Szukam bratniej duszy
Jak sobie radzi z samotnością, czy brakuje mu tzw. kobiecej ręki? Z kim chciałby się związać? Serialowy doktor Lubicz szczerze odpowiada na wszystkie pytania SHOW!
Czy przyszło panu do głowy, że mógłby być na miejscu eksmęża Edyty Górniak, który śmiertelnie potrącił kobietę? Spowodował pan przecież wypadek pod wpływem alkoholu.
- Tak. Oczywiście, że pomyślałem o tym. Na szczęście w moim przypadku nie było ofiar.
Współczuje pan Dariuszowi K.?
- Ja trochę znam Darka - pracowaliśmy razem przy jednym ze spektakli. Stała się wielka tragedia, ale nie bez powodu. Mam wrażenie, że Darek pogubił się dużo wcześniej, niż kiedy wsiadał za kierownicę. To są pewnie konsekwencje życia, jakie prowadził w ostatnim czasie.
Konsekwencje tragiczne - prawdopodobnie bez więzienia się nie obejdzie. A przecież Darek ma synka z rozbitego związku i małą córeczkę z obecnego. Ale najbardziej współczuję bliskim kobiety, która zginęła w wypadku.
Pan wyszedł na prostą i nawet promuje akcję "Trzeźwy kierowca". Ostatnio pojawił się pan na związanej z nią imprezie i pozował z Ewą Kasprzyk. Przytulali się państwo, co media od razu podchwyciły.
- W naszej branży wzięcie kogoś za rękę, objęcie czy nawet pocałowanie to normalna rzecz. My, aktorzy, z racji naszego zawodu musimy być bliżej siebie. Przecież na ekranie raz się kochamy, innym razem nienawidzimy. Nasze zachowanie - pewna poufałość w kontaktach - może być czasami odbierana przez ludzi z zewnątrz jako "coś więcej".
Czyli wciąż jest pan singlem?
- Tak. I całkiem sobie ten stan chwalę. Zawsze byłem bardzo zaradny i nie czuję się źle. Sam sobie piorę, a właściwie pralka pierze za mnie. Sam przygotowuję sobie śniadania. Obiady to też nie problem, bo wszędzie można dostać różne półprodukty. Z polskimi mężczyznami nie jest chyba jeszcze tak źle, jak się mówi. Oczywiście są też w Polsce leniuchy, które mają nieco arabski sposób pojmowania roli kobiet. Ja na szczęście do nich nie należę, bo oprócz szydełkowania umiem wszystko.
A co jest pana specjalnością w kuchni?
- Ostatnio wychodzę z założenia, że im prościej, tym lepiej. Zawsze lubiłem rządzić w kuchni. Polecam wszystkim kaszę jaglaną. Jem ją już od trzech lat i ona wciąż mi bardzo smakuje. Doszło już do tego, że kiedy nie ma mnie kilka dni w domu, zaczynam za tą kaszą tęsknić.
Dobrze się pan czuje sam w dużym domu?
- W domu głównie odpoczywam, nawet kiedy koszę trawnik. Zresztą jestem osobą bardzo towarzyską, nie czuję się samotny. Mam już przecież kilka wiosen na karku, więc nie planuję zakładania rodziny.
Oczywiście chciałbym jeszcze spotkać bratnią duszę i muszę nawet przyznać, że zacząłem się w tej sprawie rozglądać (śmiech). Byłoby fantastycznie znowu się zakochać. Chyba nawet to jest lepsze, niż być zadowolonym z siebie singlem.
A gdzie pan szuka? Wśród aktorek czy poza środowiskiem?
- Z pewnością ktoś z branży rozumie specyfikę mojego zawodu i jest gotowy ponieść wszystkie wiążące się z nim konsekwencje. Z kolei osoba spoza branży daje poczucie oderwania się od środowiska. Każda z tych sytuacji ma zalety i wady. Ja staram skupić się tylko na zaletach...
Zaletą bycia singlem jest między innymi to, że ma się czas na swoje hobby. Wciąż dużo pan gra w tenisa?
- Ostatnio bardzo mało. Miałem dwa lata temu problemy z kolanami - było zagrożenie, że w ogóle będę musiał dać sobie z tym spokój. Na szczęście lekarz wysłał mnie do fizjoterapeuty i efekty są rewelacyjne! Znowu mogę ganiać po korcie z rakietą, nawet bez stabilizatora.
Ale teraz czeka pana operacja.
- To jest laserowa korekta oczu - robią to miliony ludzi na świecie. Zgłosiła się do mnie pewna firma, a ponieważ robili to już moi znajomi, np. Iza Trojanowska, uznałem, że to bezpieczny zabieg. Obiecano, że pozbędę się tych kilku plusów, więc okularów będę potrzebował sporadycznie. Oczywiście trochę się boję. Może nie rozmawiajmy już o tym, bo jeszcze się rozmyślę (śmiech).
"Jestem singlem i nie czuję się źle" Ma za sobą rozwód i dwa nieudane związki. Dziś Tomasz Stockinger ceni sobie uroki życia w samotności, ale jest otwarty na nowe uczucie.
Czyli nie zapowiada się na kolejną przerwę od sportu. Grywa pan z synem?
- Teraz pochłonęła go bardziej piłka nożna. Gra w reprezentacji TVN (Robert Stockinger jest reporterem "Dzień Dobry TVN" - przyp. red.), przyjęli go także do reprezentacji Polski dziennikarzy. Mają regularne treningi, międzynarodowe mecze. To już jest poważna sprawa.
Podobno Robert niedługo się żeni?
- Tak. Robert i Patrycja rzeczywiście mają już bardzo konkretne plany. Od kilku miesięcy są zaręczeni, mają się pobrać w przyszłym roku. To wszystko, co wiem. Resztę przyniesie życie. Ja ich serdecznie wspieram w tej decyzji.
Jak się pan dowiedział o zaręczynach?
- Nie było pompy, orkiestra też nie była potrzebna. Syn poinformował mnie po prostu, że kupił już pierścionek i że zaręczył się z Patrycją w maju. Teraz dają sobie trochę czasu na utwierdzenie się w tej decyzji.
Spieszy się panu, żeby zostać dziadkiem?
- Wiadomo, że lepiej zostać dziadkiem wcześniej niż później. Chciałbym być przecież dziadkiem całkiem żwawym. Na szczęście mam na to szansę dzięki mojemu trybowi życia. Widzę czasami na korcie tenisistów nawet dziesięć lat ode mnie starszych, którzy naprawdę są w bardzo dobrej formie. Ja też bym tak chciał.
Do aktorstwa syna pan nie przekonał, chociaż Robert zagrał kiedyś w "Klanie".
- Robert spędził dziesięć dni zdjęciowych na planie jako epizodysta. To było w 2007 roku, więc był jeszcze bardzo młodym człowiekiem. Później nawet miał w planach pójść w moje ślady. Starałem się go odwieść od tego pomysłu. Uważam, że jeśli ktoś decyduje się na taki zawód, musi brać pod uwagę ryzyko zawodowe i umieć pogodzić się z tym, że czasem telefon milczy.
Teraz w naszym zawodzie panuje dzika konkurencja. Nie trzeba mieć żadnych studiów, aby grać, trafić do serialu. Poradziłem więc Robertowi, aby spróbował żyć z mniejszym ryzykiem. Spytałem go: "Czy jesteś gotowy całe swoje życie spędzić na przykład w teatrze w Kaliszu?". Tam też są przecież zespoły teatralne, w których pracują moi koledzy.
Chce zostać dziadkiem. Syn aktora, Robert (25), planuje ślub w przyszłym roku. Tomasz mu kibicuje i czeka na wnuki. „Chciałbym być dziadkiem żwawym”, żartuje.
Pan akurat ma stabilną sytuację zawodową. Trudno wyobrazić sobie "Klan" bez Pawła Lubicza.
- W razie czego coś by wymyślili, bo to jest lokomotywa, której już nie da się zatrzymać. Najlepszym przykładem jest to, jak udało się producentom wybrnąć z problemu z Agnieszką (Kotulanką - przyp. red.), która od dłuższego czasu miała kłopoty zdrowotne, więc trzeba było zakończyć jej wątek.
Dużo było przy tym emocji.
- Dlatego postanowiłem już więcej się na ten temat nie wypowiadać. Bo gdy kilka razy powiedziałem, że z Agnieszką były problemy na planie, natychmiast okrzyczano mnie katem, oskarżono o okrucieństwo i niekoleżeńskość. Jeżeli ktoś mnie pyta, czy Agnieszka sprawiała nam kłopoty, to ja odpowiadam, że tak. Zgodnie z prawdą. Po resztę odpowiedzi odsyłam do samej zainteresowanej.
Pawła Lubicza interesuje teraz, aby się jakoś pozbierać w życiu osobistym, mój bohater ma przecież 13-letniego syna. Zaczyna nowy etap w życiu. Dostałem już scenariusz kolejnych odcinków i nie mogę się doczekać powrotu na plan.
Nadal ma pan pretensje do reżyserów, że nie zatrudniają pana w filmach?
- Nie. Moja twarz jest dosyć zgrana. Zdaję sobie z tego sprawę. Nawet jeśli ostatnio w "Klanie" grałem trochę mniej, to nie oznacza, że reżyserzy nagle zaczną mnie zapraszać. To jest konsekwencja pewnych wyborów.