Miało ich nie być
Weronika Balawajder, Julka Kępa, Jędrek Kujaszewski - żyją, rosną, śmieją się. Tylko dlatego, że kiedyś ich rodzice nie posłuchali rad lekarzy i nie zdecydowali się na aborcję. Teraz dziękują Bogu.
Na maleńką Weronikę, drzemiącą w łonie mamy, zapadł wyrok śmierci. 2 października w szpitalu w Mińsku Mazowieckim próbowano wykonać egzekucję. - Skoro twierdzili, że ciąża jest martwa, zgodziłam się na łyżeczkowanie. "Wyczyściliśmy wszystko", usłyszałam po zabiegu. Ryczałam całą noc - wspomina.
Kilka tygodni po operacji Jola dostała dreszczy, pojawiło się krwawienie, temperatura gwałtownie wzrosła. - Wystraszyłam się. Brałam antybiotyki, a czułam się coraz gorzej. Tym razem pojechałam do szpitala im. Orłowicza w Warszawie. Mimo zabiegu przeprowadzonego w Mińsku, maleńki zarodek Weroniki jakimś cudem przetrwał! Na dodatek ciąża była żywa.
- On nawet nie ma czego się chwycić, tak panią wyskrobali - lekarz, który wykonał badanie, kiwał z niedowierzaniem głową. Dał dziecku zaledwie jeden procent szansy na przeżycie. Zalecił aborcję.
- Ale ja nie chciałam o tym słyszeć. To, że ciąża utrzymała się, uznałam za cud. Lekarz uszanował moją decyzję. Nawet polecił mi modlitwę do Judy Tadeusza, świętego od spraw beznadziejnych... - uśmiecha się Jola.
Babcia Kazimiera nie spuszcza oczu z ukochanej wnuczki. Ciągle powtarza: - Co ja się namodliłam! Krzyżem leżałam przed Chrystusem. Chwała Panu za to dziecko. Takie mądre, dobre, kochane.
- Jeszcze pomyślą, że my jacyś nawiedzeni jesteśmy - beszta mamę córka. - Ale to prawda. Mnóstwo ludzi modliło się za Weronikę - przyznaje Jola.
Ojciec nie wytrzymał
Na spotkaniu wspólnotowym Odnowy w Duchu Świętym pani Kazimiera opowiedziała, co przydarzyło się córce. Prosiła o modlitwę wstawienniczą za szczęśliwe rozwiązanie dla niej i zdrowie dla dziecka. Kiedyś po modlitwie ksiądz otworzył Pismo Święte na fragmencie, w którym św. Weronika przeciera twarz umęczonemu Chrystusowi. - Mama wróciła z kościoła jak na skrzydłach. Powiedziała, że urodzę dziewczynkę, która otrzyma imię Weronika.
Mniej optymizmu miał mąż Joli, Mariusz. Kiedy trzy lata temu dowiedział się, że kolejna ciąża żony jest martwa, zaciął się w sobie. Zaakceptował zabieg. Rozumiał, że nie ma innego wyjścia. Ale w domu usiedzieć nie mógł. Wziął urlop i pojechał w Bieszczady.
- Dwa tygodnie go nie było. W tym czasie dowiedziałam się, że ciąży nie usunięto. Pamiętam, jak mąż wrócił do domu, a ja powiedziałam mu, że będę miała dziecko. - Jak to, z kim?! - zrobił oczy jak spodki. Wyjaśniłam mu, co się stało. Uprzedziłam, że lekarz zalecił aborcję, bo dziecko może nie przeżyć. Milczał. Wieczorem przyznał mi się, że przed wyjazdem w góry poszedł do pallotynów w Warszawie i podjął się adopcji na odległość.
Jego córką adopcyjną została Beatrycze, dziewczynka z Ruandy. Powiedział, że nie chce w sobie dusić żalu do Boga, iż nie daje nam kolejnych dzieci, że woli się modlić. I tak mamy teraz trzy córki, 12-letnią Kasię, 3-letnią Weronikę i Beatrycze w Afryce - śmieje się Jola. Czy chciałaby mieć więcej dzieci? - Przyjmę, co Bóg da. Jeśli pytasz o antykoncepcję, to nie stosuję - odpowiada. Jest przekonana, że dopiero dzięki Weronice zrozumiała, jakim cudem jest ludzkie życie.
Zdarza się, że mimo katastrofalnych prognoz dziecko rodzi się zdrowe albo z powodzeniem daje się leczyć - podsumowuje Hanna Wujkowska, doradca premiera ds. rodziny. - Lekarz ma być obrońcą życia, a nie szafarzem śmierci.
To serce miało nie bić
Dominika Kępa z Polkowic koło Krakowa już od czasów liceum jeździła do Londynu. Żeby nauczyć się języka, ale przede wszystkim zarobić: na studia, na ciuchy, na własny kąt. Tam na prywatce poznała swego przyszłego męża Roberta. Oboje byli z południa Polski. W grudniu 2003 roku wzięli ślub. - Ciągle kursowaliśmy między Polską a Anglią. Na Uniwersytecie Jagiellońskim studiowałam zaocznie pedagogikę, a w Londynie pracowałam w hotelu. Robert był budowlańcem. Mieliśmy różne plany na życie.
Dwa lata później Dominika zaszła w ciążę. Akurat byli z mężem w Londynie. Pracowali. Czuła się dobrze i... była szczęśliwa. W 16. tygodniu ciąży po rutynowym USG lekarka zaleciła jej dokładne badanie prenatalne. Wstępna diagnoza była niepokojąca: dziecko ma powiększoną lewą komorę serca, zwężenie aorty. Na kolejne badanie kazano Dominice przyjść z mężem.
- W gabinecie stała siostra zakonna. Zaskoczył nas ten widok. Okazało się, że miała nam tłumaczyć z angielskiego. Więc leżę z gołym brzuchem na kozetce, lekarka robi mi USG, a siostra staje się coraz bardziej zmieszana. Mówi, że wada serca jest bardzo poważna. Dziecko nie przeżyje - opowiada Dominika.
Po badaniu razem z Robertem dwie godziny czekali na wynik konsylium lekarskiego. Zakonnica dodawała im otuchy, obiecała, że będzie modlić się za dziecko. - Czułam, że dzieje się coś niedobrego, ale już wtedy zdecydowałam, że bez względu na to, co powiedzą lekarze, będę walczyć - Dominika zamyśla się. - Nie zapomnę chwili, kiedy lekarka wróciła w towarzystwie Hindusa, specjalisty od patologii ciąży. Na widok zakonnicy zmieszał się, a zaraz potem oświadczył, że konieczna jest aborcja. - Wada będzie się pogłębiać. Jeśli dziecko dożyje do porodu, urodzi się upośledzone - mówił.
Rozpoczęły się najtrudniejsze miesiące w życiu Dominiki. Co kilka tygodni chodziła na badania do przychodni przy londyńskim szpitalu i za każdym razem słyszała to samo. Dziecko trzeba usunąć. - To był koszmar. Idziesz na badanie z nadzieją, że może jest lepiej, a słyszysz wciąż to samo: aborcja.
Gdy siedziała załamana w Londynie, z Polkowic wydzwaniała do niej rodzona siostra, Agata i podnosiła ją na duchu. - Od początku wierzyłam, że Dominika nie zdecyduje się na aborcję. Mama nauczyła nas miłości do dzieci. Nigdy nie myślałyśmy o poczętym dziecku w kategoriach zarodka czy płodu. O Julce od początku mówiłyśmy: dziecko. W Londynie zalecali aborcję nawet wtedy, gdy siostra była już w szóstym miesiącu ciąży i miała mocno zaokrąglony brzuch - denerwuje się.
We wrześniu 2005 roku Dominika zdecydowała się na powrót do Polski. Przeszukała cały Internet w poszukiwaniu wiadomości o chorobie swojego nienarodzonego dziecka.
- Głowa puchła od tych informacji. Wiedziałam, że muszę być przygotowana na najgorsze. - Iskierka nadziei pojawiła się, gdy natrafiła na stronę oddziału kardiochirurgii szpitala w Krakowie. To z niej dowiedziała się o profesorze Malcu i sposobach leczenia dzieci z wadami serca. Nawet tych najmniejszych z najpoważniejszymi wadami. - Postanowiłam urodzić w Polsce. Lekarze z Londynu się dziwili.
- Wraca pani do ciemnogrodu? Tam brakuje specjalistów, sprzętu, opieki - sarkał Hindus. - Czy nie dość dobrze opiekujemy się panią? - Pewnie, że dobrze. Tylko, ze mną, a nie moim dzieckiem... - odparowała.
W Polsce Dominika trafiła pod opiekę lekarzy ze szpitala w Krakowie Prokocimiu. Kiedy pierwszy raz zrobili jej USG, usłyszała: - Kto tu kazał robić aborcję? Dziecko ma wydolne krążenie, rozwija się. Niech tylko szczęśliwie się urodzi, a będziemy je operować...
Julia przyszła na świat 6 grudnia, przez cesarskie cięcie. Zaraz po porodzie trafiła na oddział intensywnej terapii. Dostała dziewięć punktów w dziesięciostopniowej skali Apgara, ale miała poważną wadę serca - tę, którą wytropili specjaliści z Anglii. Mimo to szybko nauczyła się samodzielnie oddychać. Przybierała na wadze. 24 stycznia profesor Edward Malec przeprowadził skomplikowaną operację. Z sukcesem. Już po dwóch tygodniach uszczęśliwiona mama wróciła z córką do domu w Polkowicach. Tata mieszka w Anglii.
- Nie ma o czym mówić. Nie dorósł chyba do roli ojca - Dominika macha z niecierpliwością ręką. Ale zaraz rozpromienia się. - Najbardziej zadziwia to, że serce Julki, które miało ją skazać na kalectwo i śmierć, teraz pracuje dla niej. Musi kochać życie, moja Julka.
- 30 proc. inwazyjnych badań prenatalnych jest niedokładnych, a 10 proc. uszkadza płód i kończy się śmiercią dziecka - przestrzega Hanna Wujkowska. Jej zdaniem kobiety często nie zdają sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Zaleca więc USG, za pomocą którego wykrywa się też wiele wad rozwojowych (np. hemofilię czy wodonercze), dzięki czemu można rozpocząć leczenie już w łonie matki.
Ciąża czy torbiel
- Mamy tylko troje dzieci - mówi skromnie Maria Kujaszewska z Warszawy, mama dorastającej gromadki. Szczuplutka, z włosami zaczesanymi gładko w kitkę i pięknym uśmiechem, sama wygląda jak studentka. - A i Andrzeja mogłoby nie być wśród nas. Miałam wybór: albo trzecie dziecko, albo własne życie i zdrowie. No i wybrałam to pierwsze, ale Bóg łaskawy podarował i syna na schwał, i zdrowie. O swojej decyzji sprzed 16 lat mówi uczciwie: - Czułam się strasznie. Ale proszę spojrzeć na owoc tej udręki (Andrzej szczerzy zęby w uśmiechu), to jest jego gitara (tata nauczył i brzdąka coraz lepiej), na drzwiach wisi alba ministrancka (żeby się nie pogniotła), na ścianie, jak obrazek, średnia ocen z półrocza (4,5 dla gimnazjalisty). Sama radość! To jest życie właśnie... - śmieje się mama i daje synowi kuksańca.
Z mężem Jackiem bardzo pragnęli trzeciego dziecka. Podczas pierwszego badania pani ginekolog powiedziała bez ogródek: - Nawet nie wiem, czy to ciąża, czy torbiel. Badanie USG rozwiało jej wątpliwości. Równolegle z zarodkiem w macicy rosła okazała torbiel. W każdej chwili mogła pęknąć i wywołać groźne zakażenie. Gdy Marysia była w trzecim miesiącu, lekarka zaproponowała jej aborcję. Zobaczyła, że młoda mama się waha. - Ma pani torbiel wielkości dojrzałej pomarańczy i jeszcze ciążę chce zachować? - dziwiła się.
Jacek słucha z uwagą opowieści żony. Już tyle razy mówiła o swoich przejściach. - Czasami wydaje mi się, że już wszyscy znają moją historię. Ale z mężem postanowiliśmy dać świadectwo. Jeśli trzeba, powiemy to jeszcze raz, że warto było zawierzyć Bogu.
Marysia nie zgodziła się na usunięcie ciąży, ale trzeba było usunąć torbiel. Bała się, że lekarze wytną jej wszystko, razem z dzieckiem. Po operacji lekarka uspokoiła ją. - Poszło dobrze. Usunęliśmy paskudztwo i... chory jajnik, a ciąża rozwija się dobrze.
Tkanka z chorego jajnika powędrowała na badania histopatologiczne. Diagnoza była druzgocząca: nowotwór złośliwy.
- Zakręciło mi się w głowie, gdy to usłyszałam. W szpitalu znowu namawiali mnie na aborcję. Tłumaczyli, że muszą natychmiast mnie zoperować. Bałam się, że... umrę. Pierwszy raz w życiu pomyślałam o dziecku jak o intruzie.
Tęskniła za dziećmi, za Jackiem. Ze szpitala wypisała się na własne żądanie. Nie pierwsza mam raka - uspokajała się. Regularnie chodziła na badania. Dziecko rozwijało się dobrze. Jacek rozpuścił po znajomych wici z prośbą o modlitwę. Dostawała telefony, że pamiętają, że się modlą. - Przyszedł list od franciszkanów, ktoś ofiarował mszę w intencji mojej i dziecka.
Andrzej urodził się 14 marca 1991 roku. Zdrowy jak rydz. Lekarka, która wcześniej namawiała ją do usunięcia ciąży, gratulowała dorodnego syna. Trzy miesiące po porodzie Marysia była już po poważnej operacji. Dowiedziała się, że nigdy więcej nie będzie mogła mieć dzieci, ale rak został opanowany. - Syn kończy właśnie 15 lat, a ja nie miałam żadnych przerzutów. Przeżyliśmy oboje.
Niewiele brakowało, by Andrzeja, Julki i Weroniki nie było wśród nas. Dla nich słowo aborcja nic nie znaczy. Dzięki modlitwom, miłości i desperackiej nadziei rodziców, że choćby chore, muszą po prostu żyć.
Joanna Weyna-Szczepańska
Tekst pochodzi z tygodnika