Reklama

Najpiękniejsza kobieta świata - II

Druga część opowiadania Jerzego Pilcha "Najpiękniejsza kobieta świata".

Druga część opowiadania Jerzego Pilcha "Najpiękniejsza kobieta świata".

3
Jeszcze po drodze, w taksówce, byłem absolutnie pewien, że zaraz popłynę. Byłem zmęczony, przemoknięty, głodny. (Prawie nigdy z nerwów nie jadam na bankietach, a tu na dodatek, zanim się na jakiś płatek sera zdążyłem zdecydować, całe żarcie zabrała powódź). Byłem sam, bo w desperacji szukania bezpowrotnie zaginionej gwiazdy ani mi powstało w głowie rozglądanie się za jakimś zastępstwem na wieczór. O to też byłem na siebie wściekły. W końcu parę bardzo efektownych dublerek, a nawet, można powiedzieć, parę bardzo odważnych i sprawnych kaskaderek przyzwoleńczo, bardzo przyzwoleńczo, przechadzało się po ogrodach.

Reklama

Ale teraz ogrody i miasto były w deszczu i ciemności. Temperatura spadła co najmniej o dziesięć stopni. Nie miałem ani jednego powodu, żeby się nie napić. Przeciwnie, miałem czternaście powodów, by się napić. W lodówce czekało czternaście pięćdziesiątek gorzkiej żołądkowej. Od pewnego czasu preferowałem tylko tak rozdrobniony i wygodny do rozparcelowania po kieszeniach bilon. Każdy z osobna z czternastu wymienionych powodów był dobry na początek i wszystkie razem dobre na koniec.

Zapłaciłem taksówkarzowi, wbiegłem do domu i tak jak mam to we zwyczaju, kiedy jest źle (a tym razem było bardzo źle), bez zdejmowania butów od razu poleciałem do lodówki, żeby jak najprędzej otworzyć, odkręcić, wypić, słowem, żeby wykonać trzy rytualne obrzędy, po których przestanie być źle. Ale zanim pogrążyłem się w obrzędowości, a nawet zanim doleciałem do lodówki, przypomniałem sobie o wiatrówce. Tak jest. Było sobie o czym przypomnieć. Miałem o czym pamiętać. A nawet powiem dobitniej: jest o czym opowiadać.

Tydzień temu spełniłem odwieczne marzenie mojego dzieciństwa, mojej młodości i mojej dojrzałości - kupiłem sobie strzelbę. Kupiłem sobie karabin pneumatyczny, zwany potocznie wiatrówką. Od tygodnia jestem posiadaczem olśniewającej hiszpańskiej flinty marki Norica. Od tygodnia przykładam gładką kolbę z wiśniowego drewna do policzka, unoszę czarną oksydowaną lufę ku górze i moje roztrzęsione ręce uspokajają się, i moje słabnące oczy z powrotem widzą każdy szczegół. Odbezpieczam, pociągam za spust i wszystkie zestrzelone przeze mnie na odpustach, w wesołych miasteczkach i parkach sztuczne kwiaty, lepkie lizaki i biało-czarne fotografie gwiazd filmowych fruwają wokół mojej głowy. Wszystkie zapałki, patyczki i szklane rurki, które w napotkanych na drodze żywota strzelnicach (a nie omijałem żadnej) udało mi się przestrzelić, wirują pod sufitem. Wszystkie tarcze, do których udało mi się trafić, nadlatują niczym eskadry papierowych jaskółek. Nie chciałbym być ordynarnie sentymentalny, ale ładuję moją strzelbę (kupiłem, ma się rozumieć, znaczny zapas amunicji), przymierzam się do strzału, słyszę metaliczny szczęk i jestem szczęśliwy - jak byłem w dzieciństwie.

Zanim tedy doleciałem do lodówki, przypomniałem sobie o mojej broni i postanowiłem jednak na nią wpierw zerknąć, przekonać się, czy to prawda, że jest. Wciąż miałem poczucie nierzeczywistości. Dla ludzi mojego pokolenia wiatrówka należy do kategorii tych przedmiotów, które, jak nam się zdawało, nigdy zwykłym śmiertelnikom nie będą dostępne. W jakichś pilnie strzeżonych arsenałach było miejsce takich rarytasów. Tylko najbardziej uprzywilejowani i najwyżej stojący mieli do nich dostęp, a i oni nie zawsze mogli zabierać je do domu. Nawet właściciele odpustowych strzelnic, często zaniedbani, zarośnięci, cuchnący alkoholem sprawiali (może przez to tym bardziej) wrażenie przynależnych do jakiegoś ciemnego aeropagu. Zdawało się, że tak będzie zawsze, że zawsze trwał będzie świat niedostępnych wiatrówek. A tu proszę, świat się zmienił i moja własna nieskończenie piękna hiszpanka stoi oparta o ścianę. Poza wszystkim, jakiż to jest w swych celowościach nieskończenie harmonijny przedmiot!

Zapaliłem światło w pokoju - była. Ona jest. Bez zdejmowania butów, bez przebierania się (i bez zaglądania do lodówki) zbliżyłem się, ująłem, złamałem, naładowałem i zacząłem strzelać.

Jak człowiek staje się posiadaczem broni (nawet tak, jak chcą niektórzy, dziecinnej jak wiatrówka), zmienia się obraz świata. Świat przeistacza się w zbiór celów. Jak masz strzelbę, to z automatu zaczynasz przyglądać się światu pod kątem strzeleckiej przydatności. W nieskończonej liczbie tworzących powierzchnię rzeczywistości przedmiotów zaczynają się liczyć tylko te, które są dobre do odstrzału. W tym znaczeniu żarówka pod sufitem przestaje być żarówką, a staje się doskonałym i bardzo kuszącym celem. Gołąb na parapecie nie jest już tylko gołębiem, pień drzewa przestaje być wyłącznie pniem, puste pudełko po papierosach jedynie pustym pudełkiem po papierosach itd. W moim przypadku żółte nakrętki na butelkach coca-coli w wyjątkowo radykalny sposób przestawały być żółtymi nakrętkami samymi w sobie, a stawały się olśniewającymi narkotycznymi celami. Na balkonowym parapecie umieszczałem karton, w karton wbijałem ołówek, na ołówku wieszałem nakrętkę i z głębi pokoju: Cel! Pal! Cel! Pal! Cel! Pal! Ponieważ jestem - pragnę dodać - uzależniony od coca-coli, nakrętek mam zawsze spory zapas.

Teraz po bezpowrotnej, jak mi się zdawało, utracie Najpiękniejszej Kobiety Świata, po bezpowrotnej utracie szansy na Najpiękniejszą Kobietę Świata byłem jak w transie. Grzałem bez litości i nie tylko nie mogłem przestać strzelać, nie mogłem też przestać trafiać. Pomiędzy moim okiem, szczerbinką, muszką i zawieszoną na ołówku żółtą nakrętką biegła lodowata, stalowa i nieubłagana linia, kolejne za każdym razem trafiane w serce nakrętki, rozlatywały się w setki maleńkich żółtych błyskawic. Jak skończyły się nakrętki, rozwaliłem (dwukrotnie zwiększywszy odległość) cały zapas pustych pudełek po papierosach i zapałkach. Potem przyszła pora na papierosy stawiane na sztorc. Miałem cztery nienaruszone pudełka gauloise'ów, co - czy się komu podoba, czy nie - daje osiemdziesiąt celnych trafień z rzędu. Potem wykosiłem wszystkie ołówki. Potem sześć pustych zapalniczek. Potem zacząłem szukać co by tu jeszcze. Znalazłem trzy patyczki po lodach Magnum, pięć wkładów do kulkowego parkera, połamałem na mnóstwo drobnych obiektów oprawkę starych okularów, przestrzeliłem grosz przyklejony na szczęście do miniaturowego kalendarza, trafiłem w oko antyczną maskę widniejącą na okładce "Zeszytów Literackich", błąkającą się po kuchni od niepamiętnych czasów zasuszoną cytrynę obróciłem w miazgę. Na ostatek znalazłem talię jubileuszowych kart "Playboya", co mnie na chwilę i pozornie ukoiło, byłem mianowicie pewien, że strzelanie do karcianych wizerunków gołych lasek zajmie mi resztę wieczoru.

Zawiesiłem na ołówku kartę z pierwszą z brzegu, wycelowałem i... zadrżała mi ręka. Pierwsza z brzegu, a jak nie pierwsza z brzegu, to jedna z dziesięciu, jedna ze stu, jedna z tysiąca pierwszych z brzegu gołych lasek - była w pewnej mierze podobna do Najpiękniejszej Kobiety Świata. Ten sam idealny zarys ramion, ten sam pełen samozadowolenia uśmiech, ten sam martwy wzrok.

