Głód, bieda i praca ponad siły - w fabrykach odzieżowych, to codzienność
- My sobie nawet nie wyobrażamy, co to znaczy bieda. Pojęcie głodu, który zagraża ludzkiej egzystencji, właściwie w Polsce nie istnieje. W Bangladeszu głód zabił tymczasem kilkaset tysięcy osób w 1974 roku. - O tym jak naprawdę funkcjonuje bangladeski przemysł odzieżowy i dlaczego katastrofa w fabryce Rana Plaza niczego nas nie nauczyła, opowiada Marek Rabij, autor książki "Życie na miarę".
Dominika Dziubińska: Kiedy po katastrofie w Rana Plaza postanowiłeś pojechać do Bangladeszu przyjrzeć się tej sprawie bliżej, nie bałeś się?
Marek Rabij: - A czego?
Biedy i tego ogromu nieszczęścia, które cię tam spotka.
- Ja już trochę krajów azjatyckich widziałem, więc byłem przygotowany na to, co tam zastanę. Poza tym, jeśli uważasz się za reportera, to nie możesz zaczynać pisania z nastawieniem, że się czegoś brzydzisz lub boisz. Podstawą tej pracy jest zachowanie dystansu, otwarcie umysłu i możliwie jak najmniejsze zaangażowanie emocjonalne. Poza tym akurat Bangladesz jest - a przynajmniej do niedawna był - krajem dość bezpiecznym. Na pewno nie czułem się tam bardziej zagrożony, niż np. w piątkowy wieczór na krakowskim Kazimierzu.
Katastrofa w Rana Plaza wydarzyła się zaledwie 3 lata temu, a świat zachodni już o niej zapomniał. Dlaczego tak szybko wyparliśmy ją z pamięci?
- Zaryzykowałbym nawet twierdzeniem, że ten fakt nigdy nie zakorzenił się w naszej świadomości. Wydaje mi się, że nie powinniśmy mieć o to do nikogo pretensji. Każdy ma swój własny próg wrażliwości, a na co dzień jesteśmy bombardowani taką dawką koszmarnych historii, że kolejna niekoniecznie musi wywrzeć na nas wrażenie. Śmierć 1200 osób pod gruzami fabryki odzieżowej w wymiarze etycznym nie różni się wiele od innych katastrof, które mają miejsce i które również zasługują na uwagę i współczucie. Poza tym Bangladesz jest bardzo daleko, a media wspominały o katastrofie tylko dopóki dysponowały krwawymi obrazkami. Później o niej zapomniały.
W książce opowiadasz historię dziewczyny cudownie ocalonej z gruzów Rana Plaza. Istnieje hipoteza jakoby Reshma została znaleziona już wcześniej, umieszczona w szpitalu, a później na powrót przetransportowana w miejsce katastrofy. Czemu to miało służyć?
- To mogła być zagrywka na potrzeby wewnętrzne. Katastrofa w Rana Plaza spowodowała bardzo duży niepokój społeczny. Początkowo do akcji pomocy poszkodowanym nikt za bardzo się nie przykładał i przez kilka godzin nie dotarły tam żadne ekipy ratunkowe. Bangladesz jest krajem niestabilnym, a tragedia miała umocowanie polityczne, ponieważ właściciel Rana Plaza był działaczem partii rządzącej. Władze w Dhace były wtedy pod gigantyczną presją społeczną i usilnie szukały czegoś, co można by potraktować jako sukces.
- Możliwe, że jakiś spec od wizerunku wymyślił, że można cichaczem zakopać w gruzach dziewczynę, a później cudem ją pośród tych ruin odnaleźć, twierdząc że spędziła tam tydzień. Niczego jednak nie udało się udowodnić, dysponujemy tylko poszlakami, ale przywołuję historię Reshmy w książce, bo to taki Bangladesz w pigułce - kraj, w którym właściwie nic nie jest zdefiniowane i niczego nie można być pewnym. Mieszkańcy świata zachodniego potrzebują natomiast strząśnięcia złej aury. Branża odzieżowa prócz ciuchów sprzedaje nam dobre samopoczucie. Ciężko jest bawić się modą, jeśli ani na chwilę nie opuszcza cię myśl, że wszystko tu ubrudzone jest czyjąś krwią. Niektórym konsumentom historie takie, jak ta, której bohaterką jest Reshma, przynoszą ulgę.
W 2013 roku pojechałeś do Bangladeszu, aby sprawdzić czy polskie firmy produkują w Dhace. Okazało się, że tak. Czy coś się od tamtego czasu zmieniło?
- Niewiele. Może tylko to, że część firm, które produkowały w Bangladeszu, przestała istnieć. Natomiast te, które działają i mają się dobrze, muszą tam produkować. Bangladesz ma blisko 30% udziału w światowym rynku odzieżowym. Trzeba pamiętać, że numerem jeden wciąż są Chiny, ale tam fabryki produkują na ogromną skalę. Dla wielu firm odzieżowych, zwłaszcza polskich, są trudnym partnerem. Żeby móc współpracować z chińską fabryką trzeba złożyć olbrzymie zamówienie. W przypadku mniejszych zleceń na towar można czekać miesiącami. Poza tym w Bangladeszu koszty produkcji są zdecydowanie niższe.
W książce wspominasz również, że pracownicy, którzy przeżyli jakąś katastrofę w fabryce, nie są chętnie zatrudniani w nowym miejscu. To jest forma naznaczenia?
- Wydaje mi się, że to po prostu pragmatyczna ocena sytuacji. Właściciele fabryk mają tysiące chętnych na jedno stanowisko. Mogą przebierać w kandydatach, więc jeśli mają do wyboru tych, którzy przeżyli katastrofę i takich, którym nigdy nic się nie stało, wybierają osoby nieskażone traumatycznym doświadczeniem. Taki pracownik nie będzie się bał wejść do ciemnej klatki schodowej, trząsł się za strachu na widok windy i nerwowo patrzył na sufit. Nie będzie również znikał z pracy na leczenie. Właściciele fabryk nie chcą w nich również pań, które mają więcej niż 35 lat, które są zdecydowanie mniej zręczne niż dwudziestolatki.
W fabrykach istnieje możliwość awansu?
- Znikoma. Szklany sufit rozpościera się bardzo nisko. Awansujesz z pomocnika na operatora maszyny, a później jesteś już zbyt stara, czyli koło trzydziestki, wymieniają cię więc na nowszy model. Oczywiście nie mówimy o usankcjonowanej prawem dyskryminacji starszych pracownic. Tak się po prostu utarło.
W książce przytaczasz historię kobiety, która z operatorki maszyny awansowała na zmianową, a z przyjaciela dla swoich współpracowników bardzo szybko stała się wrogiem.
- W Bangladeszu mamy do czynienia z pewnego rodzaju paradoksem. W społeczeństwie, które jest bardzo biedne, z jednej strony istnieją "klanowe" mechanizmy samopomocy np. mieszkańcy slumsów pożyczają sobie nawzajem na lekarza. A z drugiej strony, kiedy ci sami ludzie idą do pracy, to te klanowe, tradycyjne wzorce zachowań przestają działać. W fabryce - sztucznym ekosystemie z punktu widzenia bangladeskiej tradycji i kultury -zaczyna się wyścig szczurów. Najważniejsza jest efektywność: jeśli chcesz szybko awansować, dostać jak najwięcej nadgodzin, zarobić jak najwięcej pieniędzy, to odbywa się to niestety kosztem znajomych. I nikt się temu nie dziwi. Właśnie dlatego Bangladesz jest krajem "uszytym na miarę" dla firm odzieżowych z całego świata. Nie ma tam nawet namiastki solidarności społecznej, która mogłaby sprawić, że wystąpi jakaś zbiorowa reakcja obronna w stosunku do tego, co narzuca im zachodni świat.
Taka sytuacja ma miejsce dlatego, że ludzi jest tam tak dużo?
- Tak. Poza tym my sobie nawet nie wyobrażamy, co to znaczy bieda. W Polsce bieda polega na tym, że nie stać nas na niektóre dobra materialne, ale zwykle mamy zabezpieczone minimum biologiczne. Pojęcie głodu, który zagraża ludzkiej egzystencji, właściwie w Polsce nie istnieje. Ostatnia epidemia głodu w Europie miała miejsce w latach 30. XX wieku na Ukrainie i była wynikiem kolektywizacji. W Bangladeszu głód zabił tymczasem kilkaset tysięcy osób w 1974 roku. Tragedia wydarzyła się tak niedawno, że wciąż żyje w świadomości obywateli. Mieszkańcy Bangladeszu chcą, więc jak najszybciej zabezpieczyć swój byt, aby nie musieć kolejny raz przez to przechodzić.
A czy w związku z tym ogromnym przeludnieniem, jakie panuje nie tylko w Dhace, ale również w całym Bangladeszu, rząd planuje wprowadzenie ograniczeń urodzeń, podobnych do tych, które obowiązywały kiedyś w Chinach?
- Ta kwestia zaczęła się już trochę samoregulować. W tej chwili przeciętna kobieta w Bangladeszu w trakcie swojego życia rodzi czwórkę dzieci, a jeszcze dekadę temu statystki wskazywały szóstkę, więc dzietność widocznie spadła. Wynika to przede wszystkim z faktu, że kraj się rozwija. I rzeczywiście statystycznie standard życia w Bangladeszu się podwyższył. Władze nie mają jednak żądnych planów ograniczania przyrostu naturalnego, ponieważ ogromną populację uważają za jeden z atutów. To jedyna karta przetargowa tego kraju na arenie międzynarodowej. Dzięki przeludnieniu Bangladesz jest m.in. zwolniony z ceł towarowych, wciąż otrzymuje pomoc międzynarodową w postaci dofinansowań, a tania siła robocza nadal rozpędza gospodarkę. Przeludnienie to zresztą nie najważniejszy problem obecnej pani premier, która zmaga się z niestabilną sytuacją w kraju, islamistami, którzy chcą przejąć władzę. Są też jeszcze sąsiedzkie Indie, z którymi Bangladesz wojuje od dawna. Sytuacja robotników nie jest dla rządu priorytetem. Cytując jednego z bohaterów mojej książki, właściciela fabryki szyjącej kiedyś dla polskiej marki Reporter - "workers no problem".
Czytając twoją książkę rodzi się w człowieku bunt. Mówisz sobie - od dziś sprawdzam wszystkie metki, nie kupuję ubrań uszytych w krajach, które wykorzystują pracownika - a później orientujesz się, że na inne cię nie stać. Jak to w sobie pogodzić?
- Każdy indywidualnie musi sobie to w jakiś sposób wytłumaczyć. Widzę tu też pewien paradoks, ponieważ jeśli porównamy sytuację szwaczki w Bangladeszu i przeciętnej młodej Polki, która zaczyna swoją karierę zawodową na umowie śmieciowej, to jest ona w pewnym sensie porównywalna. Są to przedstawicielki w zasadzie tej samej grupy społecznej, też prekariusze. W Polsce jesteśmy piętro wyżej, jeśli chodzi o sytuację społeczeństwa, ale kształt problemów jest taki sam, tylko w Bangladeszu są one trochę większe.
W bangladeskich fabrykach hierarchia pracowników jest bardzo jasno ustalona, a obok tego powstało również zjawisko tzw. buyers houses. Na czym ono polega?
- Firm, które stać na to, aby stworzyć w Bangladeszu swoje stałe przedstawicielstwo, jest niewiele. Zachodnim korporacjom są więc potrzebni pośrednicy. Po to, żeby ich przedstawiciele nie musieli latać do Bangladeszu co tydzień. Skoro potrafią tam uszyć piękne rzeczy, to znajdą się i tacy, którzy mogą tym szyciem zarządzać. Klienci są tu, a fabryki tam, odległość między nimi jest olbrzymia, trzeba więc było znaleźć miejscowych, którzy zajęliby się kwestiami, których nie są w stanie dopilnować przedstawiciele korporacji z Europy. Na początku system działał w oparciu o zaufanych pracowników, w tej chwili agencji "buyers houses" są tysiące. Są one w zasadzie drugą nogą przemysłu odzieżowego.
- A jak to jest z pracą dzieci - umiesz ocenić procent nieletnich zatrudnionych w fabrykach?
- Tego nie wie nikt, ale pracujące dzieci, to w Bangladeszu powszechny widok. Na ulicy można zobaczyć dzieci, które kruszą cegły, są gońcami lub wykonują inne proste prace. Istnieje społeczne przyzwolenie na ich pracę i nikogo to nie szokuje. Jest jeden warunek - nieletni nie mogą być wykorzystywani ponad miarę. Z reguły nie pracują w fabrykach przy maszynach, nie mogą też nosić ciężkich rzeczy. Dla większości obywateli praca dzieci to wybór mniejszego zła. Jeśli dziecko pracuje, to znaczy, że rodziców nie stać na jego utrzymanie albo jest sierotą i to, co zarobi, pozwoli mu przetrwać. Z europejskiej perspektywy jest to godne potępienia, jeśli jednak zobaczy się w Dhace bezdomne dzieci, spacerujące nago po ulicach miasta, to człowiek zaczyna rozumieć, że możliwość zarobku będzie dla nich wybawieniem. Mają dach nad głową, nie wdychają spalin, mają zapewnione jedzenie i picie, mogą zostać w fabryce na noc i się przespać. Gdyby nie pracowały, spałyby na pasach zieleni na środku ruchliwej ulicy. Z taką perspektywą łatwiej wytłumaczyć sobie, że ten, kto zatrudnia w fabryce dziecko, niekoniecznie jest cholernym wyzyskiwaczem.
Co tobą powodowało przy pisaniu książki, to miał być rodzaj świadectwa? Sposób na uświadomienie Europejczyków, że gdzieś na świecie istnieje bieda, której nie są sobie w stanie wyobrazić?
- Po pierwszej wizycie bardzo chciałem tam pojechać po raz drugi i znaleźć odpowiedzi na pytania, których nie odnalazłem, kiedy byłem w Bangladeszu po raz pierwszy: Czy Rana Plaza to był wypadek czy efekt systemowych zaniedbań? I czy takie "Rany Plazy" będą się powtarzać w przyszłości? Kiedy już się tam znalazłem, spotkałem się z ludźmi żyjącymi w slumsach, nagle uświadomiłem sobie, że nie da się zrozumieć zasad funkcjonowania globalnego przemysłu odzieżowego, nie rozumiejąc Bangladeszu i na odwrót, nie zrozumiesz Bangladeszu bez "odzieżówki" - to są naczynia połączone. Z reportażu ekonomicznego zrobiła się raczej społeczna książka o kraju. Chciałem tam pojechać, zobaczyć, jak jest naprawdę i oddać głos ludziom, których wcześniej nikt nie pytał o zdanie zmieniając ich w trybiki globalnego przemysłu odzieżowego. Mieszkańcy Bangladeszu również nie oczekiwali ode mnie nic więcej, mówili - po prostu o nas opowiedz.
Myślisz, że Rana Plaza coś zmieniła?
- Jeśli zmieniła, to tylko na gorsze. Dlatego, że wprowadzono pensję minimalną, która spowodowała, że natychmiast wzrosły koszty utrzymania. Zakazano też nadgodzin, więc pracownicy nie dostają za nie dodatkowych pieniędzy, tylko są im one doliczane do targetów. W praktyce pracują ciężej za mniej pieniędzy. Ostatnio zacząłem się jednak zastanawiać, czy Rana Plaza swoją skalą i tym, że skupiła uwagę na Bangladeszu, nie spowodowała, że liczba osób, którym nie podoba się to odzieżowe status quo, osiągnęła masę krytyczną. Firmy odzieżowe muszą się poważnie zastanowić, jak sprawić, żeby system wciąż działał w miarę efektywnie, jednocześnie nie powodując w konsumentach odrazy; żeby nie płonęły fabryki, pracownicy nie byli w nich zamykani na noc, żeby istniały, choć zręby praw pracowniczych. Przed Bangladeszem jeszcze długa droga. Fajne jest to, że książka spotkała się w Polsce z tak dużym odzewem. Co może wskazywać , że Polakom ten temat nie jest teraz obojętny. Chociaż nie ma złudzeń, że to zobojętnienie prędzej czy później im wróci.