Jestem zwykłym facetem
Marek z "Prawa Agaty" przyznaje, że aktorstwo to zawód niełatwy. Ma dystans do show-biznesu i swój plan B. A na pierwszym miejscu stawia udany związek.
Co nowego u Marka z "Prawa Agaty"?
Trochę się pozmienia w jego życiu. W końcu połączy go głębsze uczucie z Agatą. Biorąc pod uwagę ich status społeczny, wiek i doświadczenia, to aż dziw, że tak późno. Ale lepiej późno niż wcale. Będzie gorąco.
W poprzednim sezonie wreszcie czegoś się dowiedzieliśmy o pana bohaterze.
Przez trzy sezony był bardzo tajemniczym bytem. W końcu okazało się, że ma ciekawą przeszłość. Jedno się nie zmieniło - to nadal najlepszy prawnik w kraju. W 45 minut wygra każdą sprawę. Z przerwami na reklamę.
Widzowie proszą pana o porady prawne?
Oczywiście! Mówię im, że rozwiążę każdą sprawę.
Jaką ma pan stawkę?
Do tego etapu, póki co, jeszcze nie doszło.
Co przyjaciele prawnicy mówią o roli Marka?
Mało mówią, dużo się śmieją. Oczywiście serial rządzi się swoimi prawami i niewiele ma wspólnego z tym, jak naprawdę wygląda rozprawa sądowa i ile trwa. Jednak dzięki temu budujemy w pewnym sensie świadomość społeczną. Fani serialu mówią, że z wielu rzeczy nie zdawali sobie sprawy. Że można się na przykład przed czymś zabezpieczyć, aby nie mieć potem problemów.
Jest pan choć trochę podobny do Marka?
Tylko z wyglądu. Prywatnie nie muszę się borykać z takimi problemami jak on. Żyję po swojemu i jestem bardziej wyluzowany.
Byłby pan w stanie tak długo jak on zabiegać o uczucie kobiety?
Na szczęście mnie się to nie zdarzyło. (śmiech).
Który typ kobiety podoba się panu prywatnie: trzpiotka Agata czy Maria sztywniara?
Nie podoba mi się ani typ Agaty, ani Marii. Specyfika serialowa wymaga, aby były to wyraziste postaci, więc mają przerysowane niektóre cechy charakteru. Jedna jest zbyt ostrożna, a druga zbyt wyniosła i oziębła. Ale to tylko moje prywatne postrzeganie.
To jaki jest pana ideał?
Wystarczy spojrzeć na moją partnerkę (aktorkę Ilonę Wrońską - przyp. red.) i ma się pełną odpowiedź na to pytanie.
To prawda, że chciał pan, aby została matką pana dzieci, jeszcze zanim ją pan poznał bliżej?
Tak! Pewne rzeczy się wie.
Z aktorką Iloną Wrońską od dziesięciu lat tworzą udany związek. „Ona jest kompletna”, zachwyca się Lichota.
Jest pan romantykiem?
Bywam. Jak każdy mam różne oblicza.
Powiedział pan: "Małżeństwo psuje związek".
Tak powiedziałem? A skąd ja to mogę wiedzieć? Tak na poważnie, to chyba jest coś na rzeczy. Po ślubie ludzie się już nie starają. Do momentu sakramentalnego "tak" jest ta niepewność i furtka.
Zawsze można się wycofać, ale też nie wiadomo, czy partner się nie wycofa. A kiedy już się zrobi ten krok, można spocząć na laurach. To złudne poczucie bezpieczeństwa. Historia pokazuje że życie w monogamicznym związku jest trudne.
Trzeba naprawdę dużo starań, żeby podsycać w sobie i partnerze energię i żeby być dla niego atrakcyjnym - nie tylko pod względem fizycznym, seksualnym, ale przede wszystkim mentalnym. To wymaga zaangażowania, a papierek nie daje żadnej gwarancji. Zresztą jego brak również.
Kolejny cytat z pana: "W związku nie próbujemy siebie na siłę zmieniać". To chyba trudne?
Broń Boże! To jest właśnie bardzo ważne. Wymuszanie czy oczekiwanie zmian burzy wiele małżeństw. Często się słyszy: "Po ślubie on się zmieni". Nie! Przecież decydujemy się być z tym człowiekiem ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Jeśli nas zafascynował taki, jaki był, dlaczego oczekujemy, że się zmieni? Jeśli chcemy kogoś innego, weźmy kogoś innego. A jeśli nas fascynuje nasz partner, bądźmy z nim i akceptujmy go.
A jeśli jest np. potwornym bałaganiarzem?
Rzecz polega na tym, że można się uzupełniać. Ja nie jestem pedantem, a Ilona tak. I nie wyklucza to możliwości wspólnego życia. Uzupełniamy się.
Podobno co dwa lata staje się pan innym człowiekiem. Jaki pan jest teraz?
Jestem na rozdrożu, bo wszedłem w obce dla mnie dziedziny zawodowe. Zająłem się prowadzeniem dwóch knajp. Skończyłem technikum hotelarskie i marzyłem, żeby mieć tzw. własny biznes. Teraz te marzenia z dzieciństwa się spełniają.
Mam burgerownię Dartburger na warszawskim Powiślu i klub Wkręt, w którym mogę proponować interesujące wydarzenia artystyczne i zapraszać interesujących ludzi (np. Arka Jakubika). Klub mieści się przy legendarnej Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych, więc działalność artystyczna nasuwa się sama przez się.
Organizujemy koncerty, jam sessions, stand-upy i występy teatru improwizacji. Przychodzą nie tylko znajomi. Wszedłem kiedyś do klubu i nikogo z gości nie znałem! To był najlepszy dzień. Bo okazało się, że ludzie zaczęli przychodzić nie dla mnie, tylko dlatego, że dzieje się tam coś ciekawego.
To wszystko wymaga dużo pracy, czasu i uwagi. A przecież oprócz tego gram i muszę mieć czas, żeby się wyspać, zrelaksować, pobyć z rodziną - z tym czasami jest problem.
Jaki pan będzie za kolejne dwa lata?
Mam nadzieję, że nie gorszy.
Od lat gra w snookera. Razem z ukochaną otworzyli klub bilardowy, który sami wyremontowali. „Ona uwielbia remonty”, mówi o partnerce Leszek.
Teraz jest pan zapracowany, ale był okres, gdy telefon nie dzwonił.
Aktorstwo to taki zawód, że raz telefon dzwoni, a raz nie. I dobrze, jeśli chociaż raz ma się swoje pięć minut. U mnie przez prawie rok telefon nie dzwonił. Siedziałem wtedy w domu i, obgryzając paznokcie, zastanawiałem się, co to będzie. Ale podskórnie wierzyłem, że los się odmieni. Ten zawód wymaga dużej wiary w siebie. Czułem, że tuż za zakrętem czai się coś dobrego. I pomału zaczęło się coś dziać.
Jest pan zaradny?
Z tym jest różnie. Może z zewnątrz tak to wygląda. Ale prawda jest taka, że mam wielkie szczęście do ludzi. Moją osobistą zasługą jest to, że ich spotkałem na swojej drodze. To oni mnie inspirują. Nie uważam siebie za szczególnie zaradnego. Ostatnio udało mi się pierwszy raz w życiu wkręcić gniazdko. Uznałem to za taki sukces, że chciałem porozkręcać w domu wszystkie pozostałe gniazdka, żeby je potem zamontować.
Ponoć z Iloną wyremontowaliście kilka mieszkań.
To jej zasługa. Ona uwielbia remonty! Kładzenie tynków, malowanie ścian, aranżacje. Kręci ją to.
Fajna dziewczyna.
O tak. Ona jest kompletna!
Macie dwoje dzieci: siedmioletnią Nataszę i sześcioletniego Kajetana. Jak spędzacie razem czas?
Najczęściej, wracając do domu, chciałbym sobie odpocząć, ale oczywiście moje dzieci bynajmniej o tym nie myślą. Trzeba więc znaleźć siłę, żeby się z nimi pobawić, poświęcić im czas. Życie rodzinne może się wydawać żmudne i monotonne, ale na szczęście to nie muszą być ciągłe fajerwerki.
Wręcz przeciwnie, szczęście dają zwyczajne, proste rzeczy, czasem nawet te nudne. Z punktu widzenia aktorskiego granie postaci spełnionych jest mniej atrakcyjne niż tych poplątanych.
Jest pan surowym tatą?
Staram się nie rozpieszczać, bo jest tak, że dziecko weźmie tyle, ile mu się da, a potem chce więcej. A jeśli ma wstać do szkoły na siódmą rano, musi iść spać wcześnie, nie siedzieć do północy, ani nie grać non stop na tabletach i komputerze, bo to nie rozwija społecznie. Uważam to za ułomność naszych czasów - to zamknięcie w sobie. Nie chciałbym, żeby moje dzieciaki tak dorastały.
Choć pełnego wpływu na to nie mam. Bo tak naprawdę dziecko kształtuje w dużym stopniu otoczenie, szkoła i rówieśnicy. Rodzice powinni tylko pilnować, żeby nie poszło to za daleko. Muszą pozwolić dzieciakowi robić to, na co on ma ochotę i dać możliwość rozwoju w takim kierunku, jaki go interesuje.
Nie ma co na siłę pchać na zajęcia dodatkowe, zmuszać, żeby grał na fortepianie, mówił w czterech językach i był świetnym wokalistą, jeśli nie ma do tego smykałki. Trzeba mieć trochę beztroskiego dzieciństwa.
Rozumiem, że pana dzieci bez ograniczeń mogą bawić się np. w snookera - jest pan przecież mistrzem tego sportu.
Tak to już jest, że jeśli ma się do czegoś dostęp, to przestaje to być atrakcyjne. Mam stół do bilardu w domu, więc niezbyt je to interesuje. Owszem, lubią sztuczki - kiedy np. po kijach leci bila i rozbija inne bile. Ale jeszcze są za małe, żeby naprawdę móc zagrać. Inaczej było, gdy ja dorastałem. W moim rodzinnym mieście był jeden klub bilardowy. Dopiero po paru latach pojawił się stół do snookera, który stał na środku sali i i wyglądał jak mroczny przedmiot pożądania. Trzeba było jechać tam pół godziny, zbierać pieniądze, żeby zagrać. To było atrakcyjne.
U pana w domu stół stoi pewnie na honorowym miejscu?
Nie, stoi w piwnicy. Tam mam salę rozrywkową.
Co takiego jest w tym sporcie?
Jest bardzo podobny do aktorstwa. W obu przypadkach mamy do czynienia ze strategią, techniką, ograniczoną formą i koncentracją. Często uczę się tekstu, grając, łatwiej mi wtedy wchodzi do głowy.
Co pana teraz zajmuje?
Właśnie skończyłem zdjęcia do serialu "Wataha" dla telewizji HBO. Gram w "Prawie Agaty". Chcielibyśmy też zrobić z Iloną spektakl, w którym razem byśmy zagrali. Póki co szukamy dobrego tekstu. No i zajmują mnie moje kluby.
We Wkręcie odbywają się spektakle teatru improwizacji. Ta forma podbije Polskę?
Ma szansę, bo teatr improwizacji angażuje publiczność bardziej niż klasyczny. A ta potrafi zaskoczyć. Ostatnio nasi aktorzy z Ab Ovo musieli zagrać wnętrze damskiej torebki: wibrujący telefon, szminkę, itp. Z miesiąca na miesiąc na te spektakle przychodzi coraz więcej widzów.
A co z kinem? Czeka pan na swoją wielką rolę?
Podchodzę do tego bez napięcia. Kiedyś myślałem: "Niech się w końcu coś zdarzy, niech los da mi szansę". Patrząc na to, co się w tym kinie u nas działo przez ostatnie 10 lat, niewiele jest filmów, których żałuję, że w nich nie zagrałem.
Na przykład?
Z ostatnio widzianych chociażby "Miłość" z Marcinem Dorocińskim i Julką Kijowską. Piękna historia. Jest też paru reżyserów, jak Smarzowski, Żuławski, Borcuch czy Komasa. Oni wpompowali świeże powietrze do naszego kina.
Jaki humor pan lubi?
Jestem z pokolenia, które wyrastało na kabarecie Potem i Monty Pythonie. To mnie kształtowało i to mnie rusza. Na szczęście abstrakcyjne formy wciąż bawią.
Poczucie humoru pomaga w życiu?
Jest niezbędne. Bez dystansu do pewnych spraw trudniej się żyje.