W miłości bywam egoistką

Już wie, że aktorstwo wymaga nie tylko wrażliwości, ale i pokory. W miłości dopiero się tego uczy. Jaką cenę płaci za bezkompromisowość w pracy i w życiu?

Anna Cieślak lubi być niejednoznaczna
Anna Cieślak lubi być niejednoznacznafot. J. AntoniakMWMedia

Anna Cieślak: - Nie, czego miałabym się bać? Przecież serial "Rezydencja" to nie jest jedyna rzecz, jaką robię. No trudno, nie kupię już sobie willi z oszklonym basenem. W Polsce i tak nie ma do tego warunków (śmiech). A poważnie, jeśli tak się zdarzy, to będzie znaczyło, że tak miało być. Poza tym aktor i poczucie bezpieczeństwa, zwłaszcza finansowego, to pojęcia, które wzajemnie się wykluczają.

Postać dziennikarki Basi z "Rezydencji" jest nieskazitelna. Czy to ci pasowało?

- Na początku zastanawiałam się, czy to dobrze, że przyjęłam taką lukrowaną rolę. Ale później zadałam sobie pytanie: "Jak długo jeszcze będę mogła grać podobne dziewczyny?". Przestałam się więc tym przejmować. Na szczęście razem z Małgorzatą Pieczyńską i Zofią Tomaszewską stworzyłyśmy na planie bardzo fajną atmosferę.

Jak ci się grało z Janem Wieczorkowskim ?

To jest jeden z nielicznych polskich aktorów, który ma ogromną świadomość kamery. W każdej chwili wie, gdzie się odwrócić, co zrobić z mimiką, kiedy jest zbliżenie. Można dużo się od niego nauczyć.

Zwykle grasz bardzo piękne kobiety...

Uwierz mi: dla mnie najtrudniejsze jest być właśnie piękną, seksowną i sensualną postacią.

Jakoś ci nie wierzę...

Kiedyś próbowałam udowodnić, że moja uroda nie jest w aktorstwie drogą na skróty do sukcesu. Ale dziś nie ma już we mnie takich myśli. Przecież Bóg dał mi takie warunki, jakie mam i dlaczego mam z nich nie korzystać?

W jakim momencie życia teraz jesteś?

Skończyłam 31 lat i... już nie chcę udowadniać samej sobie, że mogę zagrać wszystko. Dopiero niedawno zrozumiałam to, co powtarzała mi mama: że kobieta po trzydziestce zaczyna uspokajać się wewnętrznie, nie musi się szarpać i ścierać sama ze sobą.

Złagodniałaś?

Jeszcze w szkole teatralnej byłam jedną wielką chodzącą histerią. Miałam przez cały czas wielkie przerażone oczy (śmiech). Pamiętam, że nawet przy filmie "Masz na imię Justine" reżyser Franco de Pena, kazał mi wyciągnąć soczewki z oczu, żebym traciła ostrość widzenia. I żebym nie szukała potwierdzenia u obecnych osób na planie, jak gram. Kiedyś potrzebowałam akceptacji. Teraz zaczynam rozumieć, że mam tylko jedno życie i po pierwsze: nie muszę bać się przegranej, a po drugie: nie muszę już być najlepsza. Kiedyś myślałam o celu. Teraz samo dążenie, droga są dla mnie najważniejsze.

Sześć lat temu wszystko działo się wokół ciebie bardzo szybko. Udźwignęłaś ten ciężar?

Był film "Masz na imię...", serial "Na na dobre i na złe" i komedia "Dlaczego nie!". Miałam wtedy dwadzieściaparę lat i mnóstwo pieniędzy na koncie. Kilkanaście prestiżowych nagród. Myślałam: "Jestem Bogiem i mogę wszystko". Sądziłam, że zaraz będę grała wyłącznie oscarowe role. Wróciłam do Krakowa i okazało się, że przez dwa lata mój telefon milczał. Trzy przedstawienia w teatrze w miesiącu i to była cała moja praca. Miałam wtedy takie momenty, że chciałam walić głową w ścianę i mówiłam sobie: "Boże, ja już do niczego się nie nadaję". Wreszcie zapytałam siebie: "Kobieto, czego ty właściwie chcesz?". I odpowiedziałam: "Teraz chcę zagrać w filmie kostiumowym". Wyobraź sobie, że tydzień później Filip Bajon zaprosił mnie do "Ślubów panieńskich".

Polubiłaś granie w gorsetach, fiszbinach?

- Kocham kostium. Tylko w takim stroju kobieta może naprawdę flirtować. Bo co to za uwodzenie w dżinsach i T-shircie? (śmiech).

Lubisz flirt?

- Pamiętam z dawnych czasów grę w flirt. Na kartach zapisane były różne propozycje, również na niewinne randki. Uwielbiałam to! Tęsknię za tamtymi czasami. Teraz wszystko jest takie wprost. A ja wciąż uwielbiam grę pt.: "Domyśl się, jaka jestem", albo "Wymyśl coś na mój temat i trzymaj się tej wersji". Dla mnie całe życie jest grą po prostu.

Czy to prawda, że odżywiałaś się kiedyś tylko kapustą i piłaś red bulle, aby schudnąć?

- To są straszne bzdury, który urosły do rangi jakieś poważnej historii. Oczywiście jak człowiek jest młody, to jest głupi. I różni ludzie nakładli mi kiedyś do głowy, że wyglądam grubo przed kamerą. Z przerażeniem myślałam, że muszę schudnąć, aby ten obiektyw w odpowiedni sposób mnie "kupował". Ale jak się jest młodą, głupią siksą, to się tak właśnie myśli (śmiech). Teraz sadzę, że jak masz charyzmę, to możesz ważyć nawet sto pięćdziesiąt kilo, a kamera i tak cię pokocha.

Kto namówił cię na aktorstwo?

- Sama się namówiłam. Pamiętam, jak nieżyjący już Krzysztof Szmagier, reżyser serialu "07 zgłoś się", prowadził wiele rozmów i przytaczał różne sytuacje i wspomnienia z planu, razem z moim wujkiem Bronisławem Cieślakiem (grał milicjanta, porucznika Sławomira Borewicza). Te opowieści były pełne pasji i mieniły się kolorami. Pomyślałam wtedy: też bym tak chciała!

Kto jest dziś dla ciebie mistrzem?

- Anna Dymna, Dorota Segda, Andrzej Seweryn, Daniel Olbrychski, a nawet ostatnio Kuba Wojewódzki. Wygranie castingu z rówieśniczką nie jest takim wyzwaniem, bo to jest tylko łut szczęścia. Ale jeśli stajesz naprzeciwko kogoś, kto "zjadł zęby" w tym zawodzie i ma warsztat aktorski, to żeby wyjść mu naprzeciw, skaczesz cztery poprzeczki wyżej. To jest fascynujące, móc ich podpatrywać, widzieć, jak zagarniają publiczność, jaką mają charyzmę, siłę przekazu. Wspaniałe jest móc pracować ze spełnionymi ludźmi.

- Pierwsze kilkanaście spektakli, które zagraliśmy, było na zasadzie: "No, Wojewódzki! Pokaż, co potrafisz, że Żebrowski aż tak ci zaufał!". To pytanie płynące ze strony publiczności, można było wyczuć na przedstawieniach. Ale oczywiście udało nam się i jestem pełna podziwu dla Kuby za to, czego dokonał. Praca z nim jest prawdziwą przyjemnością. On zawsze ma opanowany tekst, pracuje dokładnie tyle czasu, ile potrzebuje reżyser. I nie zjawia się w teatrze przed spektaklem w ostatniej chwili, jak na przykład ja (śmiech).

Czy wśród aktorów młodego pokolenia widzisz kogoś, kto mógłby zastąpić Dykiel czy Dymną?

- Myślę, że wybitnym aktorem jest człowiek niewiele starszy ode mnie, Grzegorz Mielczarek, aktor krakowski, który nie tylko gra w filmach, ale jest również prodziekanem w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie. On świadomie zrezygnował z kariery medialnej tylko po to, by zostać w teatrze i uczyć kolejne pokolenia aktorów. Do mnie wielokrotnie zgłaszają się ludzie, którzy chcą zdawać na studia i proszą o pomoc. W niektórych oczach widzisz wiarę i pasję, a z drugiej strony wiesz, jak trudna i długa jest jeszcze droga przed nimi. Kiedyś usłyszałam od Ani Dymnej: "W tym zawodzie musisz mieć wrażliwość królewny i odporność kurwy". I coś w tym jest.

Jak sobie radzisz ze stresem?

- Zwykle potrzebuję ciszy, aby to wszystko okiełznać. Zamykam się więc w domu z książką albo idę na spacer. Ale czasami emocje po wymagającym spektaklu jeszcze długo we mnie siedzą i buzują. Wtedy nie da się od razu być ciepłym i miłym. Ten proces wyciszania emocji musi trochę potrwać.

Czy to dlatego wśród aktorów trwałe związki są taką rzadkością?

- Hmm... Mogę mówić tylko za siebie, nie wiem jak jest u innych. Ja bardzo dużo daję z siebie, ale jeszcze więcej wymagam od mojego partnera. Nie zgadzam się na półśrodki i irytuje mnie, kiedy ktoś się wobec mnie "miga". Taka już jestem: albo wchodzę w coś na sto procent, albo w ogóle.

W miłości jesteś egocentryczna?

- Oczywiście, że jestem. To ja wieczorem gram spektakl, to ja rano muszę się po nim wyspać. A po powrocie z wyczerpującego przedstawienia, muszę mieć swoją ciszę. Więc znowu JA.

Jest w twoim sercu miejsce dla drugiej osoby?

- To jest trudne. Dopiero uczę się, że druga osoba również potrzebuje swojej przestrzeni.

Gdzie jest teraz twoja przestrzeń? W Warszawie czy w Krakowie?

- Mieszkam w obu miastach. I nie zamierzam już więcej się określać, skąd jestem. Kiedyś tak bywało. Najpierw uważałam się za szczeciniankę, później myślałam, że jestem krakowianką albo mówiłam, że mieszkam w Warszawie. Teraz odpowiadam: jestem aktorką. Mieszkam tam, gdzie mam pracę.

Tylko że Kraków od Warszawy trochę się różni!

- Oczywiście! Jest zupełnie inna czasoprzestrzeń. W Krakowie jest dużo więcej czasu, dużo więcej snucia się. W Warszawie życie toczy się o wiele szybciej. Lubię to tempo, ale lubię też krakowskie snucie. Poruszanie się w tych dwóch światach daje mi możliwość złapania równowagi.

Dlaczego nie chodzisz na bankiety?

- Bo ich nie lubię. Po prostu. Na szczęście mogę się zasłonić wymówkami, że gram, albo że mam próbę. Unikam takich sytuacji, bo mój zawód wymaga energii. Nawet jak jestem ze znajomymi, to łapię się czasem na tym, że ściągam całą energię na siebie. Lubię być w centrum uwagi. Ale kiedy to się dzieje zbyt często, to się po prostu męczę.

Czego boisz się tak naprawdę?

- Jedyną rzeczą, której bym nie chciała i której się rzeczywiście boję, to bycie kobietą samotną. Kimś, kto poświęcił cały swój czas i pasję swojej pracy. Chciałbym, aby gdy spotkamy się za pięć lat, móc powiedzieć ci, że mam dwójkę fajnych dzieci, gram ciekawe role i nic mi w życiu nie przeszkadza.

Oskar Maya

Show
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas