Robert Biedroń: Kupicie mnie albo nie
Lubię kobiety, które nie boją się konkurować z facetami, bo nie ukrywajmy, dziś jest tak, że ona wszystko musi sobie wywalczyć. Facet z góry ma bonus. Magdalena Środa mówi, że to ogonek z 20-procentowym dodatkiem, a kobieta te 20 procent musi swoją siłą, charakterem dopracować. Z posłem Robertem Biedroniem, pierwszym gejem RP rozmawiamy o... kobietach.
EksMagazyn: Polityka to teatr?
Robert Biedroń, poseł RP: - Zdecydowanie. Polityk, kiedy wychodzi na mównicę, staje się aktorem. Kiedy rozmawialiśmy przed chwilą, nie mówiłem tak, jak w "Kawie na ławie". Każdy, kto staje przed kamerą, zaczyna się zachowywać w sposób nienaturalny, a język polityki jest czymś innym, niż język mówiony w domu czy na ulicy. W wersji "hard" działa to, na przykład, w Wielkiej Brytanii, w Izbie Lordów, gdzie nie do pomyślenia jest słownictwo, zachowania i rekwizyty, jakie czasami próbuje się wprowadzać w Polsce. To jest teatr, w którym uczestniczymy. Są pewne reguły występów, z których politycy muszą korzystać.
Polska polityka przypomina ostatnio showbiznes. Liczą się mocne wypowiedzi, rzucanie mięsem, medialność. Dobrze się pan w tym odnajduje czy wolałby pan jednak Izbę Lordów?
- Chciałaby pani, żebym przyszedł do pani w angielskiej peruce i mówił takim językiem?
Ja nie, ale zastanawiam się, czy polityków nie irytuje to, że często muszą brać udział w pewnego rodzaju szopce... Człowiek przed telewizorem nie ma za co płacić rachunków, a musi patrzeć na polityków kłócących się o błahostki, a nie zajmujących się ważnymi tematami...
- Pytanie, co jest celem polityka? Polityk powinien być skuteczny. Jeżeli nie znajdzie klucza do debaty ze społeczeństwem, to według mnie, będzie miał problem z reelekcją. Nie potrafiąc się komunikować ze współczesnym społeczeństwem, które: jest niezwykle stablodyizowane, gdzie news goni newsa, a informacja musi być krótka, jasna i atrakcyjna, ciężko jest oczekiwać, że politycy będą mówili innym językiem. Chociaż teraz pomyślałem, że gdyby taki polityk, jak lord - wyszedł w peruce na mównicę, na pewno by się przebił. Zrobiłby w Polsce furorę, ale byłby uważany za kompletnego dziwaka.
Czyli pogodził się pan z tym, że trzeba być showmanem?
- Polityk staje przed dylematem: w sejmie jest określona liczba osób, ale tylko najbardziej wyraziści potrafią przyciągnąć media. A bez medialnej atencji, politycy nie istnieją. Niektórzy są bardzo agresywni, inni ekstremalnie po którejś ze stron. Jestem młodym politykiem. Ciągle się zastanawiam, czy to, co robię, to dobra ścieżka. Na przykład, że nie odmawiam występów w programach rozrywkowych - byłem w show Kuby Wojewódzkiego czy Kilerskim karaoke.
Wiem, że długo wypominano panu to ostatnie... Śpiewał pan piosenkę Britney Spears "Ups, I did it again" i deptał stopami w różnych obrzydliwych rzeczach, poczynając od mokrych włosów po pieluszki z kupą w środku. Czy polityk powinien uczestniczyć w czymś takim?
- Według mnie tak, ponieważ ludzie traktują polityków, jako kompletnie odrealnionych. Powiedziała pani przed chwilą "Wyborca nie ma za co opłacić rachunków, a oni się tam wygłupiają i zajmują pierdołami". Zastanawiam się, jak mam sprawić, by taka pani czy pan, którzy siedzą przed telewizorem, zainteresowali się polityką i moją pracą. On czy ona prawdopodobnie nie będą oglądali relacji z posiedzenia sejmu, bo to jest zbyt nudne. Muszę jakoś zainteresować takie osoby. Uważam, że powinienem działać jak najszerzej. Oprócz tego, że wystąpiłem w kilku programach rozrywkowych, wykonuję w parlamencie ciężką pracę, ale żeby ją sprzedać, muszę robić pewne rzeczy. Obiecałem, że raz na rok będę przedstawiał raport z mojej pracy. Konferencja prasowa na ten temat nie zainteresowała nikogo. W przeciwieństwie do Kilerskiego karaoke. Trzeba znaleźć klucz, połączyć ogień z wodą. Sprawić, żeby ważny przekaz ubrać w odpowiednią formę, która zostanie kupiona przez media i dalej przez społeczeństwo. Nie jest to łatwe, ale każdy polityk musi szukać tej drogi. I ja szukam.
Nie obawia się pan, że tego typu występy obniżą pana, nazwijmy to, wiarygodność?
- Dobrze, ale co to znaczy wiarygodność? Nie będę wiarygodny, jeśli na tej, nomen omen, scenie politycznej będę ciągle grał. Mogę stworzyć z siebie aktora, tak, jak robią to prawicowi politycy. Na przykład ubierają się w szaty moralistów i mówią, że trzeba bronić rodziny, ojczyzny, ale kiedy przychodzi co do czego, zdradzają swoje żony, rozwodzą się, a wakacje spędzają za granicą, a nie w Polsce. Wolę być szczery. Oczywiście pamiętając o tym, że uczestniczę w grze politycznej.
- Staram się zrobić wszystko, żeby nie być kolejnym leśnym dziadkiem, który ma immunitet, podróżuje wypasionym samochodem i już dawno stracił poczucie rzeczywistości. Właśnie z tego powodu, staram się jak najwięcej podróżować komunikacją miejską, bezpośrednio kontaktować się z ludźmi, żeby ich rozumieć. By immunitet, dieta parlamentarna, i, bądź co bądź, prestiż zawodu polityka, nie sprawiły, że w którymś momencie odlecę. Staję przed takimi dylematami i uważam, że powinienem być sobą. Taki jestem. Kupicie mnie albo nie.
I kupują?
- Wszystko wskazuje na to, że tak. Ludzie spotkani na ulicy mówią mi: "Doceniam to, że jest pan, jaki jest, że walczy pan z polską obłudą". Inny wymiernik to chociażby liczba fanów na mojej stronie na Facebooku - ponad 12 tys. osób. Czyli prawie tyle samo, ile ma Ryszard Kalisz uznawany za jednego z najbardziej popularnych polityków.
Ciężko jest być pierwszym gejem RP?
- Wiem, jak duże emocje budzi fakt mojej obecności w polityce. Spadają na mnie wszystkie stereotypy związane z gejami, a z drugiej strony moje środowisko oczekuje, że będę je reprezentował. Tylko, że tych oczekiwań jest tyle, ile kolorów w tęczy, czyli cała masa. Jedni mówią, że jestem za bardzo męski, inni, że za mało. Jedni uważają, że powinienem mówić o adopcji dzieci, inni - że milczeć. Słyszałem już, że powinienem być w SLD, w PO i u Palikota. A ja jestem jeden! Ludzie nie mogą oczekiwać, że będę tym wszystkim, czego oni chcą. Tego się po prostu nie da zrobić... Muszę ważyć pewne rzeczy i nie stracić swojej tożsamości.
Gdyby mógł pan zmienić jedną rzecz w naszej polityce, co by to było?
- Chciałbym, żeby było w niej więcej kobiet. Pracując w sejmie widzę dużo testosteronu, walk, które faceci tworzą między sobą. Kobiety, mimo wszystko, łagodzą obyczaje i wprowadzają tematy, które dla ich kolegów są mało istotne, np. dotyczące polityki społecznej czy edukacji. To tematy, które, z tego, co obserwuję, są ważne dla kobiet i panie często je podnoszą, ale ze względu na to, że facetów jest więcej, są marginalizowane. Proszę spojrzeć na nasz budżet...
Co się w nim panu nie podoba?
- Zdecydowana większość środków jest przeznaczana na obronność. A na kulturę? Ułamek procenta! Podobnie jest z edukacją i polityką społeczną. Kupujemy czołgi, armaty, rakiety, a nie mamy żłobków! Tylko 4 proc. dzieci ma dostęp do tej formy opieki. Tylko ¼ sejmu to kobiety, a to nie jest pełnia demokracji, skoro stanowią one większą część społeczeństwa. Jest jakiś mechanizm, który sprawia, że w polityce ich nie ma. Pojawiają się głosy, że się tam nie pchają, że są słabe. Kompletnie się z tym nie zgadzam. Znam wiele wspaniałych kobiet, na przykład moją nieżyjącą już przyjaciółkę Izabelę Jarugę-Nowacką, która była wspaniałą polityczką. I dziś w sejmie jest wiele bardzo dobrych posłanek i to z każdej strony sceny politycznej. Kobiety, kiedy nie grają w grę, w którą bawią się faceci, potrafią działać ponad podziałami. Zrobić coś naprawdę fajnego. I dlatego marzę o tym, żeby było ich w parlamencie więcej. Takie parlamenty są po prostu bardziej skuteczne i bardziej sprawiedliwie dzielą środki. Po co mi rakieta? Do wojny raczej nie dojdzie, więc jeśli mam wybrać między czołgiem a przedszkolem, to wybiorę przedszkole. Tak decydują kobiety - są bardziej pragmatyczne! Bardzo im kibicuję i chciałbym, żeby było ich więcej w sejmie. Nawet kosztem takich facetów, jak ja. Już trudno (śmiech).
Jakie kobiety się panu podobają?
- Ze względu na mój charakter kobiety-dominy. Kobiety-liderki, kobiety, które robią coś niezwykłego, a przy tym potrafią być divami. Silne osobowościowo. Takie, które nie wchodzą w stereotyp ciemiężonej Matki Polki pogodzonej z losem, takiej szarej myszki lub księżniczki, która poddaje się mężczyźnie i wiesza na jego ramieniu. Ten mężczyzna ciągnie ją za sobą, czasami ją uderzy, czasem powie coś brzydkiego, a ona to wszystko zniesie. Bardzo ubolewam, że niektóre kobiety chcą być tak traktowane, bo nie znam facetów, którzy by chcieli. Lubię kobiety, które nie boją się konkurować z facetami, bo nie ukrywajmy, dziś jest tak, że ona wszystko musi sobie wywalczyć. Facet z góry ma bonus. Magdalena Środa mówi, że to ogonek z 20-procentowym dodatkiem, a kobieta te 20 procent musi swoją siłą, charakterem dopracować. Cenię kobiety, którym chce się to robić. Moja matka taka jest, moje przyjaciółki takie są, koleżanki z parlamentu też.
I jak się pan z nimi dogaduje?
- Nie ma komponentu seksualnego, ale dzięki temu używam innego języka, rozmawiając z nimi. Kobiety często mi mówią, że nie czują z mojej strony tego zagrożenia, że gdzieś tam, na końcu znajomości, może się pojawić kontekst damsko-męski. Tutaj sytuacja jest czysta. Seksu z tego nie będzie na pewno (śmiech). Jest to bardziej partnerski układ, z czego bardzo się cieszę. Bardzo dobrze pracuje mi się z kobietami.
Zazdrości pan czegoś kobietom?
- Nie chciałbym używać stereotypów, ale według mnie, kobiety traktują człowieka mniej instrumentalnie. Mężczyzna jest gotów poświęcić jednostkę dla innych, wyższych celów. Na przykład dla wojny. To faceci je rozpętują, kobiety opiekują się dziećmi, a potem leczą rany poobijanych mężczyzn. Kobiety są bardziej pokojowo nastawione i to mi imponuje. Jeśli w sejmie jest jakaś afera, to faceci się kłócą, a panie posłanki najczęściej szukają dialogu. To coś, czego ja, jako facet, nie byłem uczony.
Jak pana wychowano?
- Byłem uczony ciągłej rywalizacji. Miałem być tym, który będzie najlepszy, będzie podbijał świat i nigdy się nie podda. I często muszę takiego grać. To, że jestem tu, gdzie jestem, to również kwestia tego, jak byłem wychowany. Ma to swoje dobre i złe strony. Kobiety, niestety, przegrywają w tej grze. Dzisiaj. Ale świat tak się zmienia, że wojny są niepotrzebne. To nie wojną rozwiązuje się problemy, ale dyplomacją i ugodowością. A ten klucz mają kobiety.
Przyjaźni się pan z kobietami? Chodzicie razem na zakupy?
- Z Anką Grodzką, chodzę po sklepach, jak jeździmy zagranicę na zakupy (śmiech). Ona prosi mnie, żebym dobrał jej jakieś ciuchy, a ja ją.
Pije pan wódkę z kobietami?
- Tak. Wczoraj imprezowałem do rana ze znajomymi z Krakowa. Mam wiele przyjaciółek.
Po raz kolejny wychodzi na to, że gej jest najlepszym przyjacielem kobiety. Z czego to wynika?
- Męski świat jest tak niezwykle homofobiczny i wykluczający, że jeśli gej może komuś zaufać, albo wyczuwa, że może zaufać, to są to kobiety. Wielu gejów, których znam, ma kobiety-przyjaciółki. Powierniczki, z którymi chodzą do klubów, na zakupy, rozmawiają o problemach.
Obgadują facetów?
- I oceniają facetów. Mężczyźni są uczeni patryjarchalnego świata i stereotypu macho. Dla nich gej jest zdradą męskości, a dla kobiety nie.
Skąd ta kobieco-gejowska komitywa?
- Dla kobiety gej jest często najlepszym przyjacielem, używającym języka, którego nie używają mężczyźni heteroseksualni. Moi koledzy z klubu poselskiego często nie zauważają, że dziewczyny, z którymi współpracujemy, zmieniły fryzurę, a ja tak. Mężczyźni często nie wiedzą, z czym te kobiety "jeść", jak sprawić, by były traktowane, tak, jakby sobie tego życzyły. Kiedy obserwuję moich kolegów czyniących zaloty do pań, nieraz mam ochotę powiedzieć: "Człowieku, nie tędy droga. Kobieta nie będzie się interesowała tym, co jej teraz proponujesz". To się na całe szczęścia zmienia. I może wkrótce geje nie będą do tego wszystkiego potrzebni (śmiech).
Najpiękniejszy komplement, jaki usłyszał pan od kobiety?
- Ciągle mówicie komplementy! Mężczyźni tego nie potrafią. Boją się, że zostanie to opatrznie zrozumiane i nie będą wiedzieli, jak sobie z tym poradzić. Nie chcą podważać w ten sposób swojej męskości. Kobiety są bardzo spontaniczne, kiedy mówią komuś coś miłego.
A co było bardzo miłe?
- (Długa pauza). Usłyszałem kiedyś od kobiety: "Jesteś dobry w łóżku". To chyba najbardziej oryginalny komplement, który mogłem usłyszeć w moim przypadku!
To znaczy, że pan doskonale rozumie kobiety?
- Postawię tu trzy kropki (śmiech).
Skoro tak, przejdźmy do facetów. Męski mężczyzna to dla pana?
- Spędziłem trochę czasu szukając sesji "Czterej pancerni" (opublikowana w EksMagazynie w 2011 r. - przyp. red.) myśląc sobie: "Wow! Muszę znaleźć wszystkie zdjęcia". Modele byli niezwykle męscy, jeśli chodzi o stereotypy. Ale, jeśli miałbym wybierać swojego partnera, to prawdopodobnie nie szukałbym tego typu facetów. Męskość w czystej formie nie jest dla mnie interesująca. Fascynują mnie faceci, którzy potrafią grać swoją płcią i tożsamością, ponieważ wiem, że dużo ich to kosztuje. Jest dowodem na to, że mają interesującą osobowość. Mężczyzna, który sprowadza swoje "ja" do klasycznego stereotypu męskości, musi bardzo się namęczyć. Żeby w 21. wieku sprostać tej roli, i fizycznie, i psychicznie, musi w to włożyć niezwykle dużo energii. Wolałbym faceta, który jest na tyle mądry, że znajduje sposób na bycie sobą. Nie udaje. Nie ćwiczy non stop na siłowni.
Płacze na filmach?
- Dokładnie. Mam kolegów hetero i widzę, jak ciężko im się przyznać, że jakiś melodramat im się spodobał. A wiem, że tak jest (śmiech). Ale nie, przecież nie powiedzą tego na głos. Niektórzy, pod wpływem przebywania ze mną, dochodzą do wniosku, że taka poza się po prostu nie opłaca. I otwierają się, na przykład, w dyskusjach o uczuciach. Na początku przychodzi im to z trudem, ale kiedy widzą, że ja nie gram, oni też pozwalają sobie na komfort porzucenia roli. Podsumowując, fascynują mnie mężczyźni, którzy nie dają się wtłoczyć w męskie role, których stać na flirtowanie z męskością, którzy potrafią się nią bawić.
Skoro jesteśmy przy fascynujących facetach. Kogo chciałby zobaczyć pan na okładce EksMagazynu? My zaprosiłybyśmy Johnny’ego Deppa, ale nie jestem pewna, czy mamy tyle milionów na koncie.
- Gusty są pewnie różne, ale jeżeli już, to chętniej zobaczyłbym kogoś, kto niekoniecznie jest fajnie zbudowany, ale ma w sobie coś ciekawego, za kim stoi interesująca historia np. Ozzy Osbourne’a. Ekscentryka bez super klaty, ale za to z czymś więcej do zaoferowania.
To mogłoby być ciekawe (śmiech). Jestem również ciekawa tego, bez czego Robert Biedroń nie może żyć? Co zabrałby pan ze sobą na bezludną wyspę?
- Mojego partnera. Wprawdzie bezludna wyspa oznacza brak innych osób, ale gdybym mógł zrobić wyjątek, to na pewno zabrałbym jego... Pomimo dziesięciu lat bycia razem, nie lubię rozstawać się z nim nawet na dwa dni. Łączą nas silne emocje, nie potrafię bez niego żyć. Chociaż wiem, że życie pisze różne scenariusze. Nastąpi pewnie kiedyś taki dzień, że ja będę sam, albo on będzie sam, choćby z powodów biologicznych... Taka jest rzeczywistość.
Co pan w Krzysztofie najbardziej lubi?
- Jak się kogoś kocha, to ciężko powiedzieć, za co się go lubi. Bierze się drugą osobą ze wszystkimi jej plusami i minusami. Całe dobrodziejstwo inwentarza, więc... wszystko lubię. To, że jest, to, jaki jest. Pojawiła się między nami chemia i cały czas trwa.
To chemia podobieństw czy przeciwieństw?
- Ludzie mówią, że jesteśmy podobni, ale moim zdaniem on jest bardziej spokojny. Często staram się wywołać kłótnie, które są dla mnie wentylem wyładowania pewnych napięć, a on nie daje się sprowokować. Ja jestem energiczny, on bardziej stabilny, wyciszony. Ale to nie jest ogień i woda. Aż tak nie. Po dziesięciu latach ludzie tak się docierają, że aż stają się trochę tacy sami. Inaczej związek by nie przetrwał, tym bardziej taki, jak nasz, gdzie nie ma błogosławieństwa społeczeństwa. Nie łączą nas żadne więzy formalne i łatwo się rozstać. Łatwo wyjść i zamknąć za sobą drzwi. Dlatego... to musi być coś wyjątkowego.
Rozmawiała: Joanna Jałowiec