Zarabiała na kremach i krachu na giełdzie
Helena Rubinstein dzieciństwo spędziła na krakowskim Kazimierzu, gdzie tłoczyła się z rodzeństwem w jednej izdebce. Z tej biedy wyrwała się w świat i została jedną z najbogatszych kobiet swoich czasów.
Naprawdę miała na imię Chaja. Jej ojciec handlował w Krakowie tanimi jajkami sprowadzanymi z Węgier. Potem naftą i... garnkami emaliowanymi. Z czasem, zajęty lekturą religijnych ksiąg żydowskich, coraz mniej interesował się sklepem, zdając się na energiczną i przebojową córkę, najstarszą z ośmiorga rodzeństwa.
Rodzice chcieli wydać ją za mąż za wdowca. 40-latek chętnie poślubiłby młodszą o kilkanaście lat dziewczynę, choć jej rodziny nie było stać na posag. Ale 17-letnia Chaja nie miała ochoty na związek z dużo starszym od siebie mężczyzną. Wyprowadziła się z domu do jednej z ciotek, a potem pojechała do wujostwa do Wiednia. Tam, pracując w luksusowym sklepie z futrami, poczuła się na swoim miejscu. Po dwóch latach ruszyła dalej.
W maju 1896 r. w Genui wsiadła na pokład statku płynącego do Australii. Hebrajskie imię: Chaja zmieniła na bardziej światowe: Helena, mając nadzieję, że pomoże jej to dorobić się na odległym kontynencie. Jednak zarówno nowy ląd, jak i mieszkający tam krewni bardzo ją rozczarowali. Wujowie byli hałaśliwi i natrętni, a upał, pustka bezkresnych pastwisk wokół miasta Coleraine i wszechobecny kurz wyprowadzały Helenę z równowagi.
Mogła zostać żoną farmera, zasypywano ją propozycjami, które odrzucała. Nie chciała się wtopić w otoczenie. Z uporem nosiła europejskie suknie i buty na wysokim obcasie (uważała, że to konieczne, gdy ma się tylko 147 cm wzrostu). Wzruszeniem ramion zbywała kpiny ze swych kapeluszy i parasolek, bo chroniły ją przed palącym słońcem. Widziała, co jego promienie robią z cerą kobiet - dostawały głębokich zmarszczek już w wieku 30 lat.
Australijki dostrzegły jej delikatną cerę i jedwabiście gładką skórę. Rubinstein twierdziła, że to zasługa kremu przyrządzanego jakoby według receptury węgierskiego chemika dr. Jacoba Lykusky’ego. Zapewne jednak był to specyfik robiony przez matkę Heleny z mleczka migdałowego i ziół, chroniący twarze jej córek podczas chłodów. Przeniosła się do Melbourne, gdzie najpierw podjęła pracę w aptece, a potem otworzyła salon piękności.
Kremy Heleny stały się w Australii przebojem. Uznanie klientek zyskał zwłaszcza ten, który reklamowała jako... sekret urody aktorki Heleny Modrzejewskiej.
Panna Rubinstein w tamtych czasach wykazała się niezwykłą marketingową intuicją i wiedzą o upodobaniach kobiet. - Niektóre z nich nie kupią niczego, co będzie zbyt tanie - twierdziła.
Australijki były zachwycone jej produktami. Kupując słoiczek kremu Valaze za równowartość tygodniowej pensji, czuły, że wreszcie robią coś dla siebie. Kolejny salon Heleny powstał w Sydney, a zamówienia na kosmetyki nadchodziły z całej Australii i Nowej Zelandii.
Trzeba jednak przyznać, że nie sprzedawała tylko złudzeń. Wytwarzając kremy, nieustannie eksperymentowała. Korespondowała z dermatologami, zgromadziła imponującą wiedzę o wpływie różnych substancji na skórę.
Nareszcie była bogata. Wyszła za mąż za Edwarda Titusa, podróżnika i dziennikarza, który zajął się reklamą kremów. Ktoś inny odcinałby kupony od kapitału, ale Rubinstein była na to za ambitna. W 1908 r. wyruszyła na podbój Londynu.
Tam natychmiast dostrzegła, że problemem pań nie był nadmiar słońca, lecz wypryski, piegi i zaniedbania skóry, wynikające z przeświadczenia, iż kosmetyki są odpowiednie tylko dla "kobiet upadłych".
Kiedy pomogła pewnej damie pozbyć się trądziku, nie musiała już starać się o względy innych pań z towarzystwa. Arystokratki i milionerki same zabiegały o wpisanie ich na listę stałych klientek. A po Londynie przyszła pora na Paryż. Tu oferta poszerzyła się o masaże, "bardzo, bardzo relaksujące", jak frywolnie oceniła je pisarka Colette.
Wyruszyła za ocean, by rozwinąć biznes w USA. Był 1914 rok. W tych burzliwych czasach Rubinstein otworzyła salon w Nowym Jorku, potem kolejne w Bostonie, Filadelfii, Waszyngtonie, Chicago. Produkcja kosmetyków, sprzedaż i zyski rosły lawinowo.
W 1928 r. Helena wykazała się niemal jasnowidzeniem. Sprzedała akcje swojej amerykańskiej firmy za blisko osiem milionów dolarów. Wkrótce potem nastąpił wielki krach na giełdzie nowojorskiej, zapoczątkowany w tzw. Czarny Czwartek. Ceny akcji spadały w oszałamiającym tempie, wiele spółek bankrutowało.
Tymczasem Rubinstein sprzedane wcześniej akcje odkupiła po cenie cztery razy niższej, za... niecałe 2 mln. Była chyba jedyną osobą na świecie, która zarobiła na wielkim kryzysie tak ogromną sumę.
Nienawidziła lenistwa, była surowym pracodawcą. - Ludzie domagają się krótszego czasu pracy. Myślą, że mają potem coś ważniejszego do roboty. A to przecież praca jest najważniejsza - mówiła.
Ściągnęła do USA członków rodziny (ratując ich przed Holocaustem), ale wymagała w zamian ciężkiej pracy. Ciągle wprowadzała na rynek nowe produkty: dezodoranty, wodoodporne tusze do rzęs, nowe generacje kremów.
Oszczędna, a nawet skąpa, narzucała otoczeniu rygory. Koszty swych kreacji skrupulatnie odliczała od podatków, księgując je jako ubrania robocze. Pilnowała, by pracownicy biurowca gasili światło. Spacerowała po firmie, kontrolując, jak wiele żarówek na darmo "pożera" prąd. Co do dolara znała stan swego konta.
Małżonkowi Titusowi wypłacała miesięczną pensję za jego pracę, z czym nie mógł się pogodzić. Uważał, że to on jako mężczyzna powinien kierować firmą, a nie wykonywać polecenia żony w pracy i opiekować się dziećmi w domu. Ale sam też nie był aniołkiem, zdradzał małżonkę. Ostatecznie Helena rozstała się z nim i mając 66 lat, wyszła za mąż po raz drugi, za młodszego o 23 lata mężczyznę, który był ponoć gruzińskim księciem.
Jej majątek szacowano na 100 milionów dolarów. Ale nigdy nie wybrała się na emeryturę. Swojego drugiego męża przeżyła, a po jego śmierci znów rzuciła się w wir pracy. Był rok 1965, Helena codziennie przychodziła do biura. I właśnie tam dostała wylewu. Odeszła dzień później, w wieku 95 lat, jako jedna z najbogatszych kobiet świata.
Helena Rubinstein darzyła wielkim sentymentem rodzinny Kraków, ale zawsze unikała wspomnień o biedzie, jakiej doświadczyła tam w dzieciństwie. Dlatego też podobno nie była zachwycona pamiątkową tablicą na krakowskim domu przy ul. Szerokiej 14. Wychowana w tak ciężkich warunkach, po latach miała potrzebę manifestowania swojego bogactwa wystawnymi strojami i klejnotami.