Pierwsze święta we troje
W tym roku do wigilijnej kolacji po raz pierwszy Redbad Klynstra i jego żona Emilia zasiądą ze swoim synkiem Kosmą. Jednak radość będzie się przeplatała ze smutkiem. Niedawno aktor pożegnał tatę.
Niedawno zadebiutował pan w dwóch najważniejszych rolach: męża oraz ojca.
Redbad Klynstra: - To wyjątkowy okres. Narodziny dziecka są prawdziwą rewolucją! Zanim pojawił się syn, mogliśmy żyć spontanicznie, tak jak lubimy. Teraz musimy dobrze planować, żeby wygospodarować czas także dla nas jako małżeństwa. Inaczej można się zgubić w biegu oraz załatwianiu codziennych spraw.
- Kosma skłonił nas także do wyprowadzki z Warszawy. To pomaga, jak mówi moja żona: "Zamknąć rodzinę do wewnątrz". Poza tym za miastem jest czystsze powietrze.
Co znaczy dla pana być dobrym ojcem?
- Zanim jeszcze zostałem tatą, zajmował mnie, także zawodowo, temat roli mężczyzny w dzisiejszym świecie, kryzys męskości, związek między ojcem a synem. Ja sam miałem dosyć skomplikowaną relację z moim tatą. Ustaliliśmy z żoną, że oboje w równym stopniu będziemy opiekować się synkiem. Udało nam się, dzięki zaradności Emilii, tak zorganizować, żeby pierwsze cztery miesiące spędzić z Kosmą.
- Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, że rozwój dziecka to codzienne, drobne zmiany. Pierwszy śmiech pełną piersią, pierwszy raz, kiedy włożył sobie stopę do ust, przewrócił na brzuch.
To Boże Narodzenie będzie dla państwa szczególne?
- Tak, po raz pierwszy zasiądziemy do Wigilii z naszym synkiem Kosmą. Spędzimy święta bardzo tradycyjnie, u rodziców żony w Brzegu na Dolnym Śląsku. W tym roku studiujemy śpiewniki i uczymy się kolęd na pamięć, żeby przynajmniej kilka wykonać bez zaglądania do tekstu. Ja z kolei buduję krakowską szopkę, która będzie sceną dla teatrzyku lalkowego. Chcemy, żeby nasz syn od początku przeżywał Boże Narodzenie w sposób tradycyjny, wiedział, co jest jego istotą. Dlatego prezenty rozdajemy na samym końcu, właściwie tuż przed pasterką.
W tym roku święta będą też smutne, bo przy stole zostanie puste krzesło pana ojca...
- Tak, tata zmarł pod koniec listopada po operacji. Na szczęście udało mi się z nim pożegnać. Cieszę się też, że zdążył jeszcze zobaczyć wnuka. W sierpniu przyjechał na chrzciny Kosmy. Celowo przełożył pobyt w szpitalu. Syn został wcześnie ochrzczony. Miał tylko dwa miesiące. Chcieliśmy Kosmę "zabezpieczyć" przez sakrament w tych trudnych czasach.
- To było duże wydarzenie - przyjechała rodzina ze Śląska i z Holandii. Nasz syn otrzymał sakrament według obrządku przedsoborowego, trydenckiego, po łacinie. Wszyscy, którzy w nim uczestniczyli, mieli okazję samych siebie odnowić w wierze.
- Ja zostałem ochrzczony późno, miałem 8 lat. Ojciec nawrócił się na katolicyzm z protestantyzmu jako dojrzały mężczyzna i chciał, żeby chrzest był moją świadomą decyzją. Jednak w dorosłym życiu odszedłem od Kościoła. Szukałem szczęścia w taoizmie, buddyzmie, zahaczyłem o judaizm i zatoczyłem koło, wracając do katolicyzmu.
Wrócił pan także w związku z mistycznymi wydarzeniami w życiu dwóch pana przyjaciół.
- Tak - obaj Polacy, obaj buddyści. Pierwszy wypadł z tratwy na rzece gdzieś w Indiach. Drugi - topił się w polskim morzu. Obu w dramatycznym momencie ukazała się Matka Boska. Ale tylko jeden z nich wrócił do Kościoła. A ja zrozumiałem, że nie warto szukać daleko, skoro Bóg jest jeden, a my mamy w naszej kulturze swoją religię. Stąd prowadziła już prosta droga do nawrócenia.
- Dziś mam głęboką relację z Chrystusem, z Bogiem.
Bliski jest panu przedsoborowy obrządek, w którym obowiązuje łacina. Dlaczego?
- Tak, choć na co dzień chodzimy do kościoła posoborowego. Są świątynie, o których mówimy: "wymodlone". Podobnie istnieją języki modlitwy. Polski też do nich należy, ale łacina jest starsza i ma wielką moc. Osoby będące na mszy ślubnej czy chrzcie, nawet ateiści, poczuli wyjątkową wspólnotę. Obie uroczystości przeżyli duchowo.
Dużo się pan modli?
- Staram się pilnować modlitwy porannej i wieczornej. W ciągu dnia odmawiam "Ojcze nasz" i "Zdrowaś Mario". To są modlitwy nasycone mocą, nie trzeba zatem szukać "swoich mantr" w innych kulturach. Obecnie uczę się też różańca.
Nosi pan holenderskie imię. Ma pan swojego patrona?
- Tak, święty Redbad to biskup holenderski. Naszego syna nazwaliśmy Kosma. Interesowaliśmy się z żoną świętymi Kosmą i Damianem. Ich działalność jako krzewicieli wiary była niezwykła.
Czuje się pan dzisiaj bardziej Polakiem czy Holendrem?
- Teraz już Polakiem. Jestem tutaj dłużej. Pierwsze 20 lat spędziłem w Holandii, w Polsce żyję niemal 30. Mój ojciec, Holender, kochał Polskę i zadbał, żebym dobrze mówił w języku mamy. Poznaliśmy też polskie tradycje, które są dużo bogatsze od tych w krajach protestanckich, ale też w wielu katolickich. Nigdzie Boże Narodzenie nie wygląda tak jak w Polsce, z takim bogactwem duchowym i ciepłem rodzinnym.
Katarzyna Nowicka