Jacek Koman: Myślałem, że nigdy tu nie wrócę
Jako jeden z nielicznych Polaków grał duże role u boku największych gwiazd Hollywood. Nam mówi m.in., z którą z nich... prał skarpetki w jednej umywalce i co myśli o rodzimym show-biznesie.
Oskar Maya: Wciąż ma pan australijską opaleniznę?
Jacek Koman: - Ta akurat jest już europejska. A dokładnie znad Zegrza. W Polsce jestem już od maja tego roku.
Od ponad 30 lat żyje pan w Australii. Bardziej pan tęskni za Polską, będąc tam, czy za Australią, będąc tu?
- To wciąż dla mnie trudne pytanie. W Australii mam przecież rodzinę. Na szczęście niedawno wszyscy przyjechali do Polski. Spędziliśmy ponad miesiąc razem. Rozstaliśmy się dopiero parę tygodni temu. Na razie nie boli.
Dzieci oglądają pana w "Lekarzach"?
- Nie, nie oglądają (śmiech).
Kocha pan podróże, częste zmiany. Praca w serialu nie jest monotonna?
- Podróżujemy nawet w ramach serialu. Na przykład do Torunia.
Z całym szacunkiem dla Torunia, ale trudno porównać to do pana dotychczasowych wojaży.
- Rzeczywiście. Na przykład w Australii nie mamy takich ładnych gotyckich miasteczek. Zapewniam pana, że starówka toruńska jeszcze mi się w ogóle nie opatrzyła. Uwielbiam tam rano biegać i robię to za każdym razem, kiedy przyjeżdżam!
Czym się różni praca na planie filmowym w Polsce i w Australii ?
- Głównie widzę rzeczy wspólne. Różnice pojawiają się tylko między produkcjami. To wysokość budżetu dyktuje, jak wygląda plan, niezależnie gdzie film powstaje. Naprawdę, gdyby sfilmować plan w Australii i w Polsce, wyłączając dźwięk, nie sposób odgadnąć, gdzie to się właściwie odbywa.
Co pan stracił, wyjeżdżając z Polski w latach 80.?
- Na pewno straciłem wspólne przeżycia z moimi rodakami i udział w wydarzeniach, które nastąpiły zaraz po moim wyjeździe. To był czas stanu wojennego. Często zadaję sobie pytanie, jakbym się w nim odnalazł. Jakbym przetrwał i czy bym w ogóle przetrwał. Obserwowałem to wszystko z duszą na ramieniu, martwiąc się o swoją rodzinę, ze świadomością, że nie mogę się w to włączyć.
Jeden z braci wyjechał razem z panem. Drugi jednak nie zdecydował się na emigrację.
- Przez cały czas namawialiśmy brata i resztę rodziny, aby także dołączyli do nas. Brat jednak miał na tyle skomplikowaną sytuację, że nie mógł z nami wyjechać. To był przecież bilet w jedną stronę!
Liczył się pan z tym, że już nigdy nie zobaczy Polski?
- Takie było założenie. Wydawało nam się, że nigdy nie będzie można wrócić do Polski. Mało tego, mieszkając w Australii, nawet nie podejrzewałem, że będę mógł dalej uprawiać swój zawód.
Początki nie były obiecujące. Musiał pan pracować fizycznie. Na przykład na budowie.
- Tak. Dopiero później wpadliśmy z kolegą na pomysł założenia teatru. Najpierw zrobiłem to z mojej wewnętrznej potrzeby, która gdzieś była tłamszona latami. Później okazało się, że dzięki finansowemu wsparciu mogę zająć się teatrem na poważnie. Było jednak jasne, że nie będzie to droga usłana różami.
Znał pan wystarczająco język angielski ?
- Na początku znałem go tylko na tyle, by przetrwać. Nie było mowy o wykonywaniu zawodu.
Podobno Australia to kraj szczęśliwych i wyluzowanych ludzi. Na przykład do pracy można chodzić w krótkich spodniach.
- W garniturach też się chodzi do biura. Nawet jeśli jest 35 stopni. Poza tym nie wszędzie jest tak gorąco, jak się wydaje. Teraz w Australii jest zima i w t-shircie byłoby nam za zimno.
Wielu emigrantów żyje w gettach. Pan nie bał się, że nigdy nie wyjdzie poza środowisko polonijne?
- Po przylocie do Australii wylądowałem w Perth, o którym mówi się że jest najbardziej odizolowaną na świecie miejscowością tej wielkości (miasto zamieszkuje 1 650 000 osób - przyp. red.). Następne miasto leży dopiero ponad dwa tysiące kilometrów dalej. Tam Polonia była dość skromna i podzielona na dwie grupy. Jedna z lat powojennych oraz ta świeża, napływowa. Nader szybko zdałem sobie sprawę, że chociaż Polacy oczywiście bardzo sobie pomagają, przebywanie wyłącznie w tak małych społecznościach często staje się pułapką. Proszę uwierzyć, że wielu z tych ludzi, mieszka przez trzydzieści lat w Australii, a do dzisiaj nie mówi po angielsku!
Pan był zaradniejszy, ale nie ustrzegł się innych problemów. Rozpadło się pierwsze pana małżeństwo. Agnieszka przyjechała z panem z Polski.
- Takie rzeczy się zdarzają, niezależnie od tego gdzie się mieszka. To było oczywiście związane z napięciami tamtej sytuacji. Na szczęście dzisiaj z najstarszą córką pozostaję w dobrych relacjach.
Wracając do "Lekarzy" - w pierwszej części miał pan gorący romans ze znacznie młodszą partnerką. Takie relacje męsko-damskie to wciąż temat tabu?
- Nie wiem, czy to tabu. To na pewno uderza w drobnomieszczańskość. Czy akurat tylko w polską drobnomieszczańskość? Nie jestem tego taki pewny. Na pewno bardziej bulwersująca byłaby odwrotna sytuacja, czyli młody mężczyzna i doświadczona kobieta. Taka sytuacja byłaby pewnie jeszcze bardziej pikantna dla widzów!
Jest pan nie tylko aktorem, ale też wokalistą. Ma pan zespół VulgarGrad i śpiewacie... więzienne piosenki. W dodatku po rosyjsku!
- To są piosenki więźniów politycznych, uliczników i złodziei. Można powiedzieć, że ten gatunek jest prekursorem gangsta rapu. Oczywiście muzycznie jest inny, ale w warstwie tekstów dotyka takich samych tematów.
Ale dlaczego po rosyjsku?
- To nie do końca mój pomysł. W zespole jest kolega, który gra na takiej kontrabasowej bałałajce. Mieszkał przez parę lat w Moskwie, gdzie zebrał pokaźną audiotekę. No i on nas tym pomysłem zaraził. Od razu chwyciło. Mamy zresztą w repertuarze także trzy polskie piosenki.
Skąd pan zna rosyjską grypserę ?
- Czerpiemy z tekstów, które są na rynku. Część z nich pochodzi na przykład z utworów rosyjskiej grupy punkowej Leningrad.
Wydawanie piosenek po rosyjsku w Polsce? To dość odważne w obecnej sytuacji politycznej.
- Na szczęście zawsze rusofobia równoważy się z rusofilią. Ja, jak prawie każdy, mam w sobie zderzające się sprzeczności. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem tego, co Rosja robi jako imperium i nie podoba mi się, jak przymykają na to oczy ludzie, którzy powinni być bardziej w tej kwestii zdecydowani. Z drugiej strony gdybym miał możliwość pracy w Rosji, na pewno taką propozycją bym nie wzgardził.
Jako jeden z niewielu polskich aktorów pracował pan z największymi gwiazdami. Bardzo mnie interesuje, jaka jest prywatnie np. Cate Blanchett.
- Razem praliśmy skarpetki w jednej umywalce. Naprawdę! To było podczas trasy w Australii, gdzie graliśmy "Hamleta". Ja byłem Klaudiuszem, Cate grała Ofelię, a Geoffrey Rush - Horacego. Ona jeszcze wtedy nie była bardzo znana, to się stało dopiero kilka miesięcy później. Ale Cate ma absolutny blask gwiazdy. I było to widać już wtedy. Jest nie tylko piękna, ale też bardzo charyzmatyczna.
Choć grał pan z takimi tuzami, w Polsce nie jest pan tak znany jak choćby Adamczyk czy Szyc.
-To prawda. Zacząłem pracować w Polsce pięć lat temu i kompletnie nie byłem tutaj rozpoznawalny. Ale mnie to nigdy nie przeszkadzało.
Podobno na Zachodzie słowo "celebryta" ma zupełnie inne znaczenie niż w Polsce. Nie budzi złych skojarzeń.
- Myślę, że celebryta jako zawód ma złe konotacje wszędzie. Mnie to nigdy nie pociągało, nie czuję się z tym dobrze i, prawdę mówiąc, dużo bardziej anonimowy jestem w Australii niż w Polsce. Tam w ogóle nie ma sytuacji, kiedy fotograf robi gwieździe zdjęcie na ulicy. Raczej ktoś podejdzie i powie spontanicznie: "Widziałem cię w spektaklu »Czekając na Godota«". A to akurat jest dość miłe.
Proponował pan rodzinie przeprowadzkę do Polski?
- To jest temat wciąż otwarty. Okoliczności zmieniają się bardzo szybko. Oczywiście moja rodzina mogłaby mieszkać ze mną na warszawskim Mokotowie, ale gdybym, na przykład, dostał propozycję z Australii, musieliby zostać sami w Polsce. A to, przyzna pan, byłoby dość dziwne.
Słyszałem, że pana żona, australijska aktorka Catherine McClemens, rozważała nawet granie tutaj, w kraju nad Wisłą.
- Kiedyś rzeczywiście taki pomysł się pojawił. Nie doszło do jego realizacji, ale jestem pewien, że gdyby jeszcze raz przyszła taka propozycja, Catherine na pewno by nią nie wzgardziła.
Pana dzieci mówią po polsku?
- Byłoby fajnie, gdyby dwójka najmłodszych dzieci wreszcie się nauczyła... Ale ostatnio prosiły mnie o wedlowską gorzką czekoladę, co mnie zaskoczyło, bo wcześniej wolały australijskie słodycze.
Cały czas wozi pan swój talizman - nóż, którym ukroił pan pierwszą kromkę chleba na emigracji?
- Nie można już podróżować z nożami. Teraz zabraliby mi nawet cążki do paznokci.