Panga? Nie, dziękuję
Lady chłodnicze we wszystkich marketach w Polsce, w dziale ryby i owoce morza od kilku lat oferują paczki z lśniącymi, lodowymi języczkami. Ryba ta pojawia się także w menu nawet bardzo dbających o opinię i starających się zaskoczyć wyszukanymi daniami restauracjach. Ale tak naprawdę, jedyną zaletą pangi jest jej niska cena.
Panga, czyli co?
To, co kupujemy w markecie pod handlową nazwą "panga" jest najczęściej sumem rekinim (Pangasius Hypophthalmus), rybą słodkowodną, ruchliwą, lubiącą, gdy wokół jest sporo wody. To zwierzę płochliwe, przestraszone potrafi opaść na dno, brzuchem do góry udając martwe.
Sum jest poławiany podczas wędrówki na tarło w rzekach Azji. Najczęściej łowi się go w rzece Mekong, skąd przypuszczalnie pochodzi i wpuszcza do stojących wód (stawy, zakola rzeki), by tam odpowiednio, ale wcale nie dietetycznie karmiony, szybko przybierał na wadze. Mówi się o hormonach, mączce rybnej i po prostu śmieciach, bo to gatunek wszystkożerny.
Ryby żyją w ogromnym ścisku, ponieważ wykopane czy wygrodzone baseny nie są zbyt wielkie. Nasze kury nioski w chowie klatkowym mają przy nich spory komfort. Woda nie jest czyszczona, po prostu wpuszcza się kolejne ryby. To dlatego filet z tak szybko rosnącej ryby nie ma żadnych wartości odżywczych ani smaku.
Kupować czy nie?
Sum rekini jest także rybą akwariową, ale choć to rybka spora, nie dorasta do takiego rozmiaru, jak ten hodowany przemysłowo, gdzie osiąga do 1 m albo i więcej. Pangę kupuje od wietnamskich producentów i oferuje konsumentom wiele krajów na świecie. Zapewne, filetowane i zamrożone w otoczce lodu mięso, jest poddawane wyrywkowo badaniom na obecność szkodliwych dla organizmu toksyn czy elementów. UE także nie kwestionuje warunków hodowli tych ryb. Wybór należy do nas, podobnie, jak przy zakupie jaj od szczęśliwych lub nieszczęśliwych kur albo zamiany jabłka na baton pełen mleka.(JD)