Tutaj zjadłam babciny obiad pod palmami. Zaskakujące miejsce na mapie Krakowa
Niby centrum dużego miasta, a jednak trochę na obrzeżach. Sama kamienica nie wyróżnia się niczym szczególnym, nie ma tu dużych, krzykliwych szyldów i neonów obiecujących niezrównane atrakcje. Mimo wszystko działający od dziewięciu lat na gastronomicznej mapie Krakowa Bar Pod Kopytkiem od niedawna przeżywa prawdziwe oblężenie, a klienci ustawiają się w kolejce pod wejściem jeszcze przed otwarciem. W końcu ze świecą szukać podobnego miejsca, które łączy autentyczną domową kuchnię, konkurencyjne ceny i niebanalny wystrój, który przywołuje na myśl najbardziej stylowe kawiarnie.
Spis treści:
Tajemniczy ogród, oranżeria, a może babciny salon?
Bar Pod Kopytkiem zlokalizowany jest na Placu Generała Władysława Sikorskiego 1. Gdy spojrzysz na mapę, wygląda to na ścisłe centrum Krakowa. Gdy jednak znajdziesz się w tej okolicy, zorientujesz się, że to lokalizacja poniekąd na uboczu zabytkowego Starego Miasta. W tym miejscu ulic nie przecinają tramwaje, ruch samochodowy jest umiarkowany, nie jest to również typowo turystyczna trasa. A jednak dociera tu coraz więcej osób — nie tylko w celu napełnienia burczącego brzucha, ale przede wszystkim nakarmienia zmysłów niebanalnym wystrojem. Bar Pod Kopytkiem to wyjątkowo fotogeniczne miejsce, które klienci nazywają "prawdziwą dżunglą w Krakowie". I mają sporo racji.
Mimo wszystko patrząc z zewnątrz, trudno to dostrzec. Wejście do baru wymaga przejścia przez bramę, która opatrzona jest kilkoma innymi tabliczkami, nad drzwiami mamy dość wysłużoną tablicę z napisem "bursa". Po wejściu pokonujesz kilka schodków, mijasz recepcję i skręcasz w lewo, docierając do dość ciemnego korytarza. Na tym etapie możesz wyczuć, że coś się święci. Przy wysokich drzwiach znajdziesz logo baru i aktualne menu. Przede wszystkim jednak usłyszysz śpiew ptaków. To nie nagranie — po przestąpieniu progu Baru Pod Kopytkiem znajdujesz się w innym świecie.
"Tak naprawdę jesteśmy ukrytym barem"
Rozmawiam z panią Moniką Kucharczyk, współwłaścicielką niebanalnego przybytku. Jak sama przyznaje:
Jesteśmy takim ukrytym barem. Nie widać go z zewnątrz, kamienica nie przyciąga swoim pięknem, bo nie jest nowa ani odrestaurowana. Trzeba do nas wejść przez bramę, nie ma bezpośredniego wejścia z ulicy. Nie rzucamy się w oczy.
Podkreśla, że przez długi czas byli miejscem, które działało typowo lokalnie, przyciągając przede wszystkim mieszkańców najbliższej okolicy. W pobliżu są szkoły i uczelnie, ale docierali tutaj nie tylko uczniowie. Mnóstwo stałych klientów przychodziło nie tylko na obiad, ale też po to, by posiedzieć dłużej, napawać się kameralną atmosferą czy popracować z laptopem w spokoju. Z rozmów, których obsługa nie odmawia sobie nawet przy wzmożonym ruchu, wynika, że tylko dla połowy z nich jedzenie było priorytetem. Jeszcze istotniejsze okazywały się atmosfera i wystrój. Dla stałych bywalców przekroczenie progu Baru Pod Kopytkiem miało być jak "wejście do salonu u babci".
Dżungla w centrum Krakowa
Podczas pierwszej styczności z tym miejscem można być trochę w szoku. Gdy stanęłam bezpośrednio przed wejściem, od razu usłyszałam świergot ptaków. Trzeba przyznać, że są wyjątkowo rozgadane i towarzyskie. Zakładam, że miałyby do opowiedzenia wiele historii z życia baru, ale i klientów czy własnych doświadczeń. Niedawno rodzina papużek nierozłączek powiększyła się o uroczą córeczkę, zeberki zwyczajne starają się zwrócić na siebie uwagę wesołymi harcami po całej klatce, ale show najbardziej próbuje skraść kanarek, dając głośne popisy wokalne.
Po otwarciu drzwi od razu w oczy rzuca się jedno — wszechogarniająca zieleń. Od pani Moniki dowiaduję się, że kolekcja roślin liczy na ten moment około 200 doniczek, ale jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa w tym temacie. Miłość właścicieli do zielonych okazów sprawia, że w tej przestrzeni raczej nigdy nie zabraknie miejsca dla nowych kwiatów. Tym bardziej że nie tylko ich znajomi, ale też klienci wiedzą, że zawsze chętnie przyjmą kolejne. Niedawno jedna ze stałych bywalczyń pożaliła się, że jej koty nie mają litości dla zgromadzonych w mieszkaniu roślin. Czy Bar Pod Kopytkiem chciałby je przyjąć? Pewnie, że chciał.
Wnętrzarskie hity z babcinego strychu
Właściwie od początku istnienia kamienicy, czyli mniej więcej od 1930 roku, miejsce miało gastronomiczne tradycje. Choć na przestrzeni lat panował klimat typowo stołówkowy, zdarzył się nawet epizod z chińską restauracją. Gdy dziewięć lat temu pani Monika i jej wspólnik przejęli to miejsce, zgodnie stwierdzili, że czas skończyć z "łysymi ścianami i łysymi stołami".
Przede wszystkim, czy Bar Pod Kopytkiem można nazwać typowym barem mlecznym? Sama właścicielka poniekąd odżegnuje się od takiej łatki, określając miejsce bardziej jako samoobsługową restaurację. W menu faktycznie nie brakuje klasyków królujących w tego typu lokalach, ale spokojna, nienachalna muzyka i wystrój sprawiają, że sprowadzanie baru do zwyczajnego mleczaka byłoby zbyt dużym uproszczeniem.
Skąd w ogóle pomysł na pójście w kierunku babcinego salonu? Była to wypadkowa zamiłowania właścicieli do roślin i bibelotów, a także chęć stworzenia miejsca, które nie tylko wyróżniałoby się wśród konkurencji, ale przede wszystkim stwarzało przestrzeń, w której goście czuliby się jak w domu.
Zobaczymy tu walizki ze strychu rodzinnego domu pani Moniki. Wcześniej pokryte grubą warstwą kurzu, teraz zyskały drugie życie. Na ścianie wisi zabawkowa kolejka, która uprzyjemniała dzieciństwo pana Piotra — drugiego właściciela. Są książki, kryształy, ale i rysunek wykonany przez pociechę jednej z pracownic. Jest poczet królów polskich, do którego wyjątkowo jest przywiązany właściciel kamienicy, są stare pamiątkowe broszury i cała masa innych gadżetów. Każdy z nich ma swoje miejsce i swoją historię. Nie oznacza to, że urządzanie wnętrza jest skończone. To proces, który cały czas trwa — załoga Baru Pod Kopytkiem nadal chętnie poszukuje perełek w swoich domowych zbiorach, na lokalnych serwisach ogłoszeniowych i są otwarci na podarki od społeczności swoich przyjaciół i klientów. W ten sposób kilka dni temu do lokalu dotarła w pełni sprawna maszyna do pisania — zakładam, że dla młodszych bywalców może być to niepowtarzalna okazja do przetestowania tego rodzaju "oldschoolowej" maszynerii.
"Chodzi o to, żeby było smacznie"
Co można zjeść w Barze Pod Kopytkiem? Największą popularnością wśród klientów cieszy się danie dnia — codziennie w tej roli pojawia się inny zestaw, choć zdecydowanym liderem jest zupa pomidorowa z kotletem schabowym, surówką i kompotem. Wybierać możemy wśród pierogów czy placków ziemniaczanych. Pani Monika zaznacza, że jedzenie nie jest ekskluzywne, "z wysokiej półki", ale nie o to chodzi. "Chodzi o to, żeby było smacznie". I takie podejście do domowej kuchni zdaje się być najlepszym przepisem na sukces, ponieważ do baru docierają nie tylko osoby ciekawe nietuzinkowego wnętrza, ale przede wszystkim stali klienci, dla których stołowanie się w kamienicy przy Placu Gen. Sikorskiego wpisało się codzienne rytuały.
"Miejsce bliskie mojemu sercu" a niespodziewana reklama
Właścicielka zaznacza, że jej ukochanym specjałem z barowej kuchni jest zabielany barszcz czerwony z ziemniakami. Ceni momenty, kiedy może usiąść przy swoim ulubionym stoliku, tuż przy klatce z papużkami, z filiżanką kawy i odpocząć od zgiełku codziennych spraw. Choć o spokojne chwile w Barze Pod Kopytkiem nie jest aż tak łatwo. Co prawda czynny jest od poniedziałku do piątku, ale lokal organizuje również przyjęcia okolicznościowe, a na liście zaliczonych wydarzeń mają nawet wesele.
Skąd ludzie dowiadują się o tym nieco ukrytym miejscu, w którym można zjeść placki ziemniaczane pod palmami? Przez długi czas wieści były niesione z ust do ust, jednak w ostatnim czasie duży zamęt (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) wywołały media społecznościowe. Do Baru Pod Kopytkiem dotarł również jeden z krakowskich radnych, który tym doświadczeniem postanowił podzielić się ze swoimi obserwującymi. Niebanalne wnętrze wraz z perspektywą obiadu "jak u mamy" zaczęły przyciągać klientów nie tylko z najbliższej okolicy.
- Dawniej ruch zaczynał się około godziny 13-14. Pierwsi klienci pojawiali się w okolicach 12, by zjeść i dłużej posiedzieć. Teraz od 11 jest już kolejka na korytarzu. Zupełnie nowym zjawiskiem są telefony w celu zrobienia rezerwacji, szczególnie że wielu klientów ma swoje ulubione stoliki. - Jak wspomina pani Monika, widać, że to właśnie ich pomysł na wystrój przyciąga kolejnych gości, którzy podziwiają i z zapałem fotografują elementy wyposażenia.
Blaski i cienie zainteresowania
Zdarza się, że stali klienci są zaskoczeni i nieco zdezorientowani nagłym wzrostem popularności baru. Ostoja spokoju z domowym jedzeniem zamienia się w jedno z modniejszych miejsc w mieście? Jak widać, takie rzeczy są możliwe i to czasem nawet bez zdecydowanej ingerencji samych właścicieli.
W porze obiadowej mogłam zauważyć, że obsługa nadal szuka kontaktu z klientem, choć rzecz jasna, trudno angażować się w długie rozmowy, kiedy w kuchni praca wre. To duży powód do radości, lecz w każdej beczce miodu znaleźć można łyżkę dziegciu. Pani Monika zdradziła, że zdarzają się również drobne kradzieże. Co pada łupem nie do końca uczciwych miłośników stylu, w jakim urządzony jest bar? Do tej pory zdarzyło im się stracić książki, niewielkie rośliny doniczkowe, a nawet osłonkę na szklankę w stylu retro. Nadal jednak podkreśla, że nie zmienia to ich serdeczności, jaką darzą klientów i nie mają zamiaru ustawiać swoich dekoracji w gablocie zamykanej na klucz, bo nie o to chodzi. Chodzi o to, aby stworzyć wygodną przestrzeń z nutą sentymentu, w której można zjeść świeżo, smacznie i bez wydawania fortuny.