Zadrżała mi ręka, opuściłem broń. Z bezradności i żalu byłem bliski płaczu. Z całą ostrością pojąłem, że najcelniejszy nawet ostrzał wizerunku pierwszej z brzegu gołej laski byłby pełną żenuarią. Jakaś tandetna, per procura, symboliczna egzekucja roiła mi się w głowie... A tu nie tylko do zastępczych podobizn, tu w ogóle nie ma co strzelać. Tu trzeba po męsku klęskę brać na klatę. Trzeba walczyć, szukać, namiary za wszelką cenę, nawet za cenę upokorzenia, zdobywać. Kogoś zaufanego dalej typować i o jej komórkę mimo wszystko, nie bacząc na przeciwności, z heroizmem pytać... Z heroizmem, bo przecież nawet jak się powiedzie, to nie jest powiedziane co dalej...

Chryste Panie! Tak mnie recydywa niedawnego koszmaru sponiewierała i do białości rozwścieczyła, że zrobiłem to. Nie w transie, a na zimno. Wszelkie moje transy mają, odcedzoną już w zasadzie z transu, lodowatą końcówkę (przypominam przejście przez prywatne apartamenty ambasadorostwa) i teraz też tak było. Zrobiłem to na zimno, z całym spokojem, a pod koniec nie bez uciechy. Przyniosłem z lodówki czternaście pięćdziesiątek gorzkiej żołądkowej, metodycznie ustawiłem je w godziwych odstępach na krawędzi balkonu i - nie zaskoczę was - czternaście nabojów na nie zużyłem. Oczywiście żadne kunktatorskie ruchy w rodzaju: odbezpieczyć czternaście buteleczek, zlać z nich gorzałę do dzbana, postrzelać sobie do pustych, a potem jeszcze pobiesiadować - nie wchodziły w grę. Po pierwsze: kto strzelał do butelki pełnej i do butelki pustej, wie, jaka to jest różnica. To jest różnica fundamentalna. To jest różnica, jak nie powiem, pomiędzy czym a czym. Po drugie: ja na koniec potrzebowałem zapachu krwi. A idący od balkonu, od czternastu roztrzaskanych pięćdziesiątek subtelny obłok gorzkiej żołądkowej był jak zapach gęstej tropikalnej krwi, był jak gaz bojowy - usnąłem odurzony i nieprzytomny.

A gdy się obudziłem i gdy jak zwykle przed wstaniem z łóżka sprawdziłem, czy ktoś nocą jakiej rozpaczliwej wiadomości nie zostawił - na ekranie mojego telefonu wyświetliły się litery wystukane kciukiem anioła: "Przepraszam, że zniknęłam tak nagle, ale musiałam. W każdym razie ja mówię: tak. Ja mówię: tak. Mówię tak dalszemu ciągowi rozmowy o życiu". Wstałem, puściłem na full pierwszy koncert skrzypcowy Vivaldiego i odpisałem: "Ja mówię tak naszemu życiu". Naszemu wspólnemu życiu?" - odpisała w trzy sekundy. "Tak" - odpisałem. "Myśli pan, że będziemy szczęśliwi?" - odpisała. "Tak" - odpisałem.

4

Piszę pierwszą w życiu scenę łóżkową i popełniam klasyczny błąd debiutanta - zamiast natychmiast przystąpić do rzeczy, zamiast od razu zacząć rozstępujące się niczym obłok ciało Najpiękniejszej Kobiety Świata opisywać, wchodzę w zawiłe wstępy i dygresje. Ale jak się miało w łóżku Najpiękniejszą Kobietę Świata, to człowiek się czuje tak wzmocniony intelektualnie, że, zdaje mu się, ma prawo do formułowania tez fundamentalnych. Ma prawo do stawiania i do rozstrzygania kwestii kluczowych. Stawiam zatem (i zaraz też rozstrzygnę) następującą kwestię kluczową: Co mianowicie w seksie jest kwestią kluczową? Odpowiadam: Kwestią kluczową w seksie jest pozycja wyjściowa. Ach, oczywiście, nie chodzi o żadną pozycję wyjściową w łóżku. Nie zajmuję się pożałowania godnym poradnictwem technicznym, o co oprzeć stopy i pod co podłożyć poduszkę itd. Idzie mi o pozycję wyjściową w sensie fundamentalnym, o pozycję - używam tego terminu w sensie klasycznie filozoficznym - pierwszą.

Znaleźć miejsce na zajęcie pozycji pierwszej, a następnie zająć pozycję pierwszą - oto jest w seksie kwestia fundamentalna. Fundamentalna przez to, że początkowa, bez tego nie ma żadnych dalszych ciągów, a nawet jak są, to chaotyczne i nieharmonijne. Chaos zaś i brak harmonii są zagładą seksu. Słowem, chodzi o to, żeby usiąść we właściwym miejscu. Pozycja pierwsza jest zawsze pozycją siedzącą - kombinowanie, że niby razem podchodzimy do okna i pod tym oknem albo w drodze powrotnej ją obejmę, albo zupełna katastrofa, jaką jest czatowanie na jej powrót z łazienki i wtedy romantyczny skok na plecy - takie kombinowanie jest klęskowe przez to, że skazuje na krótkotrwałość. Ile z nią będziesz stał pod tym oknem? Jak długo w szale miłosnym będziecie się kolebać pod łazienką? Prędzej czy później musisz zluzować namiętny chwyt i wszystko zaczyna się od początku. Chyba że, nie daj Boże, ogarnięty paniką w tak fatalnym momencie i na domiar złego przyspieszysz. Inna sprawa, że wtedy przynajmniej masz z głowy. Poległeś. Nie żyjesz. Bez przesady, że śmierć ma same złe strony.

W moim najgłębszym przekonaniu dobrze usiąść obok kobiety, odpowiednio obok kobiety usiąść, na właściwym miejscu obok kobiety usiąść to jest sedno sztuki miłosnej. Kto prostotę tego kunsztu pojmie - wiele się nauczył. Kto jej nie pojmie - wiele nie osiągnie.

Z różnych powodów ludzkość ponosiła fiaska miłosne. Ponosiła je, bo była nieśmiała, bo nie miała warunków, bo zrobiło się późno, bo było za wcześnie. Bo ona była jeszcze nie gotowa, bo on się wstydził, bo ją sparaliżowało, bo on się upił, bo ona za wcześnie się rozebrała, bo on za późno wyznał, że naprawdę kocha itp., itd. Z miliona powodów ludzkość ponosiła klęski miłosne. Ale miliard razy poniosła klęskę, miliard razy do niczego nie doszło, ponieważ on nie wiedział, jak się ma przesiąść z fotela na kanapę. Miliard, a może miliard miliardów klęsk się wzięło stąd, że on nie umiał zająć pozycji pierwszej. Inna sprawa, że jak się ma małe mieszkanie, to jest prawdziwa tragedia. Właśnie małe. W małym gorzej niż w dużym. Nie będziesz się przecież, zaraz jak tylko siądzie, ładował do niej na wersalkę z powodu ciasnoty mieszkaniowej. Wbrew pozorom w małym mieszkaniu obowiązują surowsze reguły.

Miałem małe mieszkanie. Najpiękniejsza Kobieta Świata siedziała na kanapie, ja po przeciwnej stronie niewielkiego stolika na fotelu. Siedem gór, siedem rzek, siedem mórz i siedem nieskończoności dzieliło mnie od pozycji pierwszej. I to było straszne. Ale ładnych kilkadziesiąt gór, rzek, mórz, nieskończoności miałem już za sobą. I to było dobre. Chociaż niepojęte. Tym bardziej niepojęte, że to w gruncie rzeczy nie tyle ja sam pokonałem wszystkie przeszkody, ile przeprowadziła mnie przez nie Najpiękniejsza Kobieta Świata. Nie musiałem przeprawiać się przez kilkadziesiąt rzek, by zaprosić ją do knajpy, bo ona od razu powiedziała: Tak. Nie musiałem się wspinać na kilkadziesiąt gór celem zabrania jej do kina, bo ona od razu powiedziała: Tak. Nie musiałem wpław przepływać kilkudziesięciu oceanów, żeby pójść z nią na spacer, bo ona od razu powiedziała: Tak. Co ja - coś, to ona - tak. Na każdą moją propozycję - tak. A ja, zamiast zastanowić się przez chwilę, że coś tu jest nie tak, bo za bardzo wszystko tak, byłem w permanentnej euforii, że tak. Ok...! Tak! Ok... Tak! Ok...! Tak! O Boże! Tak! Ona je ze mną obiad! O Boże! Tak! Ona jest ze mną w Ogrodzie Saskim! O Boże! Tak! Ona pozwala mi być przy sobie, jak wyprowadza swego psa! O Boże! Tak! Ona trzyma mnie za rękę! O Boże! Tak! Ona całuje się ze mną w bramie! Ok...! Tak! O Boże! Tak!

Była druga połowa lipca, niebo nad opustoszałą Warszawą lśniło jak pole wapna. Godzinami siedzieliśmy w Green Coffee na Marszałkowskiej, w Modulorze na placu Trzech Krzyży, w Tam Tamie na Foksal, w Antykwariacie na Żurawiej. Byliśmy w Iluzjonie na Słodkim życiu, w Rejsie na Siódmej pieczęci, w Kinotece na Między słowami. W Atlanticu na Dziewczynie z perłą Najpiękniejsza Kobieta Świata płakała z zachwytu. Sprawnie udawałem, że podzielam jej wzruszenie. Łatwo mi to przychodziło, bo w euforii podzielałem wszystkie jej wzruszenia i potakiwałem we wszystkim.

Potakiwałem jej koncepcji życia na ziemi. Polegała ona - jak pamiętacie - na znalezieniu odpowiedniej proporcji pomiędzy pracą a wypoczynkiem. Potakiwałem jej koncepcji życia pozagrobowego - dusza po śmierci idzie do nieba, piekła albo czyśćca; ale jak nie chce, nie musi, może wstąpić w inne ciało ludzkie, zwierzęce lub roślinne, to zależy spod jakiego znaku zodiaku zmarły był za życia. Potakiwałem nawet jej hierarchiom literackim - wielbiła Whartona i Coelho. Nie bez trudu - ale potakiwałem. Boże mój! Dla takiego piękna zaprzeć się takiego detalu jak gust literacki? Nie ma sprawy. Potakiwałem. Chodziliśmy w koło wymarłą Chmielną, Kruczą, Wspólną, Hożą, Wilczą i ja cały czas podzielałem jej wzruszenia i cały czas potakiwałem. Puste miasto uszlachetniało jej baliwernie. Rozpalone betonowe centrum było tak wymarłe, jakby świat przestał istnieć. Nawet nieliczne widma konających narkomanów, pijanych kloszardów i udręczonych upałem strażników miejskich gdzieś poznikały. Byliśmy ostatnimi ludźmi na Ziemi, a ostatni ludzie na Ziemi mają prawo do gadania głupot.

- Wpadnij do mnie - powiedziałem. Staliśmy pod jej domem. Jej pies, w którego kolejnym wieczornym odlewaniu się miałem zaszczyt brać udział, patrzył na mnie wrogo.

- Tak - odpowiedziała. - Będę o szóstej. Wszystko było jasne. Łączyła nas miłość czysta, ale zbliżał się czas brukania. Miałem lęki, złe przeczucia, przewidywałem katastrofę. Przecież ona w którymś momencie musi przestać mówić - tak. A jak przestanie mówić - tak, to powie - nie. I najpewniej powie - nie, wtedy kiedy one wszystkie mówią - nie.

Siedziałem naprzeciw niej jak na rozżarzonych węglach, byłem milion lat świetlnych od pozycji pierwszej i wiedziałem, że jak zrobię choć jeden ruch, by się do niej zbliżyć, jak choć jednym nieopatrznym gestem zasygnalizuję, że chcę się przesiąść z fotela na kanapę, usłyszę - nie. W zasadzie w ogóle nie mogłem się ruszyć, bo w panice zacząłem histeryzować, że jak w ogóle jakikolwiek ruch zrobię, to usłyszę - nie. A do tego nie mogłem dopuścić. Owszem, kobiety często mówią - nie i nieraz, jak powszechnie wiadomo, nie ma to większego znaczenia. Ale jak kobieta, która cały czas mówi - tak, choć raz powie - nie, może to mieć znaczenie dalekosiężne. I katastrofalne. Tak jednak czy tak, prędzej czy później, musiałem się ruszyć. I ruszyłem się. Ruszyłem się, bo zadzwonił telefon. Jak tylko dźwięk dzwonka usłyszałem, od razu wiedziałem, po samym - powiedziałbym - sygnale poznałem, że dzwoni do mnie Pan Bóg. Byłem absolutnie pewien, że jak słuchawkę podniosę, głos Pana Boga usłyszę. I nie myliłem się i podniosłem, i usłyszałem:
- Cześć. Czytałeś, co ten kretyn napisał? - Pan Bóg przemawiał głosem mojego przyjaciela Mariana S.
- Oczywiście, że czytałem! Pewnie, że czytałem! - głos mi drżał ze szczęścia, byłem ocalony, byłem wybawiony. Sam Pan Bóg wiódł mnie ku pozycji pierwszej.
- W sumie osobliwe, że czytałeś. Tego w zasadzie w ogóle nie da się czytać. Typowy utwór matoła.
- Coś się z nim złego stało. Stracił panowanie nad myślą.
- Nad jaką myślą. Przecież tam śladu myśli nie ma. To jest tekst faceta, który nie nad myślą, a nad moczem stracił panowanie.
- Tak czy tak zjazd w dół. Kiedyś to, co pisał, jeszcze miało ręce i nogi.
- Zawracanie głowy. Nigdy ani rąk, ani nóg. Zawsze mówiłem, że to grafoman.
- Na początku był przynajmniej pokorny.
- Każdy grafoman na początku jest pokorny. On też. Kiedyś był grafomanem pokornym, a teraz jest grafomanem bezczelnym i rozwielmożnionym.
- Swoją drogą, że oni te dyrdymały drukują. W końcu to się do redakcyjnego kosza kwalifikuje.
- Co się dziwisz, że drukują? Przecież to debile.

Z zapałem z moim przyjacielem, znanym krytykiem literackim Marianem S. gawędziłem. Ze znawstwem i smakiem omawialiśmy detalicznie artykuł (a może książkę, dziś już nie pamiętam) jednego z naszych wspólnych kolegów. Ze słuchawką przy uchu krążyłem po pokoju. Na przemian pozorowałem to całkowite zanurzenie w głębokim merytoryzmie rozmowy, to słałem Najpiękniejszej Kobiecie Świata porozumiewawcze spojrzenia i przepraszające gesty. Byłem w ekstazie. Bóg pochylał się nade mną. Gadałem w natchnieniu, dokonywałem rozbioru, interpretowałem i uogólniałem. Krążyłem - całkiem jak w ogrodach ambasady - po coraz ciaśniej szych orbitach. A kiedy za głosem mojego przyjaciela usłyszałem w głębi słuchawki prawdziwy głos Boga, który w języku pełniącym funkcję dzisiejszej łaciny zawołał: Jeny! Now! - zagrałem totalne pogrążenie w rozmowie połączone z totalnym odklejeniem od rzeczywistości, i w tym pogrążeniu i odklejeniu zrobiłem jeszcze jedno okrążenie dookoła pokoju, i zacząłem następne, i w połowie następnego w całkowitym ferworze, transie i zamyśleniu usiadłem koło niej na kanapie. Nie zwracałem wszakże na nią - tak jakbym nie wiedział, gdzie przypadkiem przysiadłem - najmniejszej uwagi, dalej gadałem, gadałem jeszcze dobre dwie, trzy minuty, a gdy wreszcie skończyłem, gdy odłożyłem słuchawkę i gdy Bóg, widząc, że na dobre zająłem pozycję pierwszą, oddalił się i umilkł - rozejrzałem się dookoła. I ujrzałem, że nie tylko ja zajmuję pozycję pierwszą, ujrzałem, że pozycję pierwszą zajmuje z wolna, że ku pozycji pierwszej z wolna sunie dłoń Najpiękniejszej Kobiety Świata.

5

Wszystko się zgadzało. Moje palce wprawnie rozpinały jej bluzkę i guzikom jej bluzki podobały się moje palce. I jej bluzce podobało się, że zsuwa się z jej ramion, i jej ramionom podobało się, że zsuwa się z nich bluzka. Zapięcie jej biustonosza chyba czuło niedosyt, że moje palce zajęły się nim tak krótko, ale moje palce były dumne z siebie. Jej dżinsom, które ująłem na wysokości bioder, podobała się siła moich dłoni i podobało im się, że zmusiłem Najpiękniejszą Kobietę Świata, by na chwilę wstała. Jej dżinsy wiedziały, że najlepiej wyglądają na wyprostowanych nogach, i doskonale wiedziały, że jak się mają z jej bioder zsuwać, to przecież nie na siedząco. I zsuwały się niczym morska fala odsłaniająca uda Afrodyty. I to było wszystko. Najpiękniejsza Kobieta Świata generalnie - jak to ujęła - nie nosiła majtek, nie tylko w upały.

Wszystkim nie dogodzisz. Zasunęliśmy żaluzje, co światłu dziennemu nie bardzo się podobało, bo tylko jego resztki przechodziły przez szczeliny, ale upalny półmrok chętnie nas otaczał. Nie wypominając, Najpiękniejsza Kobieta Świata miała czterdziestkę na karku - w tym wieku, jak najsłuszniej uchodzącym za apogeum kobiecości, jest bezwiedny odruch przygaszania świateł. Był jednak świetlisty zmierzch lipcowy i było, mimo żaluzji, wystarczająco widno, bym nie tylko dotykiem doceniał mistrzostwo depilacji, prostotę i skromność wąskiej jak pasek od zegarka fryzury pod pępkiem, księżycową pełnię równo opalonych piersi, mostek pomiędzy nimi niesymetrycznie szeroki i wyboisty, plecy nieskończenie doskonałe i - jak to plecy - nieskończonym naznaczone smutkiem.

Prześcieradło pod nami upajało się naszym potem, światło dnia wycofywało się spomiędzy żaluzji, jej skóra była stworzona dla moich dłoni, jej żebra i boki Bóg stwarzał z myślą o moich ramionach, jej uda były fantastyczne, ale dopiero splecione z moimi tworzyły absolutną całość. Nuciliśmy na dwa głosy wielką pieśń miłosną, wygadywaliśmy na dwa szepty strzeliste plugastwa, upiory mojej samotności opuszczały mnie raz na zawsze, zabobony, że trzeba mieć z kobietą porozumienie intelektualne, rozsypywały się w proch. Wiedziałem, niezbicie wiedziałem, że wreszcie spotkałem kogoś (kogoś, mój Boże), z kim spędzę resztę życia, kto da mi siłę, kto będzie nade mną czuwał i nad kim ja będę czuwał, wreszcie spotkałem kogoś, z kim rankiem na tarasie czytał będę gazety, wieczorami oglądał w telewizji filmy kryminalne, latem jeździł nad Wigry, a zimą do Wisły. Wiedziałem to niezbicie i natychmiast postanowiłem się moją nową wiedzą z Najpiękniejszą Kobietą Świata (teraz też Jedyną Kobietą Świata) podzielić. - Spędzę z tobą resztę życia - wyszeptałem jej do ucha. - To niemożliwe - odpowiedziała nieoczekiwanie mocnym głosem. - Dlaczego? - dotykałem ustami jej mokrych włosów. - Bo ja kocham mojego męża. Nie wiem, czy powiedziała to szeptem, czy na głos, nie pamiętam. Pamiętam katastrofalną ciszę, jaka zapadła ponad prześcieradłem, ponad nami i ponad całym opustoszałym miastem. Gdzieś słychać było głos dziecka płaczącego na balkonie, daleki sygnał karetki, radio grające w oknie, łoskot pociągu ruszającego z Dworca Centralnego, potem nagły i urwany alarm. - Kocham mojego męża - powtórzyła z ociąganiem, a może z ospałością, co ją powoli po szale miłosnym ogarniała. - Kocham go. Właśnie wrócił z Paryża. Dlatego mogłam przyjść do ciebie. Bo dzisiaj on wyprowadza psa. Tak się umówiliśmy.

Życie polega na ustaleniu odpowiedniej proporcji pomiędzy pracą a wypoczynkiem. Po trzech tygodniach wypoczynku, i to wypoczynku porządnego, a nawet - powiedziałbym - wypoczynku ekstremalnego, po trzech tygodniach całkowitego odpoczynku od świata, po trzech tygodniach odjazdu i nieobecności na świecie - wróciłem i zabrałem się do pracy. Owinąłem moją hiszpańską strzelbę czarną folią, do kieszeni włożyłem pudełko ostrego śrutu Diabolo boxer i na godzinę przed godziną zero ruszyłem w wiadomym kierunku. Owinięta w czarną folię wiatrówka wyglądała pod pachą jak karnisz albo element dowolnego mebla. Mój martwy wyraz twarzy nic nikomu nie mówił.

Naprzeciw bramy, w której kilkakrotnie szaleńczo całowałem na pożegnanie i dwukrotnie na powitanie boskie usta Najpiękniejszej Kobiety Świata - naprzeciw tej bramy, po drugiej stronie ulicy wznosił się jednopię­trowy budynek szkoły podstawowej. Był już koniec sierpnia i z każdej strony trwały gorączkowe roboty remontowe, nawet teraz przed frontową ścianą kręcili się tynkarze. Z tyłu jednak, od szkolnego boiska, nie było nikogo. Pustka i głusza, i spiętrzone sterty zniszczonych przedmiotów, po których z łatwością wspiąłem się na dach.

Doszedłem do krawędzi, która miała sens, i ległem na brzuchu w klasycznej pozycji strzelca wyborowego. Wydobyłem wiatrówkę z folii, naładowałem ją i czekałem. Miałem jeszcze około trzydziestu minut. Dach pode mną był nagrzany jak staw pod koniec lata. Dołem jechały trzy czerwone fiaty. Fiat seicento, fiat brava i fiat punto. Chodnikiem szła kobieta z żółtą reklamówką, łysy facet w czerni, dwaj robotnicy nieśli obrócone w moim kierunku lustro, skryłem się w obawie, że zobaczą odbicie mojej głowy, po chwili znów wyjrzałem - teraz szła ruda dziewczyna w dżinsowej koszuli, za nią inna, czarna w czarnym podkoszulku i czerwonych spodniach, potem facet z czarną reklamówką i kiedy się zdawało, że czerń zacznie przeważać, znów się pojawiły trzy czerwone fiaty. Kręciło mi się w głowie, byłem na dachu jednopiętrowego pawilonu, ale lęk wysokości graniczył z pomieszaniem zmysłów. Trzy czerwone fiaty jeździły wokół mojej czaszki, obróciłem się na plecy i patrzyłem w niebo. Kiedy ostatni raz leżałem na rozgrzanej powierzchni, na ciepłej trawie albo na gorącym piasku i patrzyłem w niebo? W przestrzeń podobno coraz zimniejszą i ciemniejszą? Czterdzieści lat temu? Świeciło słońce, obłoki sunęły, przymknąłem powieki i chyba usnąłem, bo jak ponownie otworzyłem oczy, powietrze było o stopień ciemniejsze, a Najpiękniejsza Kobieta Świata - wiedziałem bez patrzenia - stała już pod bramą. Obróciłem się na brzuch - przynajmniej ty mnie nie zawiodłaś moja intuicjo - Ona była. W białej bluzce, szarych spodniach, w pełnej krasie stała i myślała. Pies, tak jak wszystkie istoty żyjące, do jej stóp się łasił. Spokojnie podniosłem broń do oka, miałem ostatnią, ale dobrą minutę, wiedziałem, że Najpiękniejsza Kobieta Świata co najmniej przez minutę będzie się namyślać, czy pójść w lewo, czy w prawo. Pies usiadł nieruchomo i zastygł jakby w psim przeczuciu ostatniej godziny. Miałem go na muszce, z dołu słychać było równy szmer silników trzech czerwonych fiatów, za chwilę ostry pocisk Diabolo boxer przeszyje psią skórę, psie mięśnie i psie flaki i straszny rozlegnie się skowyt.

Odbezpieczyłem. Delikatnie dotknąłem spustu i wiedziałem, że nie nacisnę. Prawdziwe życie było nie do pokonania i nie do przebicia. I uniosłem piękną jak sen oksydowaną lufę mojej wiatrówki i prowadziłem ją ostrożnie w górę w kierunku analogicznego piękna, minąłem uda, brzuch, serce, a jak byłem na wysokości szyi, wymierzyłem bardzo dokładnie. Mogłem strzelać z czystym sumieniem i bez obaw, że popłynie krew - miałem przed sobą piękno doskonałe jak geometria i przepuszczalne jak powietrze.

Opowiadanie pochodzi z książki "10 x miłość"

Świat Książki
Dowiedz się więcej na temat: pies | wiatrówka | Ziemia | niebo | ITD | świat | miliard | Brzeg | Bóg
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy