Katarzyna Żak: Na Wielkanoc musi być sernik babci Helenki
Te radosne święta są dla aktorki okazją do spotkania z najbliższymi. Nam opowiedziała, jak się do tego przygotowuje i jak smakuje życie.
Zagrała w wielu spektaklach teatralnych i filmach. Ale wielką popularność przyniosły jej seriale: "Miodowe lata", "Siła wyższa" i szczególnie "Ranczo", gdzie stworzyła niezwykłą postać Solejukowej. Swoich wielbicieli Katarzyna Żak zaskoczyła ostatnio jeszcze raz. Nagrała płytę "Bardzo przyjemnie jest żyć". Prywatnie żona aktora Cezarego Żaka i mama dwóch dorosłych córek - Aleksandry i Zuzanny.
Jak pachną święta w Twoim domu?
Katarzyna Żak: - Dla mnie święta niezmiennie pachną rzeżuchą. Każdego roku wysiewam ją na talerzu i stawiam na kuchennym oknie, żeby nie zapomnieć podlać. Nie wyobrażam sobie świąt bez rzeżuchy. Dodaję ją do potraw, przystrajam wielkanocne jaja.
Pamiętasz zapach Wielkanocy z dzieciństwa?
- Do dziś noszę w sobie zapach świąt z rodzinnego domu. To był... zapach pasty do podłogi, który mieszał się z zapachem świeżo wykrochmalonych firanek i trzepanych dywanów. Przed świętami zawsze robiliśmy generalne porządki. Myło się wszystkie okna, zaglądało w każdy kąt - wszędzie musiało błyszczeć. W ogrodzie stał trzepak i z bratem Wojtkiem trzepaliśmy na dwie trzepaczki wszystkie dywany. Zawsze rywalizowaliśmy, kto będzie miał więcej uderzeń na minutę. Drugi konkurs polegał na tym, kto szybciej utrze ser w makutrze na sernik. Babcia gotowała jeszcze na Wielkanoc przepyszną babkę piaskową. Gotowała, tak, tak - bo specjalną formę z ciastem wkładała do gorącej wody. Ta babka miała inny smak niż dzisiejsze babki.
W domu na święta zawsze musiały stać w wazonie bazie i żonkile - kupowałyśmy je z mamą na rynku w Toruniu. Z dzieciństwa pamiętam też pisanki malowane w cebulniku, do którego trzeba było wcześniej ugotować łuski z cebuli. Wcześniej z bratem rysowaliśmy świeczką wzorki na tych jajkach. Oboje nie byliśmy utalentowani plastycznie, więc naszym pisankom daleko było do tych wymarzonych. Bliżej im było do rysunków z jaskini niż arcydzieła. Zawsze zazdrościłam ludziom, którzy mieli w koszyczkach ze święconką pięknie pomalowane pisanki.
To Ty chodziłaś ze święconką?
- Razem z Wojtkiem. Lubiłam zaglądać, co inni mają w koszyczkach. A mieli przepych - kolorowe jajka, a nawet babkę wielkanocną. U nas było skromnie: chleb, jajko, sól, kiełbasa. W dodatku nigdy się nie zdarzyło, żebyśmy kiełbasę donieśli z powrotem do domu. Wojtek, ku rozpaczy mamy, zawsze zjadał ją po drodze i jedynym jego usprawiedliwieniem było to, że po postnym piątku po prostu nie mógł wytrzymać.
Czego nie mogło zabraknąć na stole?
- Zawsze musiał być żur z niepoświęconą kiełbasą (śmiech). Najbardziej czekałam na szynkę pieczoną. Ale wiesz, trudno się dziwić - jak pościłaś w piątek i sobotę, marzyłaś, żeby coś wreszcie zjeść. W dodatku w tamtych czasach szynka była rarytasem, o którym marzyło się cały rok.
A dziś? Pielęgnujesz tradycję czy stawiasz na nowoczesność? Musi być żur czy może zupa tajska?
- Oboje z Cezarym pochodzimy z bardzo konserwatywnych domów i u nas tradycja jest bardzo silna. Ona może się "odłamać" na chwilę, możemy rozsmakować się w kuchni włoskiej czy hinduskiej, ale nigdy w święta. Wielkanoc musi być "po bożemu", jak u dziadków i pradziadków. Musi więc być żur lub biały barszcz - najlepszy gotuje moja teściowa. Cezary robi zaś wyborną białą kiełbasę, którą najpierw parzy, a potem lekko podsmaża i dusi z prażoną cebulką - palce lizać. Na stole są też jajka w różnej postaci, w majonezie i faszerowane. I musi być ćwikła domowej roboty, sama ścieram do niej buraki. A na obiad oczywiście pieczyste - szynka, indyk, królik duszony w śmietanie, Cezary piecze kaczkę z pomarańczami.
Sama wszystko przygotowujesz czy udziela się rodzina?
- Dzielimy się pracą pomiędzy całą rodzinę, która przyjeżdża do nas na święta. A jest nas ze 12 osób: moja mama, teściowa, szwagier, bratowa - każdy przywozi na wielkanocny stół coś pysznego. Dzięki temu święta są miłe i radosne. Bo gdybym miała całe przygotowania tylko na swojej głowie, do stołu siadłabym zmęczona. Kocham gości w domu, uwielbiam podawać, przynosić, zabawiać...
Gdy dzielimy się pracą i mam do zrobienia tylko dwie, trzy potrawy, to robię je z pasją i wielką przyjemnością. Ja robię wyborne jajka faszerowane, ćwikłę z chrzanem i sernik. A dziewczynki są specjalistkami od mazurków. Robią masę czekoladową i kajmakową, spód z daktyla, żeby nie było mąki i ozdabiają te mazurki w niezwykle finezyjny sposób. I jeśli gdzieś jest nowoczesność w święta, to właśnie w ciastach, bo ostatnio był np. sernik z tofu.
I mam małą satysfakcję, że mój, tradycyjny, cieszył się większą popularnością. Bo ja robię sernik według przepisu babci Heleny. "Ucieramy ser ręcznie, zawsze w jedną stronę" - pouczała. Do dziś ucieram sernik na święta w starej makutrze z rowkami, tak jak mnie uczyła. "Sernik na święta" - tak właśnie mówiła o nim babcia Helenka. Uważała, że cały rok można piec sernik, ale na święta musi być specjalny: na kilogram twarogu musi być 10 żółtek. Tylko wtedy ciasto jest żółte, wyrośnięte.
Święta muszą być "na wypasie" czy raczej skromne?
- Na pewno zawsze w moim domu był wielki szacunek dla okruszka chleba. U nas w domu nic się nie mogło zmarnować. Tego nauczyła nas babcia, która przeżyła wojnę i nie raz była głodna. W czasach mojego dzieciństwa, gdy szynka była tylko na święta, w dodatku wystana w kolejce, można było mówić o świętach "na wypasie". Bo w porównaniu z szarą codziennością to była uczta, na którą się czekało. Dziś wszystkie smakołyki są w zasięgu ręki. Nie ma niespodzianki, nie ma tęsknoty za jakimiś smakami. Może również dlatego tak bardzo dbam o tradycyjny stół w święta, by różnił się od dnia codziennego.
Ta tradycja jest ważna?
- Bardzo ważna. Tradycja to nasze korzenie. Określa nasze miejsce. Te zwyczaje przypominają nam skąd jesteśmy i w co wyposażyli nas dziadkowie i rodzice, w jakie wartości nas ubrali na życie. Tradycja tworzy nasz kręgosłup. Dlatego bardzo dbam również o te wszystkie rytuały. Ale święta wielkanocne to dla mnie również czas pewnej zadumy nad życiem i przemijaniem. I wraz z tą smutną myślą, że jesteśmy tu na chwilę, przychodzi refleksja: cieszmy się chwilą, radujmy się tym, co mamy. Myślę wtedy, że trzeba mocniej smakować życie. Lubię w Wielką Sobotę pójść na spacer na Starówkę i Nowe Miasto, wejść do kilku kościołów i zobaczyć grób Chrystusa. W tych przedświątecznych przygotowaniach zawsze znajdę czas na refleksję. To rytuał. Tak, jak w dzieciństwie rytuałem były rezurekcje o szóstej rano. Jak z domu wynosisz takie zwyczaje, potem są ważne przez całe życie.
Popatrz, nie wysyła się dziś kartek na święta. Kiedyś w życzeniach zawsze było wspomnienie o Zmartwychwstaniu Pańskim, dziś wysyła się SMS-em zabawnego skaczącego kurczaka, który wyszedł z jajka. Ostatnio, gdy szykowałam pościel do magla, zdałam sobie sprawę z tego, jak bardzo zmienia się życie. Każdego roku przed świętami oddaję do prania zasłony, a pościel i ściereczki do magla. Moje córki zawsze się wtedy dziwią: "Mamo, po co to maglujesz?" Na tym chyba polega różnica pokoleń. One uważają, że jest ręcznik papierowy, a ścierki to przeżytek. A u mnie muszą być ścierki, w dodatku porządnie wykrochmalone i wymaglowane. Podobnie pościel.
Dom rodzinny to nasz fundament?
- Mój taki był. Wyposażył mnie w zasady i wartości. W otwartość na drugiego człowieka, uważność na niego. Nauczył mnie, że trzeba być z ludźmi, kiedy mają sukces, ale też być przy nich, gdy są nieszczęśliwi. Dom rodzinny nauczył mnie też szacunku dla drugiego człowieka i jego przestrzeni. Mam nadzieję, że dla moich córek też będzie fundamentem. Dlatego tak dbam o tradycję i o te wszystkie rytuały.
Bo co ja pamiętam z dzieciństwa? Kręcenie sera, rozmowy z mamą przy krojeniu sałatki. I dziś lubię patrzeć na moje córki, jak razem coś robią w kuchni.
Co jeszcze utkwiło Ci w pamięci z dzieciństwa?
- Pamiętam zawsze zapracowaną mamę - była lekarzem, pracowała w szpitalu, w przychodni, a jeszcze brała nocne dyżury. Przychodziła późno wieczorem i robiła ciepłą kolację dla rodziny. A rano zawsze czekało na nas śniadanie przykryte serwetką. Kiedy wspominam tatę, widzę natomiast równo poukładane w szafie ubrania, kolorami. "Porządek jest bardzo ważny, bo jak o 12 w nocy wyłączą prąd, a będę musiał się ubrać, to wiem, że na drugiej półce od góry trzecia polówka jest szara. A jak otworzę szafę, to wiem, że na drugim wieszaku są czarne spodnie" - powtarzał. Tak samo bieliznę miał poukładaną, a skarpetki w szufladach leżały jak na wystawie.
Tata sam prasował. Był w tym mistrzem. To dlatego, że dziadek miał firmę, szył marynarki, spodnie, damskie żakiety i męskie koszule. Ojciec jako mały chłopiec spędzał tam dużo czasu i pomagał. Dziadek mówił: "Chcesz 5 zł na lody, to masz koszule do prasowania". W związku z tym nikt tak pięknie nie prasował jak mój ojciec, nauczył się tego pod fachowym okiem. Miał bzika na punkcie czystości. Całe lata pracował w laboratorium i miał nawyk przecierania spirytusem salicylowym blatu w kuchni. Ojciec był potwornie konserwatywny i wychowywał nas twardą ręką. Zawsze mówił, że dziewczynka z dobrego domu musi wracać przed 22. Nie było dyskusji. Mówił: "Powiedziałem już swoje zdanie". Dlatego postanowiłam, że po maturze wyjadę na studia jak najdalej. Wybrałam szkołę teatralną we Wrocławiu.
I co? Wolność okazała się szczęściem?
- Początkowo tak, zachłysnęłam się nią. A potem coraz częściej tęskniłam za porządkiem i wartościami wyniesionymi z domu. Bo to one są w życiu najważniejsze. Porządkują świat.
I tak wychowałaś swoje córki?
- Zwykle mówimy: będę wychowywać swoje dzieci inaczej niż moi rodzice wychowywali mnie, a potem i tak robimy dokładnie to samo. Korzenie są tak silne, trudno się od nich uwolnić. Od dzieciństwa uczyłam córki szacunku dla ludzi i poszanowania dla pracy. Dlatego obie dość wcześnie, bo w liceum, zaczęły zarabiać na swoje wydatki.
Podobno dziecko jest jak walizka: co włożysz, to potem wyjmiesz...
- Ja już tylko mogę wyjmować. Na przykład dobre relacje. Lubimy ze sobą spędzać czas i nigdy nie możemy się nagadać. Ola ma już 27 lat, wyfrunęła z gniazda, ale czasem przyjeżdża na noc i wtedy idziemy wszystkie trzy do łazienki i gadamy. Jedna siedzi na wannie z maseczką na twarzy, druga na podłodze maluje paznokcie, trzecia myje zęby i cały czas, jak to mówi Cezary, pytlujemy. Nie możemy się naśmiać, nażartować, naoglądać się, nakomentować.
Ile punktów dajesz sobie jako mama?
- Na dziesięć? Sześć. Dwa punkty odjęłabym za niekonsekwencję. Jeden za nieustanne uleganie i wrażliwość na łzy. I jeden odjęłabym za przymykanie oczu na drobne kłamstewka. Jestem matką bezkrytyczną i bezwarunkowo kochającą córki. Robią ze mną co chcą. Ale jestem tolerancyjna, bo gdy na nie patrzę, widzę siebie (śmiech). Czasem razem ukrywamy jakieś sprawy przed Cezarym, choć prędzej czy później prawda i tak wychodzi na jaw, bo któraś się w końcu wygada.
A pozwalasz swoim dzieciom na popełnianie błędów czy je powstrzymujesz?
- Jestem matką kwoką. Zawsze martwię się o dziewczynki. Daję rady, chcę ustrzec przed błędami, bo przecież mam większe doświadczenie i wolałabym, żeby z niego korzystały. Wtedy Cezary mówi: "Daj im popełniać własne błędy. Jak się nie sparzy, to się nie nauczy".
Zawsze służyłaś im radą i pomocą. Dziś, kiedy są dorosłe, radzisz się ich?
- Radzę się w różnych sprawach, począwszy od mody,przez kosmetyki, a nawet kuchnię. Zuzia jest też od spraw medycznych, bo studiuje medycynę. Ostatnio doradzały mi, kiedy nagrywałam swoją płytę "Bardzo przyjemnie jest żyć". Czytały teksty, słuchały piosenek, a czasem, gdy ćwiczyłam, mówiły: "Mamo, ciszej!" A przecież nie da się pracować nad piosenkami, nie śpiewając ich. Na premierze mnie wspierały. Siedziały z wypiekami na twarzy i wysyłały SMS-y: "Mamo, jesteś wspaniała. Nie denerwuj się. Śpiewasz dla nas". I cieszę się, że odważyłam się spełnić moje marzenie i nagrać tę płytę.
"Bardzo przyjemnie jest żyć" - naprawdę tak myślisz? Co w tym życiu sprawia ci przyjemność?
- Nawet smutki. Bo bez nich nie czułabym w pełni smaku radości. Nawet upadki. Bo bez nich nie smakowałabym sukcesu. A gdy się ma takich cudownych ludzi wokół, jakimi są moi najbliżsi, bardzo przyjemnie jest żyć.