Mendoza, święci i mordercy

Eduardo Mendoza opowiada o religii, poczuciu humoru, mordercach i o tym, co inspiruje go w wielkich miastach. Jest dumny, że w Krakowie otwarto bibliotekę jego imienia, bo w Polsce odnalazł najwierniejszych czytelników.

Eduardo Mendoza podczas wizyty w Krakowie, fot. M. Lasyk
Eduardo Mendoza podczas wizyty w Krakowie, fot. M. Lasyk

Eduardo Mendoza: - Czytelnicy są zdezorientowani, ale nie sądzę, aby to stanowiło problem ani dla nich, ani dla mnie. Wszystkie moje książki, nawet te bardziej poważne, zawierają pewną dozę humoru. Piszę też książki czysto humorystyczne. Zmieniają się proporcje, ale myślę, że łatwo można zorientować się, z jaką książką ma się do czynienia. Jest kilku innych pisarzy, a także twórców filmowych, którzy postępują podobnie. Natomiast kiedy akademicy próbują sklasyfikować pisarzy, nie wiedzą, co zrobić ze mną. To jest problem uniwersytetu, ale nie zwykłych czytelników.

Rozmawiamy w Instytucie Cervantesa. Autor "Don Kichota" również nie stronił od dowcipu.

- Nie wiem, dlaczego ludzie obawiają się humoru w książkach. Myślę, że częściowo jest to wpływ środowisk uniwersyteckich; ludzi, którzy traktują literaturę jako przedmiot nauki. Jednak w normalnym życiu rzeczy poważne przeplatają się z zabawnymi. Nie jesteśmy całkowicie poważni, ani tylko i wyłącznie śmieszni. Te dwa elementy nieustannie się przeplatają, łączą, zmieniają. Czasami rozmawiamy z innymi z powagą, czasami z humorem, a czasami się wściekamy. To wszystko wchodzi w skład naszego życia i zmienia się z minuty na minutę. To naturalne, że podobnie dzieje się w książkach.

Kiedy decyduje pan, czy dana książka będzie zabawna czy poważna? Zanim zacznie pan pisać, w trakcie pisania? Od czego zależy ta decyzja: od tematu, nastroju?

- Zanim zacznę pisać. Czasami mam pomysł na książkę humorystyczną. Nie wiem, co się stanie, nie wiem, jak rozwinie się akcja, ale wiem, że książka będzie zabawna. Oczywiście stwierdzenie "ta książka będzie śmieszna" wiąże się z dużym ryzykiem. Jeżeli założy się, że powieść będzie poważna, to może ona być poważna w mniejszym lub większym stopniu. Ale książka humorystyczna musi naprawdę rozśmieszać. Inaczej będzie porażką.

Zatem to trudne zadanie.

- Tak, to jest trudne, ponieważ można albo odnieść sukces, albo ponieść porażkę. Tu nie ma stopni pośrednich. Przy takich projektach próbuję być zabawny w każdym zdaniu. Czasami planuję napisanie książki, która zawiera tylko kilka humorystycznych elementów - tak, jak w życiu. Ale za każdym razem decyzję o tym, jaka to ma być książka, muszę podjąć na samym początku i nie mogę jej zmienić w połowie pracy.

Barcelona jest niemal jednym z bohaterów pana książek. Jednak akcja pańskiej najnowszej powieści "Wyspa niesłychana" rozgrywa się w Wenecji. Dlaczego wybrał pan to miejsce?

- Książka ukazała się teraz, ale napisałem ją dziesięć czy dwanaście lat temu. Zawsze traktowałem Barcelonę jako jednego z bohaterów. To miasto o silnym charakterze, które wywiera na ludzi mocny wpływ. Tym razem chciałem napisać opowiadanie o kimś, kto chce uciec z własnego miasta. Jest to więc kontynuacja tej samej idei.

- Miasto, z którym jesteśmy związani to nie tylko miejsce, gdzie się urodziliśmy i gdzie mieszkamy. To część naszego życia. I czasami trzeba z niego uciec. Podobnie jest z rodziną. Kochamy ją, jest dla nas ważna, ale przychodzi moment, kiedy musimy oddalić się, zapomnieć, zacząć samodzielne życie. To nie znaczy, że nienawidzimy swoich bliskich, albo że przestaliśmy ich kochać.

- Ta opowieść również traktuje o Barcelonie, ale z nieco innej strony. Główny bohater chce z Barcelony uciec i wybiera miejsce, które jest jej przeciwieństwem. Wenecja jest również miastem wody, ale w przeciwieństwie do Barcelony jest bardzo tajemnicza i mroczna. Mój bohater poszukuje tego, czego brakowało mu w Barcelonie. Tej mgły.

Thomas Mann nazywa Wenecję "pół bajką, pół turystyczną pułapką". Pana opis Wenecji jest utrzymany w podobnym klimacie.

- Wybrałem Wenecję, ponieważ byłem tam wiele razy, ale nie jestem z nią całkowicie obeznany. To historia o przebywaniu w mieście, którego tak naprawdę się nie zna, gdzie za każdymi drzwiami, każdą bramą skrywa się tajemnica, której być może nigdy się nie odkryje. I to jest inny sposób patrzenia na miasto - jako na miejsce setek, tysięcy sekretów i zagadek, których nie sposób przeniknąć, poznać.

O Eduardo Mendozie

    - Uwielbiam mieszkać w miastach. Nie mam na myśli tylko podróżowania, które oczywiście też jest ciekawe, ale raczej zamieszkanie w jakimś mieście na dłużej. Obserwowanie tego, jak miasto zmienia się z całkowicie nieprzejrzystego muru nieznanych podmiotów, w coś, co zostaje zdobyte, stopniowo odkrywane. Poznanie specyfiki światła, pogody, nastojów ludzi. Tego, jak oni żyją, co jedzą, gdzie robią zakupy, co lubią.

    - Nie lubię turystyki polegającej na zwiedzaniu kościołów i muzeów, co oczywiście też jest jakąś rozrywką. Ale to, co ja lubię najbardziej, to obserwowanie codziennego życia mieszkańców miasta.

    Spędził pan 11 lat w Nowym Jorku, długo mieszkał pan w Londynie. Myślał pan o umieszczeniu akcji którejś z pana powieści w jednym z tych miast?

    - Nie. Zawsze piszę o Barcelonie, którą znam bardzo dobrze, albo o mieście, którego nie znam i wtedy koncentruję się właśnie na tej niewiedzy. Piszę o byciu kimś z zewnątrz. Miasta takie jak Londyn czy Nowy Jork znam bardzo dobrze, ale nie wystarczająco. Wiem o nich za dużo, aby uważać je za tajemnicze, ale za mało, aby uważać je za własne.

    Nawet Nowy Jork?

    - Wykorzystałem moje doświadczenia z Nowego Jorku w książkach o Barcelonie. Poznawałem Nowy Jork od zera, aż do jakiegoś, trudnego do uchwycenia, punktu na skali. W tym czasie to miasto mocno się zmieniło i to w szybkim tempie. Teraz ten proces się zatrzymał. Przed laty, kiedy ja przybyłem do Nowego Jorku, było to mroczne miasto, pełne przemocy i przestępczości. Było brudne i brzydkie. Nikt nie chciał tam żyć. Oddelegowanie do Nowego Jorku było rodzajem kary. Kiedy mówiłem, że mam zamiar tam zamieszkać, ludzie mi współczuli.

    Nowy Jork, to miasto, w którym należy być - mówi Eduardo Mendoza
    Wydawnictwo Znak

    - Dawniej, kiedy moi znajomi przyjeżdżali do Nowego Jorku, dzwonili do mnie i mówili: "Jesteśmy w hotelu i boimy się wyjść na ulicę, bo ostrzegano nas, że możemy zostać zaatakowani, okradzeni, zgwałceni". Musiałem zabierać ich z hotelu i pokazywać im miasto. Zastosowałem to później w opisie Barcelony, gdzie, wprawdzie w innej skali, występują te same zjawiska. Była prowincjonalnym miasto w Europie i nagle stała się miejscem bardzo modnym.

    Dlaczego Eduardo Mendoza uważa, że traktujemy świętych jak starych wujków, czego nie lubi w Kościele i co ma wspólnego z mordercami - czytaj na następnej stronie >>

    W tym roku w Polsce ukazały się trzy pana książki: "Wyspa niesłychana", "Niewinność zagubiona w deszczu" i "Trzy żywoty świętych". W każdej z nich pojawia się rodzaj hagiografii. Dlaczego żywoty świętych są tak interesujące?

    - Religia bardzo mnie interesuje, ale nie w jej warstwie duchowej, ciekawej per se, ale w aspekcie stawania się symbolem tego, czym według nas życie jest lub powinno być. Święci niegdyś byli bardzo ważni, a teraz zostali nieco zapomniani. Czasami zwracamy się do nich o pomoc w różnych sprawach. Traktuje się ich jak starego wujka, który ma wpływ na nasze przeznaczenie.

    - Żywoty świętych obfitują w straszne tortury, zjadanie przez lwy, krzyżowanie do góry nogami. Często ich opisy były tak absurdalne, że aż śmieszne. Te historie, będące częścią tradycyjnego przekazu, bywają bardzo dziecinne, ale wszystkie one, nawet te najbardziej fantastyczne, są dla nas ważne, bo mówią nam coś o nas samych. O naszych fantazjach, o naszym sposobie widzenia i rozumienia świata. Święci są jak starożytni bogowie z greckiej mitologii - reprezentują ukryte części naszej osobowości.

    - Przez wieki byli niezbędni. Nie można było ufundować miasta, jeżeli nie miało się swojego świętego, relikwii lub figury. Cała Europa budowała się wokół Camino de Santiago. Szlaki prowadziły z Norwegii, przez Polskę, Niemcy, aż na kraniec Hiszpanii do grobu św. Jakuba. To była droga komunikacji i wymiany kulturowej między północą i południem Europy. Święci są bardzo ważni w naszej historii, zarówno indywidualnej, jak i zbiorowej, narodowej. Każdy kraj ma swojego świętego lub Matkę Boską, które różnią się od siebie, a czasem nawet rywalizują ze sobą, chociaż są tą samą osobą. W Hiszpanii zwolennicy różnych Matek Boskich obrzucali się nawet kamieniami. To część tego, kim jesteśmy.

    W delikatny sposób krytykuje pan instytucje kościelne i wytyka pan ich hipokryzję.

    - Myślę, że religia jest ważna z tych powodów, które poruszyłem, jest także podstawą moralności. Oczywiście można posiadać moralność nie wierząc, ale dla przeciętnego człowieka jest to trudne. Dla wielu ludzi zakaz zabijania, kradzieży itp. wywodzi się z religijnej idei Boga, który tego zabrania. Ale jest też oficjalna administracja tej moralności. I tej nie lubię. Nie lubię instytucji Kościoła. Oczywiście nie chcę generalizować, ponieważ czasami Kościół robi rzeczy ważne i użyteczne. Od stuleci w Kościele byli ludzie, którzy opiekowali się chorymi i biednymi, chronili kulturę. Ale tak, nie lubię tej instytucji. W szczególności Rzymu i papieża.

    Czy ta subtelna krytyka nie przysparza panu wrogów w Hiszpanii?

    Zanim został pan pisarzem, pracował pan jako prawnik. Czy kariera w tym zawodzie wpłynęła na pana twórczość jako pisarza?

    - Oczywiście. Jeżeli się pisze, to wszystko co się robi, staje się częścią pisarstwa, ponieważ nie tworzy się niczego z próżni. Wszystko pochodzi z doświadczenia i tak naprawdę nie ma się niczego poza własnymi doświadczeniami. Pracowałem jako prawnik i nie lubiłem tego co robiłem, ale zetknąłem się osobiście z bardzo różnymi ludźmi, którzy mieli najrozmaitsze i najdziwniejsze problemy. Ludzie są dziwni.

    - Wielokrotnie odwiedzałem więzienia, widziałem je od środka, co jest mocnym doświadczeniem. Rozmawiałem z kryminalistami, którzy sprawiali wrażenie zupełnie normalnych ludzi. Byli dokładnie tacy sami, jak pani czy ja, ale kogoś zabili. I nie zrobili tego w afekcie, czy pod wpływem nagłego impulsu, ale zdecydowali się na ten czyn, a później go popełnili. Dotyczy to także innych strasznych czynów. Nigdy nie spotkałem tych najgroźniejszych przestępców, ale spotykałem morderców i to zrobiło na mnie ogromne wrażenie.

    Antolin Cabrales, jeden z bohaterów "Trzech żywotów świętych", jest zarazem więźniem i pisarzem. To także wyniki tych doświadczeń?

    - Tak. To osoba, która nie ma nic. Nie ma doświadczenia, kultury, ale ma naturalne wyczucie słowa. Jak ludzie, którzy potrafią malować lub śpiewać, nie mając żadnego przygotowania, a jedynie talent.

    - Wciąż odwiedzam zamknięte zakłady dla nieletnich. Są tam osoby, które przebywają w nich całe lata, tam się uczą, kończą szkoły, żyjąc w całkowitej izolacji od świata. Widzą swoich nauczycieli i nikogo więcej. Dlatego czasami zaprasza się ludzi z zewnątrz na spotkania. I przeważnie nikt nie chce tam iść. Ja odwiedzam taki zakład raz w roku, w grudniu, przed świętami, co jest nawet jeszcze bardziej przygnębiające. Każdego roku widzę te same twarze i wiem, że ci ludzie będą tam jeszcze przez długi czas, ponieważ popełnili przestępstwa.

    Zanim został pisarzem, Eduardo Mendoza pracował jako prawnik
    Wydawnictwo Znak

    Teraz widzi pan przestępców w innym świetle niż wtedy, kiedy był pan prawnikiem?

    - Człowiek się zmienia i z wiekiem patrzy na rzeczy inaczej. Kiedy byłem prawnikiem, byłem młodym człowiekiem. Teraz widzę ich z innej perspektywy, mam też większe doświadczenie. Człowiek nie staje się mądrzejszy z wiekiem, ale myślę, że może stać się bardziej powściągliwy.

    Na zakończenie chciałabym też zapytać o pana o odczucia związane z wizytą w Krakowie. Właśnie otwarto tu bibliotekę pana imienia....

    - Oczywiście jestem bardzo szczęśliwy, zaszczycony, a nawet trochę wystraszony, bo to jest tak, jak posiadanie swojego pomnika. Jest to nawet coś ważniejszego niż posąg na jakimś placu, ponieważ biblioteka jest czymś więcej. Z drugiej strony wiem, że ludzie będą przychodzić, czytać książki, wychodzić i większość z nich nie będzie nawet wiedziała czyje to nazwisko, tak jak to jest z nazwami ulic.

    - Ale to też świadomość dotarcia do jakiegoś punktu. Kiedy zaczynałem, myślałem, że może kiedyś któraś z moich książek zostanie opublikowana, a teraz istnieje biblioteka nazwana moim imieniem, i to w Krakowie. To dla mnie ważne, bo kiedy zaczynałem pisać, to nawet nie wiedziałem, gdzie to miasto się znajduje, a teraz w Polsce znalazłem wyjątkowych czytelników, jakich nie mam w żadnym innym państwie.

    INTERIA.PL
    Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
    Dołącz do nas