Dwie połówki portfela
Kochają się i mieszkają razem, ale pieniądze mają osobne, każde na swoim koncie. Brak zaufania? Egoizm? A może pragmatyzm i ostrożność, które mają nie dopuścić do finansowego krachu w związku.
Mocny biznesplan
37-letnia Ola i 32-letni Piotr od dwóch lat razem. W jej mieszkaniu. Nie mają dzieci. Ona pracuje w dziale marketingu prywatnej uczelni i zarabia netto sześć tysięcy czterysta złotych. On, absolwent zarządzania, jest współwłaścicielem niedużej firmy komputerowej, sam wypłaca sobie pensję zależną od miesięcznego zysku - od czterech i pół do siedmiu tysięcy, plus raz w roku dywidendę, trzykrotność średniego dochodu.
Ola po kilku latach w Stanach jest pewna, że z roku na rok będzie więcej warta na rynku pracy. Więc jej zarobki wzrosną. Dzięki dobrej pensji odreagowuje kiepski czas na emigracji, kiedy do supermarketów chodziła z plikiem kuponów rabatowych. Dziś lubi zaszaleć. Piotrek to inwestor. Swoje pierwsze czterysta złotych nagrody za maturę zainwestował na giełdzie.
Ola i Piotr na wspólne konto przelewają co miesiąc po tysiąc pięćset złotych. Tysiąc idzie na czynsz i opłaty, dwa tysiące - na jedzenie, środki czystości, wyjścia do kina, restauracji. Ona mówi o nim "pan www.wynajdęnajlepszącenę.pl". On o niej: "Nauczyła się już patrzeć, co ile kosztuje".
Swój model określają niczym z podręcznika do ekonomii: inwestycyjno-konsumpcyjny.
jak twoje finanse, kochanie?
Jaki jest twój kapitał?
Dla Oli kwestia pieniędzy w związku z Piotrem od początku jest ważna. Dwa lata temu prosi go, wtedy kolegę z grupy języka hiszpańskiego, o wyprowadzenie psa wieczorem. On zgadza się, potem czeka na nią w mieszkaniu. Zostaje na noc. Kochają się i oboje czują, że to coś poważnego. Wtedy Ola unosi się na łokciu i otwarcie pyta: "Jaka jest twoja sytuacja finansowa?". On bez oporów odpowiada. Ma kawalerkę, którą spłacił, citroena. Jest wspólnikiem w biznesie. Kilkadziesiąt tysięcy ulokował w akcjach. Jego kapitał można szacować na trzysta tysięcy, podsumowuje Piotr rzeczowo. - Na jego miejscu chybabym zwiała - śmieje się dzisiaj Ola. - Zaimponował mi, że się nie obraził. Zapytałam, bo w poprzednim związku utrzymywałam bezrobotnego narzeczonego. On mówił, że kiedy się kocha, nie liczy się pieniędzy. Tylko że to ja pracowałam na nas oboje.
Piotr wie, kiedy zdał sobie sprawę, jak różnią się w podejściu do pieniędzy. Od miesiąca pomieszkuje u Oli. Ona urządza swoje nowe 100 metrów w kamienicy, które niedawno kupiła na 30-letni kredyt. On sprawdza ceny lodówek w internecie, jeździ do MediaMarktu, czyta parametry zmywarek, porównuje okresy gwarancji. Doradza. Rozgląda się w sklepowej alejce i nagle nie widzi Oli. Znikła.
Znajduje ją kilka stoisk dalej. "Patrz, jaki piękny", mówi wpatrzona w półkę przed sobą. I sięga po karton. Idzie do kasy. On czyta: "Urządzenie do gotowania na parze. Cena: 1350 złotych". Biegnie za nią. "Ola, co robi urządzenie robiące parę? - No, parę - ona odpowiada. - Właśnie! Kupię ci w prezencie garnek z sitkiem za stówę". - Od tamtej pory przystąpiłem do akcji uświadamiania Oli: patrzę na cenę i myślę, czy mogę kupić taniej - wspomina Piotr, zadowolony dziś z efektów nauki.
Egzamin z cen
W trzecim miesiącu wspólnego życia Piotr proponuje, że będzie dokładał się do czynszu i opłat za energię. Dla Oli to sygnał, że romans przeradza się w związek. Składają się po pięćset złotych. Zakupy robią na przemian. Każde z nich patrzy, ile wydaje drugie, i następnym razem stara się zapłacić zbliżoną kwotę. Mają podobne gusty. Nie żałują na słoiczek przyprawy tajskiej za trzydzieści złotych, bo oboje lubią kuchnię orientalną. Różnica jest jedna: on porównuje ceny rzeczy podstawowych, np. ryżu. Ona zawsze bierze najdroższy, bo wierzy, że jest najsmaczniejszy. Jego to martwi. Prosi, żeby wzięła z kasy rachunek.
Ola wraca do domu, stawia siatki na blacie. Piotrek sięga po kwit i mówi: "A teraz zabawa. Ile kosztują oliwki?". Ola nie pamięta. "A mleko kokosowe?". Odpowiada, że chyba z pięć złotych. "Trzynaście! A innej firmy jest za dziewięć. Na jakich przesłankach oparłaś decyzję?", pyta narzeczony, jakby rozmawiał ze wspólnikiem z biznesu. Ola nie ma pojęcia. Poucza ją, że padła ofiarą marketingowego efektu snoba. Wierzy, że to co droższe, jest lepsze. Ola zaczyna patrzeć na ceny. Ale chce przekonać Piotra do drogich restauracji.
Budżet na życie
W prezencie urodzinowym zaprasza go do modnego miejsca. "Niech się przekona, jak miło jest zaszaleć", myśli. Zamawiają grzanki z foie gras, kaczkę. Ola wychodzi umyć ręce, kelner przynosi rachunek. Piotr patrzy: trzysta dwadzieścia złotych. Płaci przed jej powrotem i odkrywa, że nie boli go ten wydatek. Zaczyna sam proponować droższe knajpy raz na dwa tygodnie. Kiedy wychodzą do kina, do baru na drinka, zapraszają się na przemian. Nie ma znaczenia, że raz ona płaci za piwo dziesięć złotych, drugim razem on za wino pięćdziesiąt. Chodzi o gest, nie wyliczoną kwotę. Mieszkają już od roku. Planują wspólną podróż do Ameryki Południowej. Kupują bilety za cztery tysiące złotych, każde dla siebie. Wyliczają, że na miejscu potrzeba im będzie tysiąc dwieście dolarów na noclegi, transport, jedzenie. Zrzucają się po połowie. Od taksówki z domu na Okęcie do taksówki z Okęcia do domu miesiąc potem, budżet jest wspólny. Nie kłócą się. Ona bierze pieniądze na przejażdżkę konną. On - na ekstremalny zjazd rowerem sportowym drogą nad przepaścią.
Po powrocie do Warszawy, przy porannym myciu zębów stwierdzają, że przydałby się jeden budżet na życie. Zakładają konto. Niedawno kupili razem kanapy. Nazywają je: "drobne części ruchome". Bez kłótni ustalili, że przeznaczą do dziewięciu tysięcy. Piotr, audiofil, wstawił też do Oli sprzęt grający. Kupił ręcznie robione kolumny, wysokiej klasy odtwarzacz. Za piętnaście tysięcy. Mówi: - Usłyszałem jakość dźwięku i przeszły mnie dreszcze. Ale nie kupiłbym go tylko dla siebie. Ola na sprzęt hi-fi wydałaby góra trzy tysiące, jednak cieszy się, że przy kolacjach muzyka gra tak czysto. Przed pracą Ola nastawia kawę, Piotr sprawdza kursy swoich akcji na giełdzie. Patrzy też na notowania firmy, w którą Ola, za jego radą, zainwestowała trzydzieści tysięcy.
Piotr: - Kawalerka i akcje na giełdzie to mój osobny kapitał. Z Olą dzielimy bieżące wydatki. Jeśli będziemy mieli dziecko, ubezpieczę się na życie. Wtedy wspólne koszty wzrosną, ale na pewno nie połączymy kont. Nie jesteśmy jednym bytem. Nadal nie rozumiem jej niektórych wydatków, np. na kosmetyki. Ale nie walczę. Doceniam, że zaczęła patrzeć na ceny i nie bierze już wszystkiego z górnej półki. Ola: - Mieszkanie, które spłacam, zawsze będzie moje. Chcę mieć coś własnego. Od Piotrka nauczyłam się zaradności, przestałam być rozrzutna. Choć marzę, żeby kiedyś on zaszalał. Dlatego czasem sugeruję w żartach, że świetną inwestycją jest biżuteria.
Dobrze wypośrodkowani
30-letnia Gabrysia i 46-letni Leszek na początku grudnia zostaną rodzicami. Ona jest urzędniczką w banku i zarabia trzy tysiące osiemset złotych. On prowadzi osiedlową siłownię i zarabia maksymalnie sześć tysięcy. Gabrysia wychowywała się w rodzinie, w której matka nie pracowała, więc o pieniądze prosiła ojca. Jej niczego nie brakowało, chodziła do prywatnej szkoły. Dziś czuje się bezpieczna: nie oszczędza, bo wie, że może liczyć na pomoc rodziców, ale chce mieć własne pieniądze, żeby nie prosić męża.
Leszek przez ostatnie 20 lat żył skromnie. Z pensji strażaka, potem ochroniarza utrzymywał poprzednią rodzinę: niepracującą żonę i dwójkę dzieci. Dziś co miesiąc płaci ponad dwa tysiące alimentów. Gabriela i Leszek mają osobne konta i rozdzielność majątkową. Mieszkają w jego 40-metrowej kawalerce, ale już niedługo wprowadzą się do 65-metrowego mieszkania, które ona kupiła na kredyt, z pomocą ojca. Stałymi kosztami dzielą się po połowie. Ona mówi o nim: "Ma w kieszeni węża". On dodaje: "Rozpuszczona". Swój model określają jako praktyczny.
Walka o jakość
Gabrysia pamięta, że od początku zwróciła uwagę na przedsiębiorczość Leszka. Dopiero co poznali się na Mazurach. Ujmuje ją, kiedy w wiejskim sklepie sprawdza ceny, w kuchni nie marnuje produktów, dokładnie zawija masło i sery, żeby się nie zepsuły. Po powrocie Gabrysia odwiedza go w wynajmowanym mieszkaniu. W łazience znajduje szare mydło i krem Bambino. To jedyny kosmetyk, choć Leszkowi schodzi z twarzy wysuszona skóra.
Tłumaczy mu nieśmiało, że po czterdziestce warto może zainwestować w pielęgnację. Nie jest przekonany. Ona, choć zarabia wtedy tysiąc pięćset, kupuje mu krem Vichy na próbę. Jest zachwycony. Po kilku miesiącach zaczynają razem mieszkać. Nie mają wspólnego budżetu. Narzeczony czasem wraca z uśmiechem do domu. "Zobacz, taka wspaniała koszula za trzynaście złotych! Znalazłem na bazarze!". Ona ją zapamiętuje. I pokazuje po pierwszym praniu, pytając: "Trzynaście złotych za szmatę, chyba zbyt drogo?". Leszek zaczyna się zastanawiać, czy narzeczona nie ma racji.
- Wiedziałam: to będzie droga przez mękę! - opowiada Gabrysia ze śmiechem. - Ale chciałam go nauczyć: lepiej kupić mniej, ale lepsze rzeczy, więc droższe.
Nauczyć się oszczędności
Leszek wspomina moment, kiedy zaczął się niepokoić. Gabryśka przynosi jedzenie na kolację. On spogląda na rachunek. Jest zdezorientowany. "Polędwica Jak za Gierka: czterdzieści złotych kilo? Mikroskopijna puszka tuńczyka Rio Mare za trzynaście?". Nie wiedział, że istnieją takie ceny. Pyta ją, czym różni się szynka Jak za Gierka od tej sprzed Gierka lub po Gierku. Odpowiada, że wszystkim. Jemu brak argumentów. Kilka dni potem to Leszek idzie do sklepu, na kolację robi sałatkę z tuńczykiem. Twierdzi, że kupił Rio Mare. Gabrysia bierze kęs i wstaje. Z kosza wyjmuje pustą puszkę i z wyrzutem mu ją pokazuje: "Tuńczyk w oleju - Neptun". Leszek jest pokonany. - Gabi bez względu na to, ile zarabiała, wydawała wszystko. Także na cholerne tuńczyki. Irytowało mnie to. Chciałem ją nauczyć oszczędzać.
Jako narzeczeni najpierw mieszkają w wynajmowanych przez Leszka dwóch pokojach. On płaci za liczniki, ona dorzuca jedną trzecią do czynszu. Kiedy zaczyna więcej zarabiać - połowę. Zakupy robią na przemian. Nie rozmawiają o pensjach, nie wiedzą, ile mają na rękę. Przed ślubem Leszek kupuje 40-metrową kawalerkę, do której się wprowadzają. Urządza ją za swoje, płaci rachunki. Gabrysia więcej dokłada na prowadzenie domu: jedzenie, proszki do prania, świeczki, narzuty. Woli wybierać sama, bo narzeczony posłany do sklepu po płyn do kafelków, zamiast ajaksu zawsze przywiezie tańszego skrzata.
Pobierają się. Ojciec Gabrysi stawia wesele, Leszek płaci za miesiąc miodowy w Tajlandii. Nadal nie dyskutują o codziennym budżecie. Kiedy zachodzą w ciążę, decydują się kupić większe mieszkanie. Idą do eksperta finansowego. Radzi im rozdzielność, aby zwiększyć zdolność kredytową. Leszek ma nieregularne dochody, stałe obciążenie na dzieci z pierwszego małżeństwa. U notariusza podpisują dokumenty. Gabrysia kupuje 65-metrów na siebie. Oboje dają po dwadzieścia tysięcy na urządzenie.
Tańszego na Allegro nie ma
Nadal są między nimi pola minowe. Na przykład buty. On nigdy nie pojmie, po co Gabrysia kupuje jedną parę na dwa miesiące. Jemu wystarczają trzy na rok. Leszek widzi, że tę fanaberię wyniosła z domu. Ostatnio rodzice przywieźli jej z Włoch kozaki za siedemset złotych. Bez mierzenia. Dla niego to szczyt głupoty. Kiedy Leszek obsesyjnie dopytuje, ile wydała na nowe szpilki, ona odcina się, że też ma słabość.
Co roku zmienia samochód. On wpada w gniew, bo to niedorzeczne porównanie. "Jaką słabość?! - podnosi głos. - To jest ekonomia!". Po czym rysuje tabelkę: wartego sto dwadzieścia tysięcy złotych nowego peugeota kupił po dwóch latach za sześćdziesiąt. Teraz, po roku, sprzedaje za pięćdziesiąt. Dziesięć tysięcy to amortyzacja w skali roku. Zerowe koszty! Ona się uśmiecha. Od pięciu lat jeździ tą samą micrą.
Kosmetyki. W drogerii on bierze dla siebie żel pod prysznic Palmolive za jedenaście złotych. Ona - SVR za osiemdziesiąt. Gabrysia wie, że nie wygra argumentem o wrażliwej skórze. Stosuje więc wybieg zaklęcie: "Sprawdziłam w internecie. Nie ma tańszego na Allegro". I on już rozumie, nie ma pretensji.
Przekonują się nawzajem. Gabrysia zaciąga Leszka do sklepów Ecco i Esprit. On kupuje sobie buty za czterysta złotych i koszulę za sto siedemdziesiąt. Po kilku miesiącach widzi, że buty są wygodne i trwałe. Koszula nadal w tym samym kolorze. On prowadzi ją do second-handu. Wyszukuje markową kurtkę zamszową za pięćdziesiąt złotych. Gabrysia niechętnie ją wkłada, ale w końcu kupuje. Niesie do pralni, odbiera pachnącą. "Ale fajna", wkłada zachwycona.
Ile masz na koncie?
"Ile masz na koncie? - pyta mąż żonę przed końcem miesiąca. - Pięćset złotych. - To spróbuj nie wydać dwustu. Pomyśl, że za tydzień kupisz za to drogi krem". Jej się podoba taka wizja. Odkłada. Ale nie kupuje nowego kremu, bo ma jeszcze poprzedni, więc na koncie zostaje górka.
Ostatnio urządzają mieszkanie i coraz bardziej są zgodni. Gabrysia wybiera piękne drzwi w sklepie. Trzy i pół tysiąca. "Może taniej znajdziemy?", zostawia, bo przelicza, że kosztują prawie jej pensję. On jest szczęśliwy. Kupują za tysiąc trzysta. Leszek zgadza się, żeby wziąć kafle na podłogę do kuchni, metr kwadratowy za dwieście złotych. "Koszmarnie drogo, ale może ona wie lepiej?". Próbuje jeszcze tłumaczyć Gabi, że nie muszą kupować łóżeczka dla dziecka, bo na działce mamy jest całkiem dobre, po jego dzieciach.
Ona już wie, jak go podejść. Nie mówi, że łóżeczko jest sparciałe i obrzydliwe. "Przyda się nam kiedyś na działce, a do domu kupimy nowe, OK?", proponuje. I on się zgadza. Dał się też przekonać teściowej, żeby zrzucić się na wspólny świąteczny prezent dla żony. Kupią Gabrysi za sześćset złotych komplet: naszyjnik z kolczykami. Jego zdaniem to kolorowe szkiełka, podobne do tych na bazarze, ale ponoć ona zobaczy różnicę. Więc się dołoży.
Leszek: - Po pięciu latach prawie dotarliśmy się. Zacząłem kupować droższe ubrania. Natomiast polędwicy Jak za Gierka i tuńczyka Rio Mare nie rozumiem. Muszę znosić to szaleństwo.
Gabrysia: - Niedługo ustalimy wspólną pulę na dziecko. Rozdzielność mamy z przyczyn praktycznych, a nie ideologicznych, więc pewnie kiedyś połączymy majątki. Cieszę się, kiedy patrzę na dobrze ubranego Leszka. Jest mi też miło, że co miesiąc zostają mi pieniądze na koncie.
Model chaotyczny
Marta (36 lat) i Wojtek (42 lata) są małżeństwem od dziewięciu lat. Mają pięcioletniego syna Stasia. Ona, redaktorka w miesięczniku o podróżach, zarabia pięć i pół tysiąca, on - wydawca w telewizji - siedem i pół. Ze swojej artystycznej rodziny Marta wyniosła przekonanie, że pieniądze mają służyć człowiekowi, a nie odwrotnie.
Od studiów w Warszawie utrzymywała się sama, ale zawsze większość wydawała, niż oszczędzała. Wieloletnia singielka. Wojtek pochodzi z ubogiej rodziny z Lublina. Jako 20-latek ożenił się po raz pierwszy i zaczął utrzymywać rodzinę. Już z Martą, drugą żoną, kupili dom pod Warszawą. Konta mają osobne. Nie ustalili wspólnej kwoty na wydatki rodziny. Rachunkami i stałymi opłatami dzielą się "mniej więcej, na oko". Ona mówi o nim, wzdychając: "Oszczędza, ale rujnują go absurdalne ekscesy". On o niej, zatroskany: "Niefrasobliwa". Swój model nazywają chaotycznym.
Wino za euro
Marta pamięta, kiedy po raz pierwszy pomyślała, że wiele ich dzieli. Wyskakują na weekend do Londynu. Wojtek proponuje obiad u Chińczyka. Marta zamawia dwie przystawki, zupę i danie główne. Wojtek - coś o niejasnej nazwie, ale w dobrej cenie. Ona dostaje miseczki z przysmakami, on - talerzyk z ugotowanym ogórkiem. Twierdzi, że pyszny, i zjada z godnością, ale w milczeniu. - Miałam ubaw - wspomina Marta. - Stwierdziłam wtedy, że muszę nauczyć go luzu.
Wojtek wie, kiedy zaczął się martwić różnicami. Wyjeżdżają na tydzień do Barcelony. Marta płaci za przelot, Wojtek za hotel. W jego opinii: romantyczny, na urokliwej uliczce, gdzie rozgrywała się akcja książki Cień wiatru. W jej opinii: bez prysznica, z cieknącym kranem. Ona w knajpkach wybiera z karty dania o egzotycznych nazwach. On mówi: "Na dole menu ciekawa pozycja za dwa euro". Płacą osobno.
Dzień przed wylotem Wojtek odkrywa sklepik z winem prosto z beczki, euro za litr. W dniu wyjazdu, już z walizkami idą kupić kilka butelek. Sklepik zamknięty. Marta nalega, żeby jechać. On chce poczekać jeszcze kwadrans. W końcu odpuszczają. Na lotnisko docierają spóźnieni pół godziny. Obsługa ich nie wpuszcza. Marta nie chce zapłacić za kolejny bilet. Wojtek wydaje trzysta euro. Jest zdruzgotany. A Marta wysyła go jeszcze do sklepu wolnocłowego po wino za dwadzieścia euro. Wypijają je z butelki w hali odlotów.
- Dostałem nauczkę za skąpstwo - przyznaje Wojtek. - Pomyślałem: może jednak powinienem być bardziej spontaniczny, ale Martę muszę trochę utemperować. Niedługo okazało się, że jeśli chodzi o wydatki, on bywa jeszcze bardziej niepoczytalny.
Transakcja odrzucona
Druga w nocy. Sześć lat po ślubie. Wojtek i dwuletni Staś są na biwaku. Marta została w Warszawie. Budzi ją dźwięk sms-a. "Kupiłem na raty termomix!", czyta Marta wściekła. Dwa dni potem Wojtek wraca z wakacji z wielofunkcyjnym robotem kuchennym. Tłumaczy: akwizytorka przekonywała, że termomix zastępuje w kuchni dwadzieścia kobiet, obniżyła cenę do trzech tysięcy. Marta odpowiada, że mają już robot za sześćset złotych. Nastawia pranie. W kurtce męża znajduje rachunek: cztery tysiące trzysta złotych. Milczy. On robi w nowym urządzeniu ajerkoniak. Tydzień potem znosi termomix do piwnicy: nie mieści się w kuchni. Marta: - Za takie pieniądze można polecieć na fajne wakacje, a nie kupować robot! Nie o taki luz mi chodziło.
Wojtek pamięta, kiedy upewnił się, że dzieli ich przepaść. 31 października ubiegłego roku, pierwsza w nocy, wraca z Gdańska. Zjeżdża na stację benzynową, tankuje do pełna. Płaci kartą. Terminal wyświetla: "transakcja odrzucona". Wojtek prosi, by kasjer spróbował ponownie. Oblicza: wczoraj miał cztery tysiące. Dziś rano dwa poszły na alimenty, dwa na kredyt. Ale połowę raty miała przelać mu Marta, tak się umówili, więc na koncie ma środki. Trzy odmowy. Nie zabrał karty kredytowej, więc dzwoni do znajomego w Trójmieście i prosi, żeby podrzucił gotówkę.
O świcie dociera do Warszawy. Marta i Staś śpią. Wyjmuje teczkę z wyciągami bankowymi, rachunkami. Szuka potwierdzenia przelewu połowy raty kredytowej na jego konto. Zaciągnęli wspólną pożyczkę w banku, sześćset tysięcy złotych na nowy dom i ziemię pod miastem. Mieli spłacać razem. Tak mu się wydawało. Teraz zaczyna podejrzewać, że jednak nie dogadali tej sprawy. W teczce znajduje przypadkiem adresowane na żonę wezwanie. Cztery tysiące złotych zaległego czynszu za jej kawalerkę, w której mieszkali... przed sześcioma laty. Dzieli tę sumę przez sto siedemdziesiąt złotych. Tyle wynosił czynsz. Doliczając odsetki, musiała nie płacić przez ponad rok. Załamany zasypia.
- Spłacam nasz wspólny kredyt. Marta uznała, że to mój obowiązek - tłumaczy Wojtek. - Szkoda tylko, że dowiedziałem się o tym na stacji benzynowej. Opłacam też rachunki za gaz, energię, internet. Bo nie chcę, żeby któregoś dnia wszystko nam odcięli. Bałbym się wspólnej kasy.
Pola minowe
Marta i Wojtek nie mają finansowych zasad. Za przedszkole trzysta złotych płaci ten, kto akurat w pierwszą środę miesiąca odwozi Stasia. Tysiąc pięćset złotych niani daje Marta. To inwestycja w jej wolność, wyjaśnia. Może wyskoczyć po pracy do kina. Opłaca też lekarzy dziecka, bo to ona do nich chodzi. Nie wierzy, że Wojtek byłby potem w stanie powtórzyć jej diagnozę. Ubrania dla synka. Marta kupuje skarpetki, spodnie. Wojtek - ciuchy odświętne i takie, w których chciałby widzieć Stasia: kostium kowboja, przebranie indiańskie, bluzę rapera.
Kiedy zapraszają gości, płaci ten, kto gotuje. Wojtek serwuje makarony. Marta potrawy orientalne, więc zaopatruje kuchnię m.in. w droższe przyprawy. W sklepie wyciągają portfel na przemian. Mąż lubi zakupy hurtowe w Makro. Przed wyjściem otwiera szafkę z rzeczami do sprzątania i zapisuje nazwy. Po kilku godzinach wraca ze zgrzewką czternastu ludwików do mycia naczyń. Żona nie ma gdzie ich schować.
Z trudem urządzają nowy dom pod Warszawą. Wojtek nie zgadza się na barierki do schodów za piętnaście tysięcy złotych, choć Marta twierdzi, że "tyle to kosztuje". On tłumaczy stolarzowi, że szukają "oszczędnej elegancji" w cenie trzy razy niższej. I stolarz przystaje. W sklepie z armaturą Marta znajduje baterię do prysznica za tysiąc złotych. Wojtek trochę się awanturuje, że z baterii za sto złotych woda poleci w identyczny sposób, ale w końcu kupują droższą. Edukacja Stasia. Kolejne pole minowe. Marta widziałaby syna w szkole prywatnej, z obcymi językami i jazdą konną. Gotowa jest zapłacić. Wojtek się denerwuje: "Nie pozwolę, żeby dorastał pod kloszem! Musi się zahartować w publicznej szkole". Dyskutują. Marta uznaje argument. Przekonuje Wojtka do dodatkowych zajęć, po szkole. Podzielą ich koszty.
Wojtek: - Oszczędności ulokowałem na kontach dzieci. One są moją inwestycją. Na razie, jakkolwiek się staramy, nie widzimy przed sobą końca wydatków. Ale nie cierpimy z tego powodu. Od Marty nauczyłem się finansowego luzu. Nie przejmuję się już tym, że zlew kosztuje pięć stów.
Marta: - Sześćdziesiąt tysięcy z kawalerki włożyłam w fundusz inwestycyjny. Własny. Kasa nie jest dla nas najważniejszym tematem. Kłótnie kończymy śmiechem. Oboje jesteśmy trochę niepoważni. I dobrze nam z tym.
Agnieszka Niezgoda