Starsza pani nie chce zniknąć
Ma 67 lat i chce zmieniać świat. Vivienne Westwood, projektantka mody, zadebiutowała jako fotografka: wydała album, w którym zdjęcia jej bogatych przyjaciół i top modelek sąsiadują z hasłami antykonsumpcyjnymi. Drwi ze wszystkiego i wszystkich, także z siebie.
Kate Moss na zdjęcia przyszła z paczką czipsów, piwem i nieodłącznym papierosem, Naomi Campbell spóźniła się 12 godzin i miała tylko godzinę na zdjęcia, bo czekał na nią helikopter....
Gdy Vivienne Westwood postanowiła wydać własną książkę z portretami gwiazd o "skromnym" tytule Opus, zabrała się do tego z rozmachem. Wynajęła największy aparat Polaroid, jaki kiedykolwiek wyprodukowano, i z jego pomocą zrobiła 97 zdjęć swoich przyjaciół. Wśród nich znalazły się supermodelki z Jerry Hall na czele, a także sir Bob Geldof, Helena Bonham Carter z mężem Timem Burtonem i Sarah Ferguson, księżna Yorku. Wszyscy ubrani w stroje ekscentrycznej Brytyjki.
Punk, punk - Kto tam ?
"Punkowa królowa" i "mistrzyni szoku" to tylko niektóre z określeń, którymi przez lata opisywano Vivienne. Łamanie reguł było jej przywilejem. To ona wymyśliła buty na absurdalnie wysokich koturnach i koszulki z prowokacyjnymi napisami. Podobnie jak naszyjniki z łańcucha od toalety, bransoletki z rowerowych zębatek, majtki z wizerunkiem fallusa i nabijane ćwiekami "pieszczochy". Westwood nosiła to wszystko, zanim Boy George wypalił pierwszego skręta, a Ozzy Osbourne przestał bać się ciemności.
Kariera Vivienne rozpoczęła się... trzęsieniem ziemi. Tak można określić dzień, w którym poznała Malcolma McLarena, późniejszego lidera zespołu Sex Pistols. Ten młody mężczyzna obracający się wśród zbuntowanej młodzieży lat 60. sprawił, że dała dojść do głosu swojej niezależnej, skłonnej do eksperymentów i buntu naturze.
"Czułam, że jeśli ja czegoś nie zrobię, to nikt się nie odważy" - wspominała po latach. Wcześniej Vivienne, subtelna blondynka, córka właścicieli małego urzędu pocztowego w Derbyshire, prowadziła całkiem zwyczajne życie. Uczyła w szkole podstawowej, chodziła do kościoła i projektowała biżuterię, którą w weekendy sprzedawała na pchlim targu. Miała nawet męża, rzemieślnika Dereka Westwooda, i syna Bena. Ale gdy poznała McLarena, przeszłość przestała się liczyć. Vivienne rzuciła pracę i razem z Malcolmem otworzyła butik przy 430 King´s Road w Londynie (pod szyldem World´s End istnieje do dzisiaj). Sprzedawała tam płyty i ubrania inspirowane rock and rollem lat 50. Elvis powrócił, a wraz z nim... skóry, suwaki i bandany. Przed sklepem stanął manekin ubrany w tak wyuzdany sposób, że matki zakrywały dzieciom oczy.
Odlotowe stroje Westwood trafiły na wyjątkowo podatny grunt. Estetyka punk - pozszywana, wywrócona na lewą stronę, podrapana, brudnawa - odcisnęła piętno na współczesnej modzie. Kiedy jednak na początku lat 80. skutki eksplozji punka przygasały, Vivienne zaczęła się zastanawiać, co dalej. Odpowiedzią byli... piraci. W 1981 roku w londyńskiej Olympii ubrała modelki w kapelusze i koszule z bufiastymi rękawami. I znowu prowokacja: modelki miały złote zęby i tańczyły w rytm muzyki z walkmanów.
Stopniowo projekty Vivienne stawały się coraz bardziej wyszukane. Znajdowała inspirację w XVII- i XVIII-wiecznym malarstwie francuskim, przesiadywała godzinami w londyńskich galeriach. W 1985 roku pojechała ze swoją kolekcją Mini Crini do Paryża. Zaproponowała paniom rozdęte krynoliny, takie jak przed wiekami. Tyle że do kolan. Znów była na ustach wszystkich. Vivienne zaczęła eksperymentować z typowo brytyjskimi materiałami: wełną, tweedem, welwetem i szkocką kratą - tartanem, który stał się jej znakiem firmowym. Na początku lat 90. John Fairchild, redaktor biblii mody Woman´s Wear Daily, ogłosił Westwood jedną z sześciu najlepszych projektantów mody na świecie, stawiając ją w jednym szeregu z Yves Saint Laurentem i Coco Chanel. Osiągnęła wszystko. Ale nie tyle, by przestać chcieć więcej.
25 kilogramów stylu
Zawsze marzyłam, by wydać książkę o modzie - mówi Westwood. Stąd wziął się album Opus. Ale Vivienne włożyła w pracę nad nim tyle entuzjazmu, że bardziej przypomina dzieło sztuki niż katalog mody. Waży 25 kilogramów, wydano go z dziewięcioma wersjami okładek. Ciekawe, ilu znajdzie się chętnych skłonnych zapłacić 1400 funtów za jeden z 900 egzemplarzy sygnowanych podpisem Westwood?
Mniej zamożni, a spragnieni oryginalnej sztuki, mogli obejrzeć księgę w londyńskiej Scream Gallery. Zdjęcia bez wątpienia robią wrażenie. Zwłaszcza to, na którym punkowa królowa występuje w pełnych insygniach władzy: z trupią czaszką na szyi, z plastikowymi znaczkami na piersi. Wśród tanich plakietek na równoprawnej zasadzie połyskują dwa ordery od Elżbiety II. Vivienne otrzymała bowiem tytuł szlachecki - od dwóch lat jest Damą Imperium Brytyjskiego.
W albumie projektantka umieściła także zdjęcia swoich krewnych, wśród nich uwielbianej wnuczki, dziesięcioletniej Cory. - Jest niezwykła, uwielbia czytać, zwłaszcza długie 300-stronicowe powieści - zachwyca się Westwood. Nie podoba jej się jedynie, że dziewczynka odmawia noszenia ubrań projektowanych przez babcię. Woli trywialne dżinsy, w których "każdy wygląda tak samo: bez wyrazu, okropnie".
Oprócz fotografii monumentalne dzieło Westwood zawiera jeszcze coś, co jest jej oczkiem w głowie - manifest Active Resistance to Propaganda - skierowaną do młodych pochwałę... klasycznej kultury, sztuki i filozofii. "Sztuka jest ponadczasowa, a pogoń za nowoczesnością - pozbawiona sensu" - uświadamia Westwood. I mówi: - Kiedy pytają mnie, co kupić w nadchodzącym sezonie, opowiadam: "Nic. Przestańcie wreszcie kupować". I choć czytający jej manifest nie znajdą w nim spójnej koncepcji, królowa mody osiągnęła swój cel: znowu jest o niej głośno.
Mąż piękny jak kryzys
Na Vivienne wydaje się nie robić to większego wrażenia. Żyje we własnym świecie. Mieszka w południowej części Londynu w 300-letnim, skromnie urządzonym domu, który kiedyś należał do matki kapitana Cooka. Do swojego studia projektowego Vivienne dojeżdża na rowerze. Nie cierpi telewizji, nie czyta gazet. Książki to jej jedyna przyjemność.
No, może niejedyna: jest jeszcze dużo młodszy mąż. Poznała go, gdy kilkanaście lat temu stanęła na skraju bankructwa. Żeby opłacić rachunki, wykładała w wiedeńskiej Szkole Sztuk Pięknych. Romans ze szkolnictwem wyższym zakończył się skandalem. 52-letnia pani profesor uwiodła 27-letniego studenta. Andreas Kronthaler, przystojny i wystarczająco odważny, żeby iść na oficjalne przyjęcie w różowych rajstopach i bez spodni, jest dziś nie tylko jej mężem, ale i bliskim współpracownikiem. Złośliwi twierdzą, że nie ma tu mowy o love story, chodzi o biznes.
Projektantka przewrotnie przyznaje, że istotnie, jest dla Andreasa pod wieloma względami użyteczna, ale z wzajemnością. - Nigdy w życiu nie byłam nikogo tak pewna - mówi. I nie przejmuje się biseksualizmem męża ani tym, że na wakacje Andreas jeździ tylko z przyjacielem. Vivienne łączy więzi rodzinne z zawodowymi: jej starszy syn jest autorem fotografii erotycznych ("pornograficznych" - twierdzą złośliwi), drugi - założycielem kultowej marki bielizny Agent Provocateur. - Wszyscy zgadzamy się, że w sztuce i modzie chodzi o seks - mówi Westwood.
Nie aresztujcie mnie
W wieku, gdy wielu projektantów z łezką w oku wspomina dawne sukcesy, Vivienne wciąż zaskakuje. Po dziewięciu latach wróciła na londyńskie wybiegi (wcześniej uznawała, że dla haute couture idealny jest Paryż). Spodziewano się szoku. I był szok. Westwood wręczyła modelkom tabliczki z hasłami wzywającymi do sprawiedliwego traktowania więźniów w zatoce Guantanamo. "Nie, to nie sabat czarownic, to Vivienne Westwood...", tak dziennikarze skomentowali pojawienie się projektantki po pokazie podczas London Fashion Week. Tylko ta płomiennowłosa starsza pani może wystąpić publicznie w tweedowych pumpach z krokiem w okolicy kolan i koszulce z napisem "Nie jestem terrorystką - nie aresztujcie mnie". Cóż, wolno jej prowokować, bo Westwood to wielka marka. Sprzedaje trzy linie odzieży: Gold Label (dla wyrafinowanych), Red Label (dla klasy średniej) oraz Anglomania (dla tradycjonalistów). Firmuje swoim nazwiskiem okulary, zestawy do herbaty, kosmetyki, trzy oryginalne zapachy... Nieźle. Ale to chyba nie jest jej ostatnie słowo. Ani w biznesie, ani w sztuce, ani w życiu.
Katarzyna Gryniewicz, Londyn