Gdzie są dziewczyny?

Walczyły, strajkowały, redagowały podziemną prasę, a potem o nich zapomniano. O tym, jak z historii zniknęła prawie połowa działaczy Solidarności, opowiada Marta Dzido, reżyserka filmu „Solidarność według kobiet”.

Ewa Ossowska i Marta Dzido
Ewa Ossowska i Marta Dzidomateriały prasowe

Aleksandra Suława: Solidarność bez kobiet to pół Solidarności?

Marta Dzido:- Raczej zero. Czegoś takiego po prostu nie ma.

Na lekcjach historii uczą, że jest.

- Mówi się, że historię piszą zwycięzcy. Dzieje Solidarności napisali mężczyźni, bo to oni, w ostatecznym rozrachunku, zwyciężyli. Jednak panowie, snując tę opowieść, zapomnieli, że jej bohaterkami są również kobiety. Solidarność polegała na współdziałaniu, a nagle zrobiła się z tego opowieść o jednym facecie, który - jak zdarzyło mu się kiedyś powiedzieć - "sam obalił komunizm".

Przy drobnej pomocy kobiet, które, jak się powszechnie uważa, robiły kanapki kolegom działaczom...

- Kiedy zabieraliśmy się do pracy nad filmem, zastanawiałam się: "Może rzeczywiście tak było?". Cały czas miałam przed oczami zdjęcia ze strajków w Stoczni: mężczyźni za bramą zakładu, a kobiety na zewnątrz patrzą na nich przez kraty. I to hasło: "Kobiety, nie przeszkadzajcie nam, my walczymy o Polskę". Myślałam, że może to naprawdę tak wyglądało.

A jak wyglądało?

- Tak, że za tą bramą byli wszyscy. Role mężczyzn i kobiet w Solidarności niczym się od siebie nie różniły. Tak jak mówi Joanna Duda-Gwiazda: "Każdy robił to, co umiał". Kto miał zacięcie dziennikarskie, redagował gazety. Kto nie umiał pisać tekstów, to brał te pisemka i zajmował się kolportażem.

- Taką dziewczyną była na przykład Ewa Ossowska - miała małe dziecko, więc wkładała pisma pod kołderkę w wózku. Matki z dzieckiem nikt o nic nie podejrzewał, a ona dodatkowo pracowała w kiosku, więc miała świetne warunki do dystrybucji. Jeszcze inni zbierali pieniądze, zajmowali się transportem czy nawiązywali kontakty z zagranicznymi mediami. Wszyscy razem, solidarnie, bez żadnych podziałów.

I panowie działacze chcieli słuchać rad pań działaczek?

- Musieli. To były charyzmatyczne, silne kobiety. Dla mnie przeglądanie nieznanych zdjęć z tego okresu było jak odkrycie: Walentynowicz z tubą, Pieńkowska przemawiająca do tłumu, gestykulująca Staniszkis i wpatrzeni w nią faceci.

Ich mężowie również byli tak wpatrzeni w swoje żony działaczki?

- Zależy, którzy mężowie... Romaszewscy działali razem, Gwiazdowie działali razem. Natomiast małżeństwo Ewy Ossowskiej rozpadło się właśnie przez Solidarność. Jej mężowi nie podobało się, że tak bardzo zaangażowała się w strajki. Jadwiga Chmielowska, po wprowadzeniu stanu wojennego, powiedziała do męża: "Ja od teraz się ukrywam, nie wiem co będzie dalej". On nie był w stanie tego znieść, małżeństwo się rozpadło...

- Również działania SB rozbijały małżeństwa. Do internowanych kobiet pisano fałszywe listy: "rozwód w toku, mąż cię wsypał, mąż ma romans, a ty tutaj". Wszystko po to, żeby je złamać. Wśród działaczek było też wiele samotnych matek.

Które pewnie straszono opowieściami o losach ich  dzieci?

- Ewę Kubasiewicz, skazaną na 10 lat za zredagowanie ulotki, próbowano "złamać" opowieściami o tym, jak śledczy znęcają się nad jej dorosłym synem. Mówiono: "My z nim ostro, a on nic, może go już nie zobaczysz". Henryka Krzywonos zaś straciła ciążę, gdy pobito ją podczas rewizji. Elżbieta Szczepańska została mocno poturbowana w zaaranżowanym wypadku samochodowym. Była wtedy w siódmym miesiącu ciąży, poroniła. Dzieci były przyczyną ogromnego strachu, ale też motywacją.

Kobiety walczyły, żeby ich dzieciom żyło się lepiej.

- Myślę, że dla kobiet ekonomiczne postulaty były szczególnie ważne. Chciały wolności i demokracji, ale przede wszystkim chciały chleba.  W 1981 roku kobiety  nie miały czym nakarmić dzieci, więc wyszły na ulicę i zaprotestowały. Mówiły, że to jest nienormalne: pracować tyle godzin i nie mieć na chleb.  Sądzę, że wiele kobiet myślało w ten sposób: "Mnie już nie będzie lepiej, ale może moje dzieci będą żyły w świecie, w którym będą mogły powiedzieć  to, co myślą, i nikt nich nie zamknie, albo będą mogły zrobić sobie kolację i nie będą musiały kłaść się spać głodne".

Kiedy te odważne dziewczyny zaczęły schodzić na drugi plan?

- W 1981 roku do Watykanu pojechała polska delegacja w składzie: Wałęsa, Wałęsowa, Walentynowicz, Rybicka i jeszcze kilka innych osób. Mieli poprosić papieża o wsparcie dla Solidarności. Wtedy, w czasie spotkania, Walentynowicz usłyszała od ks. Dziwisza: "Pani Aniu, pani musi być dla niego tłem". Chodziło o Wałęsę.

I wtedy zaczęło się znikanie kobiet?

- Nie, wcześniej. Zaraz po podpisaniu porozumień sierpniowych, kiedy okazało się, że można rejestrować wolne związki zawodowe. Wtedy zaczęto budować struktury Solidarności i nagle okazało się, że nie ma tam miejsca dla kobiet. Te wszystkie dziewczyny o wielkim potencjale i charyzmatycznej osobowości, które dotąd razem z mężczyznami dyskutowały nad ideami, strategią, planem, nagle zaczęły być wypychane poza te struktury. Tak jakby podjęto decyzję, że Solidarność musi mieć jedną twarz...

... a robotnik z wąsami będzie prezentował się lepiej niż delikatna kobieta?

- Być może według tych, których dziś nazwalibyśmy specjalistami od public relations Solidarności, coś takiego miało też podobać się w świecie: przywódca, prosty robotnik z ludu, który walczy, i kobieta, która jest dla niego tłem.

Tak to widać na zdjęciach z tego okresu.

- Nawet w samym sposobie kadrowania tych zdjęć. Są fotografie, na których widać Walentynowicz, ale zasłoniętą paprotką stojącą na stole. Albo Krzywonos, jednak tylko do połowy, bo ktoś obciął kadr tak, by widać było mężczyznę. Równie ciekawe rzeczy można dostrzec w podpisach. Mamy na przykład zdjęcia, na których widać ludzi podczas strajku pięć czy sześć osób, w tym kobiety, i podpis: "Bogdan Borusewicz w stoczni". A reszta?

Jako tło dla przywódców nie była ważna.

- W czasie pracy nad filmem, gdy szukaliśmy materiałów archiwalnych w Filmotece Narodowej, natknęliśmy się na puszkę z napisem: "Materiały produkcyjne odrzucone". I tam znaleźliśmy filmy pokazujące Ewę Ossowską, która razem z Wałęsą przyjeżdża do Warszawy. Widać jak tłumaczy coś dziennikarzom, rozmawia, dyskutuje. Te materiały nigdy nie weszły do kroniki filmowej, więcej - od czasu nagrania nigdy nie były oglądane. To pokazuje, że już kiedy ta historia się tworzyła, przeprowadzano pewną selekcję tych wątków.

Trudno uwierzyć, że kobiety, które nie bały się obalać reżimu, nie umiały zdyscyplinować własnych kolegów i powalczyć o władzę...

- Myślę, że trochę się bały odpowiedzialności. Do Ludwiki Wujec zadzwonił kiedyś Jacek Kuroń i zapytał, czy chciałaby zostać wiceministrem. Ludwika  grzecznie odmówiła, mówiąc, że się na tym nie zna. I dopiero gdy odłożyła słuchawkę, zdała sobie sprawę, że przecież tak naprawdę nikt się na tym nie zna. Polki miały wtedy przekonanie, że kobieta, żeby się na jakiś temat wypowiedzieć,  musi mieć co najmniej doktorat z tej dziedziny. A jak nie ma doktoratu, to niech lepiej zostawi tę sprawę.

I jak mówi jedna z bohaterek filmu: "wygumkowano kobiety".

- Nikt nie zrobił tego świadomie. Mężczyźni byli przywódcami, więc to oni są bohaterami filmów, książek, wywiadów. Kiedy Shana Penn zaczęła badać historię kobiet Solidarności, podniósł się wielki sprzeciw. Również ze strony działaczek. Bo jak to? Amerykanka będzie nam teraz na nowo pisać naszą historię? Mówić o czymś, czego nie było? Kreować kobiety na przywódców?

Wam też to zarzucają...

- My nie piszemy historii na nowo. My po prostu opowiadamy ją inaczej, dokładając do niej ważną, ale brakującą część. Nie wiem, czy historię Solidarności da się uratować. Na pewno to, że mówi się o kobietach podczas strajku, w stanie wojennym, kobietach walczących i internowanych sprawia, że ich rola zaczyna istnieć w ogólnej świadomości. Opowiadając tę historię inaczej, zmieniamy sposób, w jaki o niej pamiętamy.

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas