Dziś czuje spokój, ale wie, co to znaczy miłość i rozpacz nie do zniesienia.
Trudno uwierzyć, że jedna z najwybitniejszych wokalistek jazzowych przez wiele lat walczyła z niskim poczuciem własnej wartości. Czuła się niemądra, nieładna, niezdolna. Bała się świata, ludzi, życia. Dzisiaj ma to za sobą.
- Nigdy nie jest za późno na to, aby zmienić swoje życie, czegoś nowego się nauczyć, wyruszyć w świat. Dobrze się czuję ze sobą. Nie przejmuję się wiekiem. Wiem, co w życiu jest ważne, a co nie - mówi Urszula Dudziak.
Urodziła się w Straconce, niewielkiej podżywieckiej wsi. Mieszkała tam do 4. roku życia. Później w Gubinie, Nowej Soli, Zielonej Górze. Tata, agronom, miał artystyczną duszę. Grał na gitarze, śpiewał. Mama, praktyczna, zorganizowana, czuwała nad edukacją dzieci. Uważała, że w każdym domu musi być pianino i biblioteka. W czwarte urodziny dostała od rodziców akordeon. Ze słuchu zaczęła grać kolędy.
- Gołąbeczku, mamy uzdolnioną córkę - powiedział ojciec do mamy. - Rodzice razem przeżyli 55 lat. Myślałam, że też przejdę przez życie u boku jednego mężczyzny. Los chciał inaczej - mówi.
Z pierwszym mężem, Michałem Urbaniakiem, przeżyli 18 lat. Fantastyczny artysta, apodyktyczny,
trudny mężczyzna. W 1973 roku wyjechali do Nowego Jorku podpisać kontrakt z wytwórnią płytową.
Nikt na nich nie czekał. I nikt o nich w USA nie słyszał. Trzy lata później byli już znani w całych Stanach. Po dwóch kolejnych najbardziej prestiżowe pisma uznały Urszulę za drugą po Elli Fitzgerald największą wokalistkę jazzową w historii.
Ale ona nie czuła się gwiazdą. Numerem jeden w ich domu był mąż Michał. Związki dwóch silnych osobowości zazwyczaj kończą się dramatycznie. Zdradę męża odkryła dzięki... wróżce. Niechcący odtworzyła taśmę, na której Michał Urbaniak nagrał swoją rozmowę z jasnowidzką. Szukał pomocy, ponieważ czuł się rozdarty pomiędzy żoną a nową miłością do aktorki Liliany Głąbczyńskiej.
Zapytała, co znaczą te taśmy. Wybrał obronę przez atak. - Jesteś zazdrośnicą - krzyczał. Wniosła pozew o rozwód. Tęskniła za przeszłością, nie akceptowała teraźniejszości, bała się przyszłości. Rozpaczała. Najpierw, że nie wyszło, potem z lęku przed codziennością. Miała przecież dwie córki, Kasię i Mikę, którym musiała zapewnić utrzymanie.
- Będąc sama, mogłam się dowiedzieć kim jestem. No i nieźle się sprawdzić - szukała pocieszenia.
Po rozstaniu rzuciła się w wir mrocznych atrakcji Manhattanu. Do czasu, gdy spotkała pisarza Jerzego Kosińskiego, swoją największą - jak twierdzi - miłość.
Poznali się w klubie, na koncercie. Przysiadła się do jego stolika. Zaczęli rozmawiać. Powiedział, że jest piękna jak Rita Hayworth. Ma wybitny talent. On przy niej jest trzeciorzędnym pisarzem. Czy mogła mu nie ulec?