Gdzie są chłopcy z tamtych lat?

Pisano o nich na pierwszych stronach gazet. Mieli swoich fanów, wielkie 5 minut. I nagle cisza! Co robią teraz? Mimo że media o nich nie trąbią, pracują i uparcie realizują swoje marzenia. Oto chłopcy z tamtych lat!

Krzysztof Antkowiak/fot. Bartek Zborowski
Krzysztof Antkowiak/fot. Bartek ZborowskiAgencja SE/East News

Piotr, bohater pierwszej edycji Big Brothera, finalista ostatniego Idola uważa, że w jego życiu wszystko dzieje się przypadkowo, ale nie bez celu. Dobrze wychowany, szarmancki chłopak. Marzenie teściowych. - Wziąłem udział w BB, żeby wyleczyć się z nieśmiałości. Kiedy poczułem, że życie przecieka mi między palcami, brak mi energii do działania, przydarzył się IDOL. Zmobilizowałem się, doładowałem. Teraz znowu czuję, że jestem na rozdrożu. Czekam, aż życie znów da mi sygnał, co powieniem robić.

Na razie pracuje w firmie deweloperskiej, w marketingu. W wolnych chwilach śpiewa w dwóch zespołach. Są skrajnie różne. Pierwszy, "Hebaan", to reprezentant ciężkiego rocka. Drugi, jeszcze bez nazwy, mieści się w nurcie rozrywkowej muzyki rock'n'rollowej. Jest jeszcze projekt solowy, akustyczny.

Pieniądze i muzyka

Przez kilka lat odcinał kupony od Big Brothera. Uświetniał dyskoteki, prowadził konferansjerkę, jeździł po kraju z innymi bohaterami BB.

- W całym tym medialnym zgiełku byłem naiwnym idealistą - uśmiecha się. - Nie interesowałem się pieniędzmi. Koledzy z programu ustawili się przez ten czas finansowo, a ja oszczędności wydałem m.in. na produkcję singla i klipu do "Daleko stąd". Po wyjściu z reality mógłbym nagrać i sprzedać nawet książkę telefoniczną, ale ja nie zrobiłem kokosów. Nie umiem chodzić wokół swoich spraw, promować się, zabiegać o zainteresowanie mediów.

Po szaleństwie Big Brothera usiłował żyć po bożemu. Tak jak przekonywali go rodzice i dziadkowie - dwa pokolenia ekonomistów. Pracował w agencji reklamowej, firmie PR, próbował sił jako prezenter w TVN i MTV. Przez kilka miesięcy praktykował w firmie handlowej w Niemczech. Nigdzie nie zagrzał miejsca. - Może dlatego, że wciąż czułem, iż moim przeznaczeniem jest muzyka? - zastanawia się. Po Idolu, który miał napełnić go energią do szukania miejsca w życiu, zgłosił się na warsztaty wokalne, zaczął szkolić głos. W wolnych chwilach komponował muzykę, pisał piosenki. Komputer puchł od jego kompozycji, a on czuł, że to, co robi, ma sens. Gdyby jeszcze wystarczało na utrzymanie...

- Mam 27 lat, od kilku lat mieszkam sam. Nie mogę być na garnuszku rodziców. Stąd moje rozdarcie między tym, co chciałbym robić, a tym, co daje mi poczucie stabilizacji - tłumaczy. Czymś pośrednim między tymi dwoma dziedzinami jest praca w TVN Lingua, kanale edukacyjnym w telewizji "n". Raz w tygodniu na żywo prowadzi program po niemiecku. - Widzowie - głównie nastolatki - przysyłają SMS-y, a ja na nie odpowiadam - wyjaśnia. - Wydawało mi się, że nie dam rady i po kilkunastu minutach opuści mnie wena. Ale potrafię nawijać przez godzinę. Praktyka w reality show nie poszła na marne!

Z serialu "Dom" na festiwal teatralny w Edynburgu

Właśnie wrócił z Hiszpanii, za chwilę leci do Australii i Hongkongu. Potem Tajwan, gdzie jest konsultantem do spraw sztuk scenicznych i wykładowcą. Do tego przygotowania do największego na świecie festiwalu teatralnego w Edynburgu. Ta impreza, którą od 18 lat współorganizuje, jest jego oczkiem w głowie. Tomasz Borkowy, którego wszystkie Polki pamiętają w roli inżyniera Andrzeja Talara, jest dziś dyrektorem artystycznym uznanej agencji teatralnej Uniwersal Arts. - W Polsce choćbym nie wiem co zagrał, pozostanę Talarem - śmieje się Borkowy. - Nie mam o to żalu. Cieszę się, że na stałe zapisałem się w pamięci widzów. Ale to, co robię w Szkocji, jest mi niezwykle bliskie. Nie odtwarzam jakiejś roli, sam robię coś ważnego dla światowego teatru. Nasz festiwal zapiera dech!

Trudne początki

Żeby ułatwić Anglosasom wymowę nazwiska, skrócił je do Bork, imię zmodyfikował na łatwiej wymawianego Tomka. Historia Tomka Borkowego zaczęła się na początku lat 80.

- Znakomity reżyser Rainer Werner Fassbinder zaproponował mi główną rolę w filmie. Niestety, wprowadzono stan wojenny, granice zostały zamknięte. Poczułem, że ktoś zatrzasnął mi furtkę do międzynarodowej kariery. Coś we mnie pękło.
Wyjechał do Wielkiej Brytanii, licząc się z tym, że rezygnuje z aktorstwa. Pracował m.in. jako taksówkarz, ale angielskiego uczył się z kaset z nagraniami najlepszych brytyjskich aktorów. Pracował nad akcentem. Po roku jednak trafił do teatru. - Zacząłem jako inspicjent w Café Theatre Upstairs - najmniejszym teatrze w Londynie. Po dwóch miesiącach zostałem jego dyrektorem artystycznym.

Zaczął grać: po angielsku, rosyjsku i... czesku. Na planie poznał min. Juliette Binoche, Linę Olin, Daniela Day-Lewisa. Reżyserzy obsadzali go głównie w rolach żyjących na obczyźnie emigrantów. By tego uniknąć, studiował operatorkę, produkcję i reżyserię telewizyjną. Nakręcił kilka filmów dokumentalnych. W połowie lat 80. wykładał w jednej z londyńskich szkół teatralnych. - Z grupą studentów pojechałem na festiwal teatralny do Edynburga - wspomina. - Zakochałem się w tym mieście, które przypomina mi Kraków, i... Laurze, mojej przyszłej żonie. Mieszkają w Edynburgu i wspólnie prowadzą agencję Universal Arts. Część roku spędzają też w Hiszpanii. W obu domach Tomasz Borkowy stara się kultywować polskie zwyczaje. Na wigilię sam gotuje tradycyjne potrawy, a jego szkocka żona uczy się polskiego. Poza tym zdarza mu się chodzić w... kontuszu.

- Szkoci podczas ważnych uroczystości występują w kiltach i tartanach, czyli kratach w barwach swojego klanu - tłumaczy. - A ja kazałem sobie uszyć kontusz i co roku zakładam go na festiwal. Pojawiłem się w nim też podczas wizyty prezydenta RP w Szkocji. Za to podczas jubileuszu 20-lecia serialu "Dom" w Warszawie, pan Tomek wystąpił w... kilcie. - To była świetna okazja, żeby zamanifestować miłość do Szkocji - uśmiecha się. - Reprezentowałem moją drugą ojczyznę w tartanie Mackenzie - barwach klanu mojej żony. Borkowy zapewnia, że mimo nawału pracy, myśli o nakręceniu dalszej części "Domu". Akcja serialu przeniosłaby się do Wielkiej Brytanii. Nic dziwnego - dla setek tysięcy Polaków teraz tam jest ich dom.

Od zabawy do prawdziwego dziennikarstwa

Kilkanaście lat temu Polska szalała na jego punkcie. Ciemnoskóry obywatel Gujany, absolwent dziennikarstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim, z dnia na dzień stał się gwiazdą mediów. Najpierw stacji RMF FM, TVP3 Katowice, potem Polsatu, wreszcie TVN-u. Prowadził program satyryczny, błyszczał w talk show, kręcił się z mikrofonem po korytarzach Sejmu. Wyluzowany, dowcipny z wdziękiem zadawał pytania, które innym nie przeszłyby przez usta. Największe gafy uchodziły mu na sucho. W 2000 r. jego gwiazda przygasła. Zniknął z radia, telewizji. TVN nakręcił o nim reportaż pokazany potem w "Kulisach sławy": coś w rodzaju pożegnania gwiazdy. Dawni koledzy mają dziś kłopot z odnalezieniem jego numeru telefonu. - Więzi się rozluźniają - tłumaczą.

Robię coś, co wymaga ode mnie wiedzy Briana Scotta odnajduję w Krakowie, tyle że w prywatnej szkole podstawowej. Uczy angielskiego. Dzieciaki go kochają: jest dowcipny, świetnie prowadzi konwersacje. Dla nich - mimo że jego gwiazda w telewizji przygasła - nadal jest SuperStar.

Podobnie traktują go widzowie "Etnicznych klimatów" - programu w TVP3, debaty "Europa to Tu" Telewizji Gdańsk i internetowych Café Podróży na Onet TV. - Nie pracuję dla stacji z wysoką oglądalnością, ale wreszcie robię to, co lubię: uprawiam prawdziwe dziennikarstwo! Żyję z poczuciem misji.

