Maksimum przyjemności we francuskim stylu

O tym, czy warto naśladować Francuzki, dlaczego paryżanie nie nadają się na mężów oraz o najpiękniejszych miejscach we Francji opowiada pisarz Stephen Clarke.

Możesz przeżyć wspaniały romans z Francuzem, ale nie wychodź za niego za mąż - radzi Stephen Clarke
Możesz przeżyć wspaniały romans z Francuzem, ale nie wychodź za niego za mąż - radzi Stephen Clarke

Izabela Grelowska, INTERIA.PL: Wiele kobiet stara się naśladować Francuzki, które są często postrzegane jako swego rodzaju ideał kobiecości. Czy Francuzki są wzorem, który warto naśladować?

Stephen Clarke: - Zdecydowanie tak. Francuzki znane są z tego, że nie tyją chociaż jedzą wszystko, na co mają ochotę. Po prostu biorą mniejsze porcje. Nie muszą z niczego rezygnować, ale zarazem zachowują dyscyplinę. Takie postępowanie pozwala czerpać z życia maksimum przyjemności.

- W związkach wiele wymagają i potrafią to wyegzekwować. Oczekują, że będą adorowane, że będą dostawać kwiaty, zaproszenia na kolację i potrafią to wymusić.

- Jeżeli mężczyzna przez dziesięć minut nie zapewnił o swojej miłości, Francuzka z pewnością spyta: "Czy już mnie nie kochasz?" i nie wystarczy odpowiedzieć: "Ależ kocham cię", bo ona oczekuje, że to będzie wypowiedziane z odpowiednim zaangażowaniem, intonacją. Mężczyzna musi zdobyć się na wysiłek, aby oczarować Francuzkę.

W książce "Jak rozmawiać ze ślimakiem" wymienia pan kilka typów francuskich kochanków. A jak jest z kobietami. Czy to tylko jeden typ?

- Wśród francuskich kobiet wyróżniłbym dwa typy: jedne to te, które dobrze czują się we francuskiej grze w uwodzenie i potrafią wykorzystać ją dla własnej przyjemności, drugie stają się jej ofiarą.

- To kobiety, które wierzą w powtarzane co dziesięć minut "kocham cię" i całą tę oprawę. Kwiaty, komplementy, romantyczne kolacje przyjmują bardzo serio. One są narażone na rozczarowania, bo rzeczywistość może wcale nie odpowiadać tej iluzji. Natomiast kobiety, które są świadome reguł gry, mogą się doskonale bawić i przeżywać wspaniałe romanse.

Stephen Clarke fot. gendercompany
materiały prasowe

A czy poleciłby pan czytelniczkom szukanie partnera życiowego wśród Francuzów?

- Matka mojej przyjaciółki twierdzi, a ja zgadzam się z nią w zupełności, że Francuzi są idealni, jeżeli chce się przeżyć romans, ale zupełnie nie nadają się na mężów. Problem w tym, że oni nigdy nie dorastają. Ciągle muszą sobie udowadniać, że są świetni i aby to zrobić, nieustannie dokonują nowych miłosnych podbojów. Nie ma co liczyć na to, że Francuz powie sobie "dość" będąc w związku.

Mieszka pan od kilkunastu lat we Francji, czy są takie rzeczy, do których ciągle nie może się pan przyzwyczaić, które ciągle pana zadziwiają lub denerwują?

- Już nie, ponieważ Francuzi zrobili już wszystko żeby mnie zdenerwować i muszę przyznać, że to im się udawało. Ale pisanie książek jest dla mnie terapią. Zadziwia mnie to, że wciąż spotykam się z takim samym postępowaniem. Np. chcę coś załatwić, a oni mówią: "Nie, to nie jest możliwe". Ale teraz już wiem, że nie można odpowiadać: "W porządku, w takim razie trudno". Trzeba nalegać.

Do czego było się panu najtrudniej przyzwyczaić?

- Do tego, że w Paryżu ludzie są całkowicie skoncentrowani na sobie. Inni ich nie obchodzą .

- To sprawia czasami wrażenie, że są niegrzeczni, ale oni po prostu naprawdę nie przejmują się innymi. Mają swoje sprawy, swój styl życia. Kiedy zacząłem pracować dla francuskiej firmy, przeżyłem prawdziwy szok. Nikt nie przejmował się firmą, pracą. Martwili się jedynie o siebie: czy mają przyjemne biuro, wygodne krzesło i długi urlop. W ogóle nie myślą o sobie, jako o części zespołu. Wykonują swoją pracę i są bardzo skuteczni, ale robią to dla siebie na zasadzie: "jak skończę tę robotę, mogę pojechać na wakacje". Tak to działa we Francji.

Czy w życiu prywatnym Francuzi są równie egoistyczni?

- Tak, w każdej dziedzinie życia postępują podobnie. Cały czas usiłują osiągnąć to, co najlepsze dla nich. Czasami to, co osiągną okazuje się też dobre dla innych, ale to skutek uboczny. Jeżeli Francuz strajkuje, to prawa, które wywalczy, mogą być też korzystne dla innych, ale on to robi przede wszystkim dla siebie. Główną zasadą, jaką kierują się Francuzi, nie jest interes publiczny i powszechne dobro, ale osobista wygoda.

+6

W swoich książkach wyszydza pan sporo francuskich wad. A czego inni mogliby się nauczyć od Francuzów?

- To, o czym piszę nie jest negatywne, tak po prostu jest. Oczywiście w Paryżu można prowadzić bardzo przyjemne życie. W drodze do pracy można zatrzymać się na kawę w jednej z kawiarni; w biurach panuje dobra atmosfera, bo Francuzi nie lubią się stresować. We Francji jest wspaniałe jedzenie i wiele innych fantastycznych rzeczy.

- Ale żeby prowadzić ten niezwykle przyjemny francuski styl życia, trzeba wiedzieć jak to osiągnąć.

Podam pewien przykład. Francuskie pociągi są fantastyczne. Są naprawdę szybkie i komfortowe. Dwa tygodnie temu jechałem na spotkanie autorskie i miałem bilet w pierwszej klasie - a muszę dodać, że pierwsza klasa we francuskim pociągu to naprawdę coś wspaniałego. Wsiadłem do przedziału, a na moim miejscu siedziała jakaś kobieta. Zwróciłem jej uwagę, ale ona odpowiedziała: "Nie, nie. To moje miejsce". Pokazałem jej bilet, ale ona stwierdziła, że to musi być pomyłka - widocznie wydrukowano dwa bilety z tym samym numerem miejsca. Poprosiłem, aby spojrzała na swój bilet. Była oburzona. Sprawę musiał wyjaśnić konduktor.

- Okazało się, że ta pani wsiadła do złego wagonu. Zupełnie nie miała racji, ale upierała się przy swoim. I takie jest właśnie życie we Francji - żeby cieszyć się swoim wygodnym fotelem w pierwszej klasie, trzeba stoczyć walkę. A następnie zapomnieć o nieprzyjemnościach i cieszyć się tym, co się uzyskało.

Bohater pana książki "M jak merde", Paul West, jest Anglikiem, który przygotowuje catering na przyjęcie weselne dla francuskiej rodziny arystokratycznej. Czy myśli pan, że w rzeczywistości taka sytuacja byłaby możliwa?

- Tak. Ponieważ snobistyczni Francuzi są snobistyczni wobec wszystkich, z wyjątkiem Anglików. Anglicy kojarzą im się przede wszystkim z rodziną królewską. Oczywiście arystokraci przedstawieni w książce mają wątpliwości, ale główny bohater ich przekonuje. Proponuje im francuskie potrawy, świeże ryby, figi, lokalne przysmaki. W każdym razie to nie jest angielskie jedzenie.

Daje pan bardzo dowcipny obraz francuskiej rodziny arystokratycznej. Czy w rzeczywistości są to aż tacy zarozumiali hipokryci?

- Tak, to bardzo arogancki i zarozumiały światek. Uczestniczyłem ostatnio w kolacji, na której było sporo osób mających przed nazwiskiem "de". Był tam także pewien nauczyciel, który opowiadał o człowieku o imieniu Jerome i mówił o nim: Jerome de Junville.

- Słówko "de" oznacza "z". Miał więc na myśli Jeroma, który pochodzi z miejscowości Joinville. Ale osoby z arystokracji obecne na tym obiedzie od razu podchwyciły: "De Joinville? My znamy tę rodzinę, czyż nie?" Oczywiście nie było mowy o żadnej rodzinie, ale kiedy tylko usłyszeli "de" od razu zareagowali - "to musi być jeden z nas".

Czy angielska arystokracja jest inna?

- Nie można się z tym spotkać aż tak często. Angielska arystokracja się kurczy. Poza tym Wielka Brytania nie jest tak snobistycznym krajem. Angielscy arystokraci starają się nie pokazywać z jakiej warstwy społecznej pochodzą, we Francji takie podejście nie jest możliwe. Francuzi zawsze podkreślają to, że są arystokratami i chcą, aby wszyscy o tym wiedzieli, np. Francuski polityk Dominic de Villepin chce, aby wszyscy wiedzieli, że on jest "de", że pochodzi ze szlachty.

Pierwszą książkę wydał pan własnym sumptem w niewielkim nakładzie. Nie martwił się pan o dystrybucję, promocję?

- Nie martwiłem się, bo było to zaledwie 200 egzemplarzy i sam sprzedawałem je do księgarń po kilka sztuk. Taki był początek. Wkrótce w bezpłatnej gazecie "Metro" ukazała się recenzja, a w jednej z księgarń odbyło się spotkanie autorskie. Przyszło może 40 osób, z czego 20 to byli moi znajomi. Czytałem fragmenty i ludzie się śmiali - okazało się, że nie tylko moi przyjaciele uważają, że powieść jest napisana z humorem. Nagle książki zaczęły się błyskawicznie rozchodzić. Rano zaniosłem do księgarni 10 sztuk, a już w drodze powrotnej dostałem telefon, że wszystkie są sprzedane. Ludzie uważali, że to całkiem zabawna książka i kupowali ją dla swoich znajomych. To było fantastyczne.

A czy będziemy mogli zobaczyć przygody Paula Westa na ekranie?

- Chyba tylko w wypadku, jeżeli kupię kamerę i sam je nakręcę...

Pana bohater sporo podróżuje. Czy myślał pan o tym, żeby akcję jednej z książek umieścić we francuskojęzycznym Quebecu?

- Tam jest zdecydowanie za zimno i dla Paula Westa, i dla mnie. Wolę cieplejsze rejony, takie jak południe Francji.

A jakie jest pana ulubione miejsce we Francji?

- Moja ulubiona miejscowość to Bandol, na południu Francji. To doskonałe miejsce do pływania, plaża znajduje się w zatoce, woda jest tam spokojna, dodam też że jest bardzo czysta. W Bandol produkuje się też doskonałe wina. Najlepiej pojechać tam we wrześniu, kiedy ruch turystyczny nie jest już tak duży.

Ze Stephenem Clarkiem rozmawiała Izabela Grelowska

INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd na stronie?
Dołącz do nas