Emilian Kamiński: Walczę do upadłego
Może stracić swój teatr, ale się nie poddaje. „Nikt nie odbierze mi dzieła życia”, mówi SHOW. Przyznaje, że dla teatru zrobi wszystko. „Nawet zostaję w nim na noc”, zdradza. Zapytaliśmy, co na to jego żona...
Podobno ma pan już nakaz eksmisji z budynku, w którym mieści się pana teatr Kamienica. Czy to miejsce da się jeszcze uratować?
Emilian Kamiński: - Absolutnie tak! Za rok spotkamy się tutaj o tej samej porze. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. To miejsce bardzo warszawskie, które obrosło legendą. Teatr Kamienica jest prawdziwym mieszczańskim teatrem, podobnym do teatrów w Londynie, Paryżu czy w Polsce przedwojennej. Ludzie przychodzą do mnie nie tylko na spektakl, ale także po to, by zjeść obiad, posiedzieć z dziećmi. To miejsce po prostu żyje.
Co się właściwie stało? Skąd te problemy?
- Tak dobrze prosperujący teatr stał się atrakcyjny dla kogoś, kto postanowił przejąć go w nieuczciwy sposób. Teatr nie jest moją własnością. Obecnie czynsz za wynajem przestrzeni wynosi 40 tysięcy złotych miesięcznie. Pewnego dnia pojawił się człowiek, którego biografię warto prześledzić sobie w internecie, żeby zrozumieć, że jest się kogo bać. Ma 37 lat i kieruje ponad trzystoma spółkami.
Czyli przedsiębiorca z sukcesami.
- No, tutaj trzeba by dać cudzysłów. Generalnie jest to znany pseudobiznesmen i nie boję się go tak nazywać. Dogadał się z zarządem wspólnoty mieszkaniowej i za plecami moimi, Urzędu Miasta a także innych lokatorów podpisali bardzo poważne umowy za grube miliony złotych. Umowa polegała na tym, że ów "dżentelmen" za obietnicę wyremontowania strychów w kamienicy, w której mieści się teatr, stał się ich właścicielem, mimo że żadnego remontu nie wykonał. Zarejestrował jednak na strychu osiem ze swoich 300 spółek, i tym samym uzyskał osiem głosów we wspólnocie, czyli większość.
Wiadomo, jakie ma plany wobec pana?
- Plany ma takie, żeby to miejsce przejąć. Biorąc pod uwagę metody działania, można to trochę porównać z przejęciem Krymu przez Putina. Z internetu można dowiedzieć się, że ten pan zajmował się wcześniej przemysłem rozrywkowym, to znaczy był współwłaścicielem agencji towarzyskiej. Domyślam się, że skoro się na tym zna, będzie rozwijał swoje zainteresowania właśnie w tym kierunku.
Ile osób pan utrzymuje?
- Daję pracę 300 osobom. Temu miejscu poświęciłem wszystkie oszczędności, serce i siły kosztem życia rodzinnego. W 2002 własnoręcznie rozpocząłem budowę Kamienicy. Spałem na materacu, do dzisiaj wciąż zostaję na noc w teatrze. Ostatni raz byłem w domu trzy dni temu. Cała moja rodzina jest związana z Kamienicą. Najstarsza córka pracowała najpierw jako bileterka, a później w PR. Mój syn Kajetan w ostatnie wakacje własnoręcznie malował teatr.
Pana żona, Justyna Sieńczyłło, chyba nie jest zachwycona, że sypia pan poza domem?
- Na początku Justyna nie była do końca przekonana, że takie szaleństwo się uda, a poza tym martwiła się o moje zdrowie. Jedyną osobą, która wierzyła w to, co robię byłem ja sam. Ludzie dopiero zaczęli się przekonywać stopniowo, bardzo wiele osób twierdziło, że to się nie uda.
Teraz ma pan jeszcze więcej problemów z teatrem. Nie wpływają na małżeństwo?
- W domu wszystko jest w porządku, ale teraz w moim życiu najważniejszy jest teatr. Przyszli po niego Hunowie i zamierzam walczyć, a ja się tak łatwo nie poddaję. (Dzwoni Justyna Sieńczyłło, przyp. red).
Słyszę, że żona martwi się o pana kondycję.
- Na szczęście mam bardzo dobre zdrowie. Normalny człowiek już dostałby zawału albo wylewu, gdyby miał się zmagać cały czas z podobnymi problemami. Ja to wszystko wytrzymuję jak jakaś maszyna czy cyborg. Wykonuję każdego dnia pracę, którą można by obdarzyć jeszcze trzy osoby. Czasem mam wyrzuty sumienia, że jestem tak zajętym ojcem. Nie gram z chłopcami w piłkę, mało z nimi rozmawiam.
Synowie, 12-letni Cyprian i 17-letni Kajetan, nigdy nie protestowali?
- Rozmawiałem z nimi o tym. Pomyślałem, czy aby na pewno jestem dobrym ojcem? Usłyszałem od nich: "Tata, robisz przecież to, co dla nas ważne". Niech pan sobie wyobrazi, że ośmioletni wtedy Cyprian poszedł do swojego pokoju, wyciągnął ze skarbonki 20 złotych, które sobie uskładał, i dał mi te pieniądze, mówiąc: "Daję ci na teatr". To było naprawdę piękne!
Trudno jest pracować z żoną?
- Moja żona jest bardzo dobrą aktorką. Jako aktorka potrafi o wiele bardziej wejść w rolę niż ja. Oczywiście trudno mi być obiektywnym, ale ludzie twierdzą, że na scenie jest fantastyczna. Nigdy się nie kłócicie? To naturalne, że przenosi się emocje z pracy do domu. Jestem temperamentnym człowiekiem, ale ciężko wyprowadzić mnie z równowagi. Wiedzą o tym także ludzie, z którymi pracuję. Zdarza się oczywiście, że czasem na kogoś warknę, ale szybko mi przechodzi.
Czym pana można zdenerwować?
- Ostatnio do pasji doprowadzili mnie Norwegowie. Potomkowie wikingów nie potrafili sobie poradzić z takim psycholem jak Breivik. Szaleniec wymordował 97 osób, a oni zastanawiają się, czy ma odpowiednie warunki w sanatorium, bo to jest sanatorium, gdzie go zamknęli, a nie więzienie. Dodatkowo podobno umożliwili mu studia, a przecież poprzez internet ten morderca może zarazić swoim złem innych. Nie mogę zrozumieć, jak można było wydać taki wyrok!? Gdyby tam zginęło moje dziecko, sam rzuciłbym się na bandziora!
Zdenerwowali pana Norwegowie. Rodacy pana nie denerwują?
- Polacy za dużo piją. Władze PRL-owskie pozostawiły nam taki prezent. Zdarza się często mężczyznom, że piją na umór, po rusku, do spodu. Przed wojną takiej tradycji u nas nie było, to przyszło wraz z radzieckimi "przyjaciółmi".
Podobno długo był pan abstynentem.
- Nie piłem do dwudziestego piątego roku życia. Mieszkałem na Gocławku w Warszawie i ja to ruskie picie widziałem na własne oczy. Z moim przyjacielem Krzysztofem przyglądaliśmy się zbiorowemu pijaństwu, zaczęliśmy o nim rozmawiać. Przestraszyłem się, że kiedyś też nas to spotka, że się stoczymy tak jak inni. Przysięgliśmy sobie wtedy, że przez dziesięć lat nie weźmiemy kropli alkoholu do ust. Wytrzymałem jedenaście. Najlepsze lata studenckie zmarnowałem (śmiech). Ale Krzyś jest abstynentem do dzisiaj.
A teraz sam produkuje pan alkohol.
- Tak. Mam w Józefowie winnicę, robię wino, które bardzo lubią zwłaszcza kobiety. Moje wino jest półwytrawne, bez żadnych konserwantów, szlachetne. Nawet chciałem zrobić piwniczkę z takim winem u mnie w teatrze. Ale zrezygnowałem z tego pomysłu.
Nie żałuje pan, że zniknął z telewizji? Żebrowski czy Karolak zarabiają na teatr, grając w serialach.
- To był mój wybór. Kamienica jest warta wszystkich seriali czy ról filmowych. Zarabiam też oczywiście swoimi zewnętrznymi wystąpieniami. Wszystkie pieniądze przeznaczam na utrzymanie teatru.
Skąd pan wziął pieniądze na jego zbudowanie?
- Wywalczyłem w konkursie pięć milionów złotych od UE, ale musiałem mieć zabezpieczenie w wysokości ośmiu milionów. To poręczenie otrzymałem od miasta, do tego dołożyliśmy nasze oszczędności. Od początku dużo ryzykuję. Gdyby mi się nie udało, musiałbym oddać wszystko wraz z karnymi odsetkami. Przyznam, że wielu nocy nie przespałem.
Jak pan odreagowuje stres?
- Jeżdżę na ryby. Siedzę z wędką, patrzę w wodę. Najczęściej sam, bo synów wędkarstwo na razie nie interesuje.
Ma pan nietypowe pomysły. Na przykład zatrudnił pan Katarzynę Cichopek i Krzysztofa Ibisza.
- Kasia Cichopek jest przecież aktorką. Przyszła do mnie i poprosiła o kilka lekcji aktorstwa, bo chciała zdawać egzamin eksternistyczny. Tak się złożyło, że akurat miałem wakat w spektaklu "Testament cnotliwego rozpustnika". I ona bardzo ładnie pracowała. Mam kolegę, który się oburzał, że zaangażowałem Kasię do spektaklu. Twierdził, że nie powinna grać na scenie, bo jest aktorką bez dyplomu. Ale czy Brylska albo Tyszkiewicz mają te dyplomy? Ostatecznie ten kolega Jurek, kiedy zobaczył Kasię na scenie, musiał publicznie odwołać swoją krytykę. Dosłownie wyszedł w foyer przed ludzi i to zrobił!
A co z braćmi Mroczek? Kiedyś byli symbolem upadku sztuki aktorskiej.
- Bracia Mroczek to bardzo kulturalni młodzi ludzie. Kiedyś widziałem ich podczas prowadzenia konferencji na Politechnice Warszawskiej. Proszę pana, jak oni to dobrze robili! Z nerwem, a z jakim wdziękiem! Rozdziawiłem usta ze zdziwienia, bo okazało się, że są w tym po prostu świetni! To są dwa urodzone talenty estradowe, powinni prowadzić festiwale. Ale w Polsce nikt na to nigdy nie wpadnie.
Ale chyba są jakieś granice. Co sądzi pan o Natalii Siwiec, która też gra w teatrze?
- Trzeba ją najpierw zobaczyć! Mam taką zasadę: u mnie nie grają dyplomy, tylko ludzie. Niedawno przyszła do mnie taka starsza aktorka i powiedziała, że chce grać. Rzuciła mi na stół cztery dyplomy z pieczęciami po angielsku. Los Angeles, Londyn... Ale kiedy poprosiłem ją o zaprezentowanie swoich umiejętności, okazało się, że nie ma nawet własnego repertuaru. Ja tę panią widziałem później na scenie i wiem, że ona nawet uczy aktorstwa. Uważam, że dyplomy należy jej odebrać i podrzeć. To jest autentyczny antytalent!
Kiedy ostatnio zabrał pan żonę na porządne wakacje?
- Parę lat temu. Szczerze mówiąc, nie pamiętam. A nie, byliśmy dwa lata temu przez tydzień we Włoszech, na Sycylii. Cały tydzień spędziłem w mieszkaniu, które wynajmowaliśmy. Na Sycylii było za gorąco i wokoło nas trwał remont, źle trafiliśmy. Ale dzięki temu, że siedziałem w pokoju, udało mi się na wakacjach napisać sztukę "ZUS, czyli Zalotny Uśmiech Słonia". Nie uważam się jednak za pracoholika. Jestem po prostu pracowity.
Oskar Maya