Scott godzinami mógłby opowiadać o pracy w "Etnicznych klimatach": podróżach po Polsce w poszukiwaniu przedstawicieli mniejszości narodowych. Od 7 lat, odkąd prowadzi program, przejechał kilkadziesiąt tysięcy kilometrów i poznał wielu wspaniałych ludzi: Łemków, Kaszubów, Ukraińców, Romów, Ormian, Karaimów... Każdą z dziennikarskich podróży traktuje też jako drogę do poznania prawdy o samym sobie. On, mimo że ma obywatelstwo polskie, też jest przedstawicielem mniejszości! I zdarza mu się doświadczać niechęci, nieufności, uprzedzeń ze strony tzw. prawdziwych Polaków. - W programach o mniejszościach chcę pokazać, że wszyscy, niezależnie od koloru skóry czy wyznania, jesteśmy podobni - przekonuje. - Poza tym pokazuję, że wielokulturowość to dar, dzięki któremu nasze życie może być tylko ciekawsze.

- Po wielu latach w stacjach komercyjnych wreszcie robię coś, co wymaga ode mnie wiedzy, a nie tylko małpiego sprytu - uśmiecha się Brian. - Rozśmieszać może każdy, a zajmować się problemami mniejszości - niewielu.

Chcę zostawić swój ślad na ziemi

Nie brakuje mu pracy w show-biznesie. O latach spędzonych w TVN-ie mówi krótko: chcieli mnie mieć na własność, a ja nie dam się kupić ani kontrolować. Twierdzi, że teraz jest wolny i ma wrażenie, że panuje nad własnym życiem. No i ma więcej czasu dla żony i synów. Czasem, kiedy zatęskni za światłami rampy, najmuje się do konferansjerki. Ale nawet jako mistrz ceremonii, w każdym programie nawiązuje do problemów mniejszości narodowych w Polsce. - Jestem po czterdziestce - uśmiecha się. - To najwyższy czas, żeby zrobić coś ważnego dla ludzi, zostawić swój ślad na ziemi.

Ostatnio Kapituła Ośrodka Współpracy Międzynarodowej doceniła pracę Briana Scotta i przyznała mu zaszczytną nagrodę Ambasadora Dialogu Kultur. Dla niego ta nagroda jest dużo ważniejsza od udziału w telewizyjnym show o największej oglądalności.

Od dziecięcego przeboju do międzynarodowej kariery

Dwadzieścia lat temu Krzysztof Antkowiak zaśpiewał swój wielki hit "Zakazny owoc". Miał wtedy zaledwie 14 lat. Popularność spadła na niego znienacka. - Chciałem żyć jak normalny chłopak: iść do klubu, do kina, ale nie dało się. Mój sukces budził skrajne emocje, od uwielbienia aż po nienawiść. Pielgrzymki fanek wystawały pod jego domem, za to wieczorem na ulicy chłopaki chcieli się z nim bić. W szkole z kolei często spotykał się z niechęcią nauczycieli. - Miałem takie dylematy: uleją mnie, zostanę w tej samej klasie lub zagram koncert - wspomina Krzysztof. - Uznałem, że jeśli nie popracuję nad sobą, źle skończę. Po zagraniu kilkuset koncertów z jednym repertuarem zrozumiałem, że stoję w miejscu.

Bez muzycznych kompromisów

Zaczął rozglądać się za nowymi zajęciami. Przestał pokazywać się w mediach, ale nie odciął od muzyki. Nagrał płytę "Delfin" z Grzegorzem Ciechowskim, zaśpiewał w duecie z Edytą Górniak ("Pada śnieg"), komponował utwory na płyty Justyny Steczkowskiej i Kasi Stankiewicz. Zagrał główną rolę w filmie "Młode wilki 1/2". Z irlandzkim show "Gaelfore Dance" objechał pół Europy jako pianista.

Rok temu wysłał swoje utwory do szwedzkiej wytwórni. Zaproponowali mu nagranie płyty. Rozpoczął też pracę z niezależnym polskim kompozytorem i producentem Raffem Friendly. Krąży więc między rodzinnym Poznaniem i studiem Raffa a Sztokholmem, gdzie nagrywa międzynarodowy album. - Ukaże się jesienią, jednocześnie w kilku krajach Europy i w Japonii - mówi Krzysztof. - Wreszcie nagrywam taką płytę, jaką chcę. Bez komputera, bez kompromisów. Sam napisał muzykę do wszystkich utworów. Wiosną zamieszka w Sztokholmie. - Ale tylko na czas promocji - zastrzega się. - Bo kocham Polskę i Lecha Poznań!

Świat kobiety
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas