Maria Rotkiel: Udany związek nie polega na poświęcaniu się
- Poturbowani, pokiereszowani, zamknięci w sobie i bojący się bliskości próbujemy zbudować relację. To jest oczywiście z góry skazane na niepowodzenie- mówi psycholożka i terapeutka Maria Rotkiel.
Katarzyna Pruszkowska: Po lekturze pani najnowszej książki "Nas dwoje" odniosłam wrażenie, że na udany związek możemy zacząć pracować jeszcze przed poznaniem partnera - pracując nad sobą.
Maria Rotkiel: - Bo dokładnie tak jest. W książce poświęciłam wiele miejsca przygotowaniom do wejścia w związek, bo one zwiększą szanse na to, że dokonamy takich wyborów, które sprawią, że uda nam się zbudować fajną głęboką relację, która przetrwa wiele lat.
Dlaczego praca nad sobą jest taka ważna? Czy bez niej nie można stworzyć udanego związku?
- Można, ale szanse są dużo mniejsze. Moim zdaniem zrobienie porządku ze sobą jest konieczne, żeby móc zbudować szczęśliwy związek. Pracuję z parami już 10 lat i wiem, że w tym obszarze, jednym z najważniejszych, mamy bardzo duże problemy. Nie lubimy się, nie kochamy, nie szanujemy samych siebie, nadużywamy się.
Nadużywamy?
- Tak, czyli krzywdzimy samych siebie, a także pozwalamy, żeby inni nas nieustannie wykorzystywali. I tacy poturbowani, pokiereszowani, zamknięci w sobie i bojący się bliskości próbujemy zbudować relację. To jest oczywiście z góry skazane na niepowodzenie. Za dużo w nas lęku.
Czego się boimy?
- Bliskości, zranienia. Nie umiemy wyznaczać swoich granic np. jasno mówić, na co się zgadzamy, a na co nie, a potem drżymy, że druga osoba ich nie uszanuje. Popadamy w dwie skrajności - albo wchodzimy w związki symbiotyczne, czyli się zlewamy z drugą osobą, albo sabotujemy związek, budujemy bardzo powierzchowną relację, bo boimy się odsłonić przed partnerem.
Dlaczego w takim razie tak mało mówimy o tym, że bez samodzielnej pracy nie można liczyć na szczęśliwy związek? Ciągle wierzymy w to, że zmienimy partnera, on zmieni nas i to nas uszczęśliwi.
- Być może dlatego, że sformułowanie "pokochać siebie" kojarzy nam się z egocentryzmem, egoizmem. Bardzo wiele osób podchodzi z nieufnością do tych słów - no bo jak to, zamiast jeszcze lepiej zadbać o partnera, jeszcze bardziej się poświęcić dla związku, mamy zacząć robić coś dla siebie? Ale to nie chodzi o egoizm, który sprawia, że koncentrujemy się wyłącznie na sobie i kompletnie nie dostrzegamy potrzeb innych ludzi, ale na tym, żeby wreszcie zadać sobie parę podstawowych pytań: Co ja lubię robić? O czym ja marzę? Które cechy mojego charakteru są trudne i powinnam nad nimi popracować? Przecież my nieustannie powtarzamy "kochaj bliźniego jak siebie samego", ale nie rozumiemy sensu tych słów.
Odpowiedzi na te pytania pomogą znaleźć odpowiedniego partnera?
- Przede wszystkim będziemy wiedziały, jakiego partnera szukamy. Jak mam znaleźć tego wymarzonego faceta, który będzie moim przyjacielem, kochankiem, ojcem mojego dziecka, skoro często nie wiem jaki powinien być - wiem tylko, że powinien już być, bo jestem samotna. Jak mogę znaleźć kogoś, kto ze mną wytrzyma, skoro są takie dni, że ja sama ze sobą nie wytrzymuję, targają mną emocje, których nie rozumiem, jestem smutna, a nie wiem dlaczego? Jeśli nie wiem, dlaczego się złoszczę? Chodzę potem i reaguję na ludzi agresją - fukam, obrażam się, obwiniam innych, oskarżam, że to przez nich mi źle. Jeżeli nie rozumiemy swoich emocji, nie umiemy ich też konstruktywnie rozładować. Wtedy zarażamy innych swoimi nastrojami, co nie wpływa pozytywnie na żaden związek.
- I odwrotnie; jeżeli już poznamy źródło smutku, lęku czy złości, i nauczymy się radzić sobie z tymi emocjami, nie będziemy wciągały w nie innych. W ten sposób unikniemy kłótni, oskarżeń, cichych dni i awantur, które prowadzą do tego, że ludzie się od siebie oddalają.
- Jest jeszcze jedna ważna sprawa, o której warto wspomnieć. Jeżeli nie znamy swoich potrzeb, nie umiemy ich zaspokajać. Dążymy wtedy do tego, żeby zaspokajali je inni ludzie - a to dla nich wyzwanie ponad siły. Nie możemy od nikogo wymagać, żeby nas uszczęśliwił, bo same nie potrafimy zadbać o własne szczęście. Najpierw musimy stworzyć swój fajny świat, potem zaprosić do niego drugą osobę, a na końcu próbować połączyć te dwa światy w jeden.
Próbujemy je łączyć, np. decydując się na ślub, kiedy związek przechodzi poważny kryzys. Bo obrączki lub dokument mają przecież moc szybkiego rozwiązywania problemów...
- Tak, nam często wydaje się, że wyjście za mąż, albo, nie daj Boże, zajście w ciążę i urodzenie dziecka, to świetny sposób na to, żeby coś naprawić. A to jest zupełnie na odwrót. Decyzja o ślubie powinna zapaść wtedy, kiedy jesteśmy ze sobą szczęśliwi, kiedy wiemy, że trafiłyśmy na odpowiedniego człowieka, który nas fascynuje i z którym jesteśmy szczęśliwe. A nie wtedy, kiedy związek wisi na włosku, ale boimy się rozstania, więc próbujemy zapobiec "porażce" biorąc ślub.
To stare przekonanie, ale nadal funkcjonuje. Dlaczego tak bardzo wierzymy w to, że ślub czy dziecko coś zmienią?
- To siła tradycji i systemu wartości, który bezrefleksyjnie przejmujemy, a z którym wiąże się wiele tzw. "prawd życiowych": kobieta bez mężczyzny sobie nie poradzi, trzeba dobrze wyjść za mąż, urodzić dziecko przed 30-tką. Do tego dochodzi także presja ze strony rodziny: matek, babć - bo one tak by już chciały, żebyśmy wyszły za mąż, ustatkowały się... Przypominam sobie teraz wszystkie te sytuacje, w których słyszymy "żebyś w końcu wyszła za mąż", "żebyś sobie w końcu męża znalazła", "żebyś już się ustatkowała, dzidziusia miała".
- Kobiety czują tę presję i jej ulegają. Bo bardziej zależy im na tym, co czuje mama (córki sąsiadek już po ślubie, a ty nie, co ja mam mówić?), czego chciałyby babcia (doczekać wesela), niż na własnym szczęściu. Koncentrujemy się na innych, na ich oczekiwaniach, żądaniach, czasem nawet szantażu, nie na sobie. To jest właśnie to, o czym rozmawiałyśmy wcześniej - praca nad sobą nie jest egoizmem, bo pozwala w końcu oddzielić oczekiwania rodziny od tego, czego chcę ja.
Dlaczego naszym mamom i babciom, coraz częściej rozwiedzionym lub takim, które od wielu lat narzekają na swoje małżeństwa i mężów, tak bardzo zależy, żeby "wcisnąć nam krążek na rękę"?
- Jeżeli ktoś całe życie żył zgodnie z jakimiś zasadami, trudno mu po latach przyznać, że te zasady się nie sprawdziły. Ktoś powtarzał, że małżeństwo jest świętością (moim zdaniem świętością może być miłość, a nie instytucje), więc nadal stara się w to wierzyć - dla własnego komfortu.
Jak to?
- Proszę sobie wyobrazić jakąś panią Marysię, która wyszła za mąż 30 lat temu. Od co najmniej 20 lat ma dość swojego męża. Powinna się była dawno temu rozwieźć, ale np. ze względu na dobro dzieci została, i męczyła - siebie, męża, dzieci. Teraz ma 60 lat, poprzednie 30 było pasmem udręki, bo nie odeszła od człowieka, którego nie kochała i on jej nie kochał. I teraz ma powiedzieć: "Popełniłam błąd. Wszyscy się przeze mnie męczyliście. Przepraszam, nie miałam racji. Córeczko, nie ma znaczenia, czy wyjdziesz za mąż czy nie, najważniejsze, żebyś była szczęśliwa". To oczywiście możliwa, ale taka osoba musi przyznać, że to, w co tak mocno wierzyła, nie było prawdą.
- Poza tym my mamy tendencję do brnięcia w trudne sytuacje, bardzo trudno nam przyznać "to był błąd" i wycofać się, podjąć się zmiany. A im dłużej w nim tkwimy tym jest gorzej. Potem z uporem maniaka sami przed sobą udajemy, ze wszystko jest w porządku i że te poprzednie decyzje miały sens.
Powiedziała pani o próbie ratowania związku przez małżeństwo. A co z zachodzeniem w ciążę? To przecież znacznie trudniejsza decyzja i odpowiedzialność na całe życie.
- Jestem daleka od osądzania kogokolwiek, bo wszyscy jesteśmy ludźmi, popełniamy błędy, nie radzimy sobie z emocjami. Tak, są kobiety, które myślą, że zapracowany, nieobecny partner zmieni się pod wpływem dziecka i będzie częściej bywał w domu. Albo, że dzięki ciąży partner, który chce odejść, "zrozumie", że w takiej sytuacji nie powinien tego robić. Ale sama pani wie, że "łapanie na ciążę" często kończy się samotnym macierzyństwem. Ja wiem, że kobiety są niedopieszczone, niedokochane, złaknione uczucia, potwierdzenia swojej wartości. Pod wpływem tych wszystkich emocji wpadają w panikę, i w tej panice podejmują czasem takie, a nie inne decyzje.
Związku nie uratuje ani małżeństwo, ani dziecko. Może więc terapia? Jednak wielu ludzi boi się, że skutkiem terapii będzie rozstanie...
- To bardzo częsty lęk. Ludzie się boją, że jakakolwiek praca nad sobą doprowadzi ich do jakiejś trudnej zmiany. Na przykład "raptem" okaże się, że żyję w toksycznym związku, że partner mnie nie szanuje, że nie jestem szczęśliwa. Ale fakt jest taki, że to nie okaże się "raptem" - terapeuta może pomóc nazwać te emocje, które już są, a nie wmówić pacjentowi nowe. Generalnie wygląda to tak: jeśli skutkiem terapii jest rozstanie, oznacza to, że i tak by do niego doszło. Może później, ale tak by się stało. Terapeuta pomoże wtedy poradzić sobie z tą stratą, którą przeżywa się przecież jak żałobę, dzięki czemu dwoje ludzi podczas rozstania nie musi się dodatkowo ranić.
- Ale dlatego właśnie ja namawiam do tego, żeby pracę nad sobą zacząć jeszcze przed wejściem w związek lub wtedy, kiedy nie ma jeszcze kryzysu - wtedy można poznać swoje słabe strony, potrzeby, lęki i szczerze o nich rozmawiać. Można nauczyć się radzić z emocjami tak, by nikogo nie ranić.
A co z osobami, które uważają, że na takie zmiany jest już za późno?
- Może posłużę się takim porównaniem: można mieszkać w domu, w którym wszystkie śmieci i resztki zamiata się pod dywan, upycha po kątach. Będzie śmierdziało, będzie nieprzyjemnie, ale będzie dało się żyć. Jaki będzie komfort tego życia? Dla mnie byłoby to nie do zniesienia. Ale na to pytanie każdy może odpowiedzieć sobie sam. I podjąć decyzję o zmianie. Albo nie zmieniać nic. To, czy będziemy szczęśliwi naprawdę w dużej mierze zależy od nas samych!