, żebym miał jakieś zajęcie po lekcjach. Nawet starszy brat, jak się kiedyś praliśmy, wykrzyczał mi w twarz: "Ciebie matka nawet do chóru musiała zapisać, bo sam byś się nie dostał". Ale prawda jest taka, że do innych zespołów już się sam wkręciłem.

SK: Mnie też matka posłała na muzykę, ale nie z własnej inicjatywy, bo moja rodzina nie była specjalnie muzykalna. Przedszkolanka jej głowę suszyła: "Pani musi go zapisać! On jest nieprzeciętnie uzdolniony! Ten dzieciak ciągle na czymś gra. Inni się gonią, biją, a on bierze patyk do ręki i udaje, że ma skrzypce. Zamiast robić babkę, odwróci wiaderko i coś wystukuje...". No i w końcu matka poszła ze mną do tej szkoły muzycznej i dla świętego spokoju zapisała mnie na skrzypce. Przez parę lat wywijałem smykiem, aż zobaczyłem gitarę. I nagle objawienie! Od tamtej pory już wiedziałem, że to będzie moja przyszłość. Pierwszą gitarę sam sobie kupiłem. Nie stroiła, ale się nie przejmowałem. Nie była wcale tania, długo oszczędzałem każdy grosz, który wpadł mi w ręce. A gdy już ją miałem, to potem tylko grałem i chciało się żyć! A gdy nie grałem, chodziłem do Non Stopu w Sopocie. To był kultowy klub, gdzie występował cały polski bigbit: Czerwono-Czarni, Niebiesko-Czarni.

AP: Niemen chyba też...?

SK: O, Czesław wył jak nikt inny. Uwielbiałem go. Na bilet rzadko miałem pieniądze. Najczęściej siedziałem na płocie i stamtąd słuchałem. Raz mnie nawet ściągnął z płotu jakiś nadgorliwy milicjant. Straszna awantura się zrobiła. Ale się nie zraziłem. No i w końcu przyszedł ten wielki dzień. Ktoś zorganizował konkurs młodych talentów. Zgłosiłem się. Konkursu wprawdzie wtedy nie rozstrzygnięto, ale i tak czułem się, jakbym Pana Boga za nogi złapał, bo zobaczyłem z bliska gitarę Klenczona. Był w komisji. Młodzi nie pamiętają, kto to był. Ale wtedy on był dla nas jak Lennon.

AP: Potem razem graliście.

SK: Tak, ale tamtego dnia nawet mi się o czymś podobnym nie śniło. Wyobraź sobie, że ja nie tylko na tę gitarę popatrzyłem z bliska. Ja jej, Andrzej, dotknąłem! Człowieku, wziąłem do ręki gitarę mistrza! Z jakim namaszczeniem to zrobiłem. Do dziś czuję ten dreszcz. Wiesz, co mi się od razu rzuciło w oczy?

AP: Ciekaw jestem.

SK: Że ona się cała aż kleiła od brudu! Nigdy potem już u nikogo nie widziałem tak brudnej gitary! Ale i tak poczułem się namaszczony. Od tamtego dnia nie minęło dużo czasu, a przyłączyłem się do jakiegoś zespołu i grałem pierwsze koncerty. No, duże słowo, chodziło o potańcówki. W zakładach, świetlicach, akademikach. Ale byłem tak przejęty, że kompletnie nie zwracałem uwagi na to, co się działo przed sceną. Było mi obojętne, czy ludzie tańczą, czy stoją, czy się biją. A różne rzeczy się działy. Ale dla mnie samo granie było przeżyciem. Poza gitarą nie widziałem świata.

AP: Moje pierwsze koncerty grałem we wczesnych latach 90. Najpierw były próby w piwnicach, potem wyczekiwanie na publiczność. Na początku przychodziła garstka. W Sandomierzu pamiętam, że nie przyszedł nikt. Parę razy upiliśmy się z chłopakami z Mafii po koncercie, ale wtedy nawet na to nie mieliśmy ochoty.

SK: Czerwone Gitary po koncertach udawały się przeważnie na grzeczną kolację do restauracji, a potem szliśmy spać. Nazajutrz o świcie regularna pobudka, bo trzeba było jechać na następny koncert zdezelowanym autobusem, w którym śmierdziało ropą. Bywało, że na drugi koniec Polski. Uświadomiłeś mi, że zaczynaliśmy w zupełnie innych czasach. Na przykład taki problem, czy sala będzie dostatecznie ogrzana. Czy nie będzie za zimno, żeby grać. A jak było, kombinowaliśmy jakieś domorosłe wynalazki typu spirytus palony na metalowych popielniczkach, żeby nam palce nie sztywniały od chłodu. Możesz wierzyć albo nie, balangowaliśmy głównie z okazji urodzin lub imienin któregoś z nas, bez ekscesów i panienek. Myśmy się za późno dowiedzieli, że tak trzeba... Trochę żałuję.

AP: Chyba się krygujesz, Seweryn. Przecież na filmach widać, że dziewczyny za wami szalały.

SK: Na koncertach może tak, ale do hotelu za nami nikt nie biegał. Może po autograf, jeżeli zostało się wpuszczonym do holu hotelowego. I na tym koniec. Za to pamiętam, jak raz po koncercie w Olsztynie jedliśmy tę naszą grzeczną kolację... Wiesz, wtedy znalezienie miejsca, w którym po 23 można było zjeść coś ciepłego, graniczyło z cudem. Ale się udało. Jemy. Miałem wtedy długie włosy. Nagle podchodzi podchmielony gość i mówi: "Poproszę do tańca tę panią". Myślałem, że chodzi o żonę Klenczona, która siedziała obok mnie. Ale on pokazuje na mnie palcem i z uporem powtarza: "Nie o tamtą panią mi chodzi, tylko o tę...".

AP: Mnie też parę razy brano za kobietę, bo był okres, gdy miałem długie włosy. Tylko że gdy się odwracałem, zawsze słyszałem jakieś "O, przepraszam!". Ale jeśli chodzi o te ekscesy po koncertach, chyba za dużo sobie wyobraziłeś. Ja raczej też jestem "niesłychanie spokojny człowiek". Wprawdzie pierwsze pieniądze zarobione z koncertu przepiłem z chłopakami...

SK: A ja matce przynosiłem. Co do grosza. To było dla mnie coś niesamowitego, że mogę jej pomóc, bo w domu się nie przelewało. Pieniądze z koncertów szły normalnie na utrzymanie rodziny.

AP: Taki grzeczny to nie byłem, przyznaję. Może parę razy zabalowałem, ale mnie też nie pociągają imprezy do białego rana. Na scenie lubię tłum. Ale poza koncertami raczej wolę kameralne klimaty. Mieszkam na wsi tak jak ty. Cenię ciszę. Ogródek czasem przekopię, na spacer pójdę. Z ludźmi żyję w zgodzie, co najwyżej moje psy trochę mi psują relacje z okolicą - ostatnio uszczupliły sąsiadom populację kur. Ale przeprosiłem, dokonałem opłat i jest dobrze. Nie jestem konfliktowy.

SK: Ja też. Jak się chciałem wyżyć, grałem w piłę. Albo w kosza. W kosza w ogóle byłem niezły. Biegać mi się nie chciało, ale zazwyczaj stałem na połowie przeciwnika i koledzy wiedzieli, że jak tylko uda im się dorzucić do Krajewskiego, to będzie punkt. I na 90 procent był.

AP: A mnie żadne sporty zespołowe nigdy nie pociągały. Co innego narty, snowboard...

SK: U mnie z nartami trochę jak z koncertami. Jeździłem, aż któregoś dnia stanąłem przed wielką białą górą, popatrzyłem na nią i pomyślałem: "Znowu mam czekać w kolejce tyle czasu, a sam zjazd z góry trwa tak krótko?". I zamieniam narty zjazdowe na biegówki. Słucham w życiu takich impulsów.

AP: Wiesz, odkryłem, że my mamy prawie tego samego dnia urodziny. Nawet wpadł mi do głowy pomysł, że może byśmy zagrali kiedyś nasz wspólny urodzinowy koncert? A ja potem ugotuję coś specjalnego... W urodziny zawsze wkładam fartuch, zapraszam kumpli i cały dzień eksperymentuję przy garach.

SK: Na gotowanie chętnie się piszę. Ale ze wspólnym koncertem jeszcze nie wiem...

AP: Jesteś w świetnej formie wokalnej! Szkoda jej marnować! A poza tym mnóstwo ludzi chciałoby cię posłuchać na żywo. I to nie tylko z pokolenia moich rodziców.

SK: No, nie odpuszczasz. A wiesz, że mnie to zaskakuje, że jacyś młodzi sięgają po ten repertuar. Niedawno zgłosił się do mnie 24-letni chłopak. Powiedział, że jest moim fanem, i zapytał, czy może prowadzić moją stronę internetową! Może masz rację, że kilku takich by się znalazło.

Wysłuchała Anna Jasińska

Andrzej Piaseczny

+6
Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas