Katarzyna Dowbor: Czasami marzę, by być małą blondynką
Jest jedną z najbardziej lubianych prezenterek telewizyjnych. Od trzech lat prowadzi popularny program „Nasz nowy dom”.
Jej znak rozpoznawczy: rude włosy, szczery uśmiech i... niewyparzony język. Zawsze mówi to, co myśli, choć różnie na tym wychodzi. Silna - tak przynajmniej jest postrzegana. Ale czasem, przyznaje, ma ochotę być małą, słabą blondynką.
Który to już dom w pani życiu?
Katarzyna Dowbor: - Siódmy. Ale mam nadzieję, że to już ostatni. Wydaje mi się wreszcie idealny i doskonale się w nim czuję. Bo kiedyś wymarzyłam sobie dom idealny i do tego ideału dążyłam. Pamiętam swój pierwszy... Mały, budowany z najtańszych materiałów, bo nie miałam pieniędzy. Wiedziałam, że nie jest domem na zawsze, ale nie chciałam brać kredytu, który mógłby być ponad moje siły. Dochodziłam do wymarzonego domu stopniowo. I kiedy stary zaczynał mnie "uwierać", rozglądałam się za nowym, a ten bez żalu sprzedawałam. Ten siódmy kupiłam od znajomej. Zawsze marzyłam o domku w Zalesiu, bo ja jestem wiejską dziewczyną, choć urodziłam się w Warszawie. Mam tu wszystko - ogród 2000 metrów, widok na pola i dużo świeżego powietrza.
Sama zakasuje pani rękawy, kłóci się z fachowcami, kupuje cement i glazurę? Nie potrzebuje pani do tego faceta?
- Cementem nie zaprzątam sobie głowy, ale o glazurze muszę zdecydować. Mam szczęście do fachowców i świetnie się z nimi dogaduję. Może dlatego, że traktuję ich z szacunkiem, zaprzyjaźniam się, a nie na zasadzie "płacę-wymagam". Podczas budowy jednego domu, przez chwilę doglądał go mój były mąż. Robotnicy mówili do niego "panie Dowbor", choć się tak nie nazywał, a jego uwagi kwitowali: "Szefowa powiedziała inaczej" i robili swoje (śmiech). Dom to moja pasja, wymyślanie, tworzenie pięknego miejsca do życia. Kiedy inne kobiety na poprawę humoru kupują nową torebkę, to ja kupuję nową lampę.
Prowadzi pani program "Nasz nowy dom"...
- Ponieważ na budowie czuję się jak ryba w wodzie (śmiech). Jedna z osób przygotowujących program przypomniała sobie, że ja zmieniam domy, że wciąż coś buduję i remontuję i zadzwonili do mnie. Ale musiałam wziąć udział w castingu!
Wielka gwiazda staje do castingu?
- Było to po raz pierwszy w życiu. Ale uznałam, że trzeba iść z duchem czasu i stanęłam w szranki ze znanymi dziennikarkami. Miałam do "odegrania" kilka scenek ze statystami. "Nie jestem aktorką i mogę być tylko sobą" - powiedziałam. Myślę, że producentom spodobał się mój kontakt z ludźmi. Bo ja lubię ludzi, lubię z nimi rozmawiać, jestem ich ciekawa. W dodatku jestem prawdziwa i niczego nie udaję.
Pani życie pokazuje, że jest pani naprawdę silną kobietą - kilka domów, kilku mężów...
- Pewnie wolałabym od razu trafić na mężczyznę, z którym spędzę całe życie, na dom, który będzie domem wymarzonym, ale mnie się tak nie ułożyło. Jestem silna... Taki już mam charakter. Od dziecka miałam dużą potrzebę niezależności. Choć coraz częściej dochodzę do wniosku, że czasem powinnam schować tę siłę do kieszeni.
Wielkiej siły wymagał czas, gdy urodziła pani Maćka? Właściwie maturę pisała pani z synkiem w brzuchu.
- Rzeczywiście byłam bardzo młoda i musiałam sobie poradzić z problemami dorosłych. Ale też bardzo się cieszyłam, że zaczynam nowy etap w życiu. Wiedziałam, że dziecko zmieni moje życie, ale nie rozpaczałam: "Boże, co ja teraz zrobię!". Raczej myślałam zadaniowo, co mam robić. Bo ja jestem waleczna.
Tym bardziej, że u boku był mąż Piotr Dowbor, starszy od pani, który pewnie dawał poczucie bezpieczeństwa.
- Oczywiście dawał poczucie bezpieczeństwa, ale było ono obarczone warunkiem, że we wszystkim mu się podporządkuję. A to mi słabo wychodzi. Mój były mąż miał też własny plan na nasze życie. Inny niż mój.
Zapewniał wygodne życie...
- Wygodne życie to nie wszystko. Bo co ci po nim, gdy nie jesteś sobą. A ja czułam, że nie mogę być sobą, nie mogę realizować swoich marzeń, planów. Czułam się trochę tłamszona, jakby ktoś podcinał mi skrzydła. I bardzo mi to doskwierało. Dlatego postanowiłam odejść.
Kolejne małżeństwo, z Januszem Atlasem... W książce "Mężczyźni mojego życia" pisze pani, że pił, upokarzał i w końcu uderzył. Jakiej trzeba siły, żeby z kimś takim żyć? I jakiej, żeby odejść?
- Kiedy człowiek jest zakochany, nie zastanawia się, czego ten związek będzie od niego wymagał. Poszłam za nim jak w dym, a potem okazało się, że życie z Januszem jest bardzo trudne, bo ma problem alkoholowy. Można od razu zwinąć manatki i wyjść, a można ratować miłość. Przez jakiś czas próbowałam ratować, ale kiedy okazało się, że się nie daje, nie miałam wyjścia. Na pewne rzeczy jednak sobie nie pozwolę. W pewnym momencie zastanawiasz się, na ile ten związek cię buduje, a na ile niszczy. A to był związek bardzo destrukcyjny, musiałam odejść, żeby żyć.
Ile prawdy jest w powiedzeniu: "Co nas nie zabije, to nas wzmocni"?
- Bardzo dużo. Myślę, że trudne doświadczenia nas wzmacniają, uczą radzenia sobie w życiu, po każdym jesteśmy silniejsi. Poza tym, gdy człowiek nie dostaje batów od życia, rozleniwia się, robi się wygodny. Gdy życie po prostu płynie, nie zatrzymujesz się, by się zastanowić. A gdy dostajesz kopa, wstajesz, podnosisz się, walczysz - to cię buduje.
Grzegorz Świątkiewicz miał być oazą spokoju?
- Zjawił się w momencie, kiedy moje drugie małżeństwo było w kompletnej rozsypce i wiadomo już było, że nie da się go uratować. Był porządnym, ciepłym, dobrym człowiekiem.
W książce napisała pani o nim, że był hamulcowym w waszym związku.
- Chyba przesadziłam (śmiech). Ale rzeczywiście, w życiu trzeba jechać w tym samym tempie, a za mną trudno nadążyć. On miał inny pomysł na życie, nie chcę oceniać, lepszy czy gorszy, ale po prostu inny - chciał takiej małej stabilizacji. A ja wciąż gdzieś gnałam. Jeszcze wiele chciałam zrobić, nowy dom wybudować, a on mówił: "Nie, już nie". Ale rozstaliśmy się jak przyjaciele.
Zawsze wybiera pani mężczyzn inteligentnych, świadomych własnej wartości. Jak Jerzy Baczyński, ojciec pani córki Marysi. Musi się pani zakochać intelektualnie?
- Myślę, że najważniejsza jest głowa. To, czy jest o czym rozmawiać i czy się da. Intelekt i poczucie humoru to dwie najważniejsze cechy. Reszta jest tylko dodatkiem.
Marysię urodziła pani po czterdziestce. Macierzyństwo w wieku 40 lat wymaga większej siły niż to po 20.?
- W wieku 20 lat masz dużo siły fizycznej, ale za mało pojęcia o tym, jak wychować dziecko. W wieku 40 lat sił jest może trochę mniej, za to macierzyństwo jest wtedy pełniejsze, mądrzejsze, bardziej świadome i dojrzałe. Przekonałam się też na sobie, że natura jest bardzo łaskawa i gdy obdarza nas dzieckiem w późniejszym wieku, daje też na to dziecko siły. Zresztą w mojej rodzinie jest chyba tradycja późnego rodzicielstwa. Babcia, mama mojego taty, była nawet lepsza ode mnie, bo swoje ostatnie dziecko urodziła, gdy miała 45 lat. W tamtych czasach to było prawie niemoralne (śmiech). "Wincenty, Wincenty, co ludzie powiedzą, że my jeszcze takie rzeczy robimy" - powiedziała do dziadka, gdy zaszła w ciążę. I dała radę. Ja po urodzeniu Marysi miałam siłę i pomysły, których zwykle kobiety w tym wieku nie mają. Organizm przestawił się na tryb "młodość" (śmiech).
Jest pani inną mamą dla Marysi niż była dla Maćka?
- Do dziś mam wyrzuty sumienia, że to pierwsze macierzyństwo trochę zawaliłam. Mało miałam czasu dla niego. Maciek urodził się, kiedy byłam na pierwszym roku studiów. Musiałam się uczyć, potem znaleźć pracę, zawalczyć o siebie, zdobyć pozycję, uznanie. O tym wszystkim marzyłam. Kiedy urodziłam Marysię, byłam spełnioną dziennikarką, miałam poczucie własnej wartości, niczego nie musiałam już udowadniać, mogłam całkowicie oddać się macierzyństwu. I tak zrobiłam. Na dwa lata wycofałam się z pracy, by rozsmakować się w byciu mamą.
Gdy ma się dziecko późno, jest się nadopiekuńczym?
- Staram się zachować rozsądek, choć wciąż rozkładam nad córką parasol ochronny.
Chce ją pani wychować na silną kobietę?
- Myślę, że może mi się to nie udać, bo jest zupełnie inna niż ja. Chociaż to zależy, co kryje się pod słowem "silna". Dla mnie to kobieta zaradna życiowo i mająca własne zdanie, dla niej to może być coś zupełnie innego.
Po kim w ogóle ma pani tę siłę?
- Po babci Jadwidze, mamie mojej mamy. Młodo umarła, bo zaledwie w wieku 33 lat. Ale była zdecydowaną, mocną kobietą, która skończyła studia, co w tamtych czasach nie było zbyt częste. Pracowała w sztabie generalnym u marszałka Piłsudskiego, gdzie pracował również mój dziadek.
Czy silną kobietą trzeba się urodzić, czy to okoliczności sprawiają, że takie się stajemy?
- Na pewno cechy, które dziedziczymy, mają znaczenie. Ale często sytuacja zmusza nas do tego, by być silną. Wiele takich kobiet spotykam w programie "Nasz nowy dom", kiedy rozstanie, śmierć męża czy trudne sytuacje zmusiły je do tego, by wziąć się z życiem za bary, żeby przetrwać. Stały się silne, bo nie miały innego wyjścia. Czasem muszą być silne dla swoich dzieci.
A ta siła, którą ma pani w sobie, przeszkadza w miłości czy pomaga? Mężczyźni nie boją się silnych kobiet?
- Myślę, że bardzo przeszkadza. Wielokrotnie się przekonałam, że mężczyźni nie lubią silnych kobiet. Muszą czuć, że się kobietą opiekują, że bez niego to ona by zginęła. A ja nie zginę.
A jak sama pani sobie zbuduje dom, zmieni koło w samochodzie, zawiesi obraz, to po co ten On?
- Jest do tego, żeby się było do kogo przytulić i z kim porozmawiać. To tak jak konie, które obserwuję w stajni. Czasem wyprowadzam jedną kobyłę na jazdę, wtedy druga stoi przy płocie i "płacze", widzę, że tęskni. Czasem się śmieję, że mężczyzna jest potrzebny do tego, by w czworo oczu oglądać ładne rzeczy. Bo dobrze jest dzielić z kimś smutek, ale i radość.
Nie boi się pani, że samodzielność równa się samotność?
- Trochę tak jest. Ale jaka jest na to rada? Mam w swoim towarzystwie dwa małżeństwa, które niebawem będą obchodzić 40. rocznicę ślubu. Zawsze mówię, że im zazdroszczę. Bo trafić od razu na drugiego człowieka, z którym przejdzie się całe życie, jest po prostu wielkim szczęściem. Mnie się nie udało.
Jaka jest cena bycia silną kobietą?
- W życiu zawsze za wszystko płacimy jakąś cenę. Parę razy usłyszałam, w sytuacjach damsko-męskich: "Jesteś silna, ty sobie poradzisz, będę z nią, bo ona sobie w życiu sama nie da rady". I widzi pani, z jednej strony mam ogromną satysfakcję z tego, że dam sobie radę ze wszystkim, że nie muszę się zawieszać na czyimś ramieniu, że wszystko zawdzięczam tylko swojej pracy, ale z drugiej strony czuję ogromny smutek, że może lepiej jest być tą małą, słabą kobietką, którą trzeba się zaopiekować, wszystko za nią załatwić.
- Kiedyś byłam z koleżanką na służbowym wyjeździe. Przyjechał po nią na lotnisko mąż. Mieli podwieźć mnie do domu. Otworzył bagażnik, więc ja chwyciłam za bagaże i już chciałam je nieść. Ona mnie powstrzymała: "Zostaw! Spokojnie! A chłop od czego jest? Ma nosić!" I wtedy pomyślałam, że ja przez całe życie zachowuję się źle. Bo wyręczam mężczyzn. Wykonuję rzeczy, których kobieta nie powinna wykonywać. I to jest mój błąd.
Ale myśli pani czasem, że nie da rady?
- Oczywiście, to normalne. Miewam momenty, kiedy myślę, że nie poradzę sobie, że już mi się nie chce, że może czas odpocząć. Ale potem znowu staję do walki. Bo bez niej nie jestem w pełni szczęśliwa.
O czym marzy silna kobieta?
- Marzy o tym, żeby czasem być małą blondynką. By przytulić się do mężczyzny i powiedzieć: "Ja już nie mam siły". I żeby on pogłaskał po głowie i powiedział: "Nie martw się, ja to wszystko załatwię". Silna kobieta marzy więc czasem o dużym, misiowatym mężczyźnie, na którym może się oprzeć.
Beata Biały