Mariola Bojarska-Ferenc: Nie mogłam jeść lodów
Uciekła z domu, żeby zostać gimnastyczką. Przez 15 lat była na ścisłej diecie. Nieraz musiała zmagać się z problemami, które załamałyby niejednego, ale na wizji zawsze towarzyszył jej promienny uśmiech.
"Byłam bardzo szczęśliwym dzieckiem, jednak wszystko zmieniło się, gdy moja mama została bardzo poważnie poszkodowana w wypadku drogowym. Miałam wtedy zaledwie 8 lat", opowiada SHOW Mariola Bojarska-Ferenc.
"To była katastrofa dla mnie i dla mojej o 4 lata młodszej siostry oraz taty. Przez pół roku mama leżała w szpitalu i jej nie widywałam, bo była w tak ciężkim stanie, że lekarze zabraniali ojcu przyprowadzać dzieci. Kiedy w końcu ją odwiedziłam, wciąż leżała zagipsowana i nie poznałam jej. Lekarze mówili, że do końca życia będzie jeździła na wózku, nawet był on już zakupiony, ale ona nie poddała się. Najpierw chodziła o dwóch kulach, potem o jednej, w końcu poruszała się bez nich.
Mniej więcej w tym samym czasie zaczęłam trenować gimnastykę artystyczną. Wybrane przez trenerów dzieci dostawały zawiadomienia o treningach. Ja dość długo czekałam, więc pomyślałam, że nie zostałam zakwalifikowana. Nie mówiąc nic mamie, której nie chciałam obciążać moimi problemami, sama wsiadłam w tramwaj i pojechałam z domu na AWF na Bielany. Nazywając rzeczy po imieniu: uciekłam rodzicom, by urządzić awanturę na wydziale gimnastyki. Okazało się, że zostałam wybrana, ale nie do akrobatyki jak koleżanki, tylko do gimnastyki artystycznej.
Byłam niezwykle ambitna, co zostało mi do dziś. Mój zapał sprawił, że najpierw zostałam zawodniczką kadry Warszawy, potem Polski i moje życie zaczęło się kręcić wokół sportu. Mama miała z tego wielką frajdę, zbierała o mnie wszystkie wycinki, wykupywała gazety w kiosku i rozdawała sąsiadom.
Treningi zajmowały mi większość czasu, także w wakacje, bo jeździłam na obozy sportowe kadry. Zajęcia zaczynały się skoro świt, a kończyły czasem koło 23. W dodatku było to życie na wiecznym głodzie. Codziennie nas ważono i sprawdzano, czy któraś z nas zbytnio nie przytyła. Jeśli tak było, zabierano jej ciasteczka albo batoniki. Gdy widziałam na ulicy trenerkę, a trzymałam w ręku lody, to je wyrzucałam w krzaki.
W trzeciej klasie liceum chciałam zdawać do szkoły teatralnej. Ostatecznie na PWST nie zdałam, ale moje koleżanki gimnastyczki wbrew mnie, ale za przyzwoleniem rodziców, zaniosły moje dokumenty na AWF. Poszłam na te studia z niechęcią - przecież na sali gimnastycznej spędziłam lata.
Gdy miałam 20 lat, urodziłam dziecko. To nie była, jak wszyscy mogliby pomyśleć, ciąża przypadkowa. Po prostu bardzo się zakochałam w przyszłym mężu i baliśmy się, że rodzice nie pozwolą na nasz ślub, bo byłam na pierwszym roku, a on na czwartym. W 33. tygodniu ciąży urodziłam Marcina. Ważył 1200 gramów. Słyszałam od lekarzy: proszę nie wiązać nadziei z tym dzieckiem. To było straszne. Mały był taki bezbronny, płakałam i martwiłam się, czy przeżyje. Odebrałam go ze szpitala, gdy ważył już dwa kilogramy.
Pierwsze miesiące to była walka o jego życie. Mieszkaliśmy u teściów, blisko Centrum Zdrowia Dziecka, żeby w razie zagrożenia życia szybko być w szpitalu. Na szczęście syn potem już nie chorował. Dziś sam jest ojcem dwójki dzieci i wzrusza mnie to, że oszalał na ich punkcie.
Pierwsze małżeństwo nie przetrwało, choć cudowny kontakt mamy do dziś, a 3 dni po rozwodzie spotkałam obecnego męża. Ryszard jest tatą młodszego syna Aleksa, który zaraz kończy studia biznesowe. Obaj synowie są fajnymi facetami, bardzo się kochają i wspierają.
Jak stałam się panią od fitnessu? Na trzecim roku studiów pojawiła się moda na aerobik, Jane Fondę, ćwiczenia. To, co widziałam na kasetach, które docierały do Polski, wydawało się proste: to była po prostu moja rozgrzewka gimnastyczna. Założyłyśmy z koleżanką jeden z pierwszych klubów w Polsce. Waliły prawdziwe tłumy. Byłyśmy pierwszymi bizneswomen w tej branży. Oczywiście, nie było całej otoczki, marketingu, kas fiskalnych.
Zostałam bogatą studentką, bo biznes się fantastycznie rozwijał. Ale gdy dostałam pracę w telewizji w redakcji sportowej jako komentatorka gimnastyki artystycznej i prowadziłam cześć sportową »Dziennika Telewizyjnego«, zrezygnowałam, żeby nikt nie oskarżył mnie o kryptoreklamę własnej działalności. Nigdy nie miałam klubu, bo poświęciłam się pracy dziennikarskiej.
Dziś jestem w »Tańcu z gwiazdami «. Miłość do tańca, koordynację ruchów mam po mamie, bo tata ruszał się raczej jak miś koala. Niestety oboje będą obserwować mnie z góry, bo już ich nie ma".
Wysłuchała Katarzyna Jaraczewska
***Zobacz inne materiały o podobnej tematyce***