Mój chłopak się żeni...
Ale nie ze mną! Lecz ja nie poddaję się tak łatwo. Chcieć to móc, nie zrezygnuję - mówimy coraz częściej. Wbrew okolicznościom, wbrew innym ludziom, wbrew faktom? Czy o wszystkie marzenia warto walczyć? Gdzie jest punkt, w którym powinnyśmy się zatrzymać i powiedzieć: pas?
Uparcie i otwarcie
Od razu wiedziała: to ktoś dla mnie. Ona praktyczna, zorganizowana - szefowa PR-u na obcasach, on - chłopak ze skrzypcami. Koncert sponsorował jej bank: kameralny zespół jazzowy, scena wybita czarnym pluszem, on w centrum, skupiony, cholernie przystojny i bez obrączki. - Aż mi się zrobiło ciepło tutaj - Daria kładzie rękę na brzuchu. - Wypiliśmy razem drinka, obiecałam, że pomogę przy organizacji następnego koncertu. Wracałam do domu zakochana na amen. Koleżanka szepnęła mi: "Słuchaj, ten twój skrzypek ma narzeczoną", ale Maciek nie mówił o żadnej innej dziewczynie. Nigdy. Dlatego jestem pewna, że ona nie jest dla niego ważna naprawdę. Ożenił się, bo znali się wiele lat. Sądzę, że to przyjacielski, bezpieczny układ. Zresztą założę się, że ona jest po prostu w ciąży. Ze mną łączyło go coś wyjątkowego - Darii błyszczą oczy. - Patrzył w taki specjalny sposób, trzeba było słyszeć, jak wymawiał moje imię. Ludzie nie zawsze umieją połapać się w swoich uczuciach. Jestem pewna, że on pewnego dnia zrozumie, że jesteśmy dla siebie stworzeni.
Lipcowa noc, świta. Daria i Maciek objęci wracają z imprezy, on niesie skrzypce i jej lekki płaszcz.
- Powiedział: "Zobacz, mamy idealnie zgrany krok. Jakbyśmy byli zrośnięci biodrami. Zaproś mnie na śniadanie, bliźniaczko". Kochaliśmy się przed i po śniadaniu, czyli po serkach topionych i grzankach z czerstwego chleba. Podgrzewaliśmy go na patelni. O rany, do dziś, jak widzę te trójkątne serki w sklepie, to mnie ściska w gardle. Potem wyjechał: letnie chałtury na wybrzeżu, rodzinne wizyty, powiedział.
Brnąc w ślepą uliczkę
W domu miała coraz więcej jego fotografii. Agnieszka, jej przyjaciółka, ściągała ją na ziemię: "Brniesz w ślepą uliczkę, nie wymyślaj rzeczywistości, której nie ma. Daj spokój z tym seksem, jedna czy dwie wspólne noce to nie dowód miłości. Maciej traktuje cię tylko jak wygodnego pomocnika w interesach. Jesteś na każde jego skinienie, ma z tego same korzyści. Otwórz oczy, dziewczyno". - Nie wierzę w to, nawet dziś - przyznaje Daria. - Może się mylę, może jestem marzycielką. Ale człowiek musi mieć marzenia. Ja czuję, że on jest dla mnie tym jedynym.
Zła wiadomość przyszła jesienią. - Ślub?! Wtedy się podłamałam. Głupio tak zadzwonić i robić mu wymówki, więc powiedziałam tylko: "Nie wiedziałam, że to coś poważnego". A on: "Zaraz poważnego! To nie dramat, to wesele. Ty zawsze będziesz moją bliźniaczką, prawda?". Więc nie mówcie mi, że mnie nie kochał... nie kocha - poprawia się Daria. - Oczywiście teraz już nie sypiamy ze sobą, ale jestem pewna, że do mnie tęskni. Daria wyciąga z notesu pocztówkę: - Przysłał mi, z podróży poślubnej. Podpisana: Maciek i Ania.
Gdzie jesteś, chłopczyku?
Jeszcze niedawno drogę do sklepu wybierała tak, żeby na trasie znalazł się plac zabaw. Wychodziła po zakupy w południe, porzucając laptop z pracą przerwaną w połowie akapitu - o tej porze bawi się najwięcej dzieci. Dzisiaj omija to miejsce, coraz trudniej znosi widok i głosy maluchów. - Chcę adoptować dziecko - mówi Wanda. Jest tłumaczem literatury bałkańskiej. Ma 40 lat i drugiego męża. Z pierwszym rozwiodła się, bo oboje "pękli". Stres związany z tym, że Wanda nie może zajść w ciążę, dla niej był powodem depresji, dla niego - coraz częstszych drinków wypijanych z kolegami, byle dalej od domu. - Nie było sensu tego ciągnąć - opowiada Wanda. - Jednych takie rzeczy wiążą mocniej, innych rozpędzają w przeciwne strony świata. Tak było z nami.
Drugiego męża poznała rok po rozwodzie. Miała wtedy 37 lat i otrzepała się jako tako z traumy po rozstaniu. Jan był wdowcem, miał córkę gimnazjalistkę. - Najpierw była przyjaźń. Razem pracowaliśmy nad adaptacją bułgarskiej sztuki dla jednego z krakowskich teatrów. Było lato, wieczorem chodziliśmy na Kazimierz na kolacje, przegadaliśmy mnóstwo czasu. Opowiedziałam mu o sobie bardzo dużo, więc wiedział, z kim chce się związać, gdy po kilku miesiącach zaproponował mi małżeństwo. Wiele nas łączy: czytamy te same książki, słuchamy tej samej muzyki, oboje jesteśmy domatorami, kochamy dzieci. Lubiłam patrzeć, jak troskliwie, mądrze Jan opiekuje się Alą, córką, jak odwozi ją do szkoły, zabiera na wystawy, do kina, na zakupy. I wcale nie jest znudzony kupowaniem dziewczyńskich ciuchów, butów, torebek. "Świetny z niego ojciec", myślałam i narastała we mnie chęć posiadania dziecka, które byłoby nasze wspólne. Chęć pomieszana z żalem, że nigdy mu go nie dam... Ale jak by to było cudownie, gdyby Ala mogła mieć brata, a Jan syna. To scementowałoby nasz związek. Z poprzednim mężem nie braliśmy pod uwagę adopcji. Teraz to wyjście wydało mi się wybawieniem. Mały, uśmiechnięty chłopczyk stał się moim największym marzeniem - opowiada Wanda. Pierwsza rozmowa z Janem i... - Wydawało mi się, że zareaguje radością.
A on był bardzo poważny, zdystansowany. Zrozumiałam, że potrzebuje czasu - wspomina Wanda. Czekała na dobry moment, żeby wrócić do tematu i godzinami czytała internetowe fora. Już wiedziała, że procedury są trudne i długotrwałe, że czeka się latami, że w ogóle można się nie doczekać. Nie szkodzi. - Tak bardzo chciałam zostać matką. Na parę lat porzuciłam to pragnienie, ale teraz obudziło się znowu. Wyobrażałam sobie, jak we czwórkę chodzimy na spacery, wyjeżdżamy na wakacje, jemy kolację przy rodzinnym stole. Gdzieś jest ten chłopiec, który na pewno czeka, aż go odnajdziemy, damy mu dom! - opowiada Wanda. Druga rozmowa z Janem i jego pytania: "Dlaczego uważasz, że tego potrzebujemy? Nie wystarcza ci to, co jest?". Potem trzecia: "Wando, mnie jest dobrze, nie potrzebuję już niczego, nie rozumiesz?". - Ale nie powiedział zdecydowanie: "nie". Sądzę, że tego pragnie, ale trochę boi się odpowiedzialności - tłumaczy Wanda. - Kiedy zobaczy to dziecko, zrozumie, że to dla nas szansa na nowe życie. Bo mnie coraz trudniej przechodzić koło piaskownicy pełnej maluchów. Tak mnie boli w środku, o tutaj.
Moja piękna firma
Zielone oczy, szczupła figura, 32 lata. Anita. Singielka. Dżinsy rurki, sweterek z dobrą metką. Laptop, mały miejski samochód, w którym wszystko ma swoje miejsce - telefony, błyszczyki, okulary przeciwsłoneczne. Mistrzyni poukładania. Zawód: graficzka komputerowa. W dużym koncernie kosmetycznym przygotowuje materiały reklamowe. - Dobra praca i dobre pieniądze - mówi. - Ale chciałam innego rodzaju satysfakcji. Własna firma - to by było coś. Zero uzależnienia od zwierzchników, obligatoryjnych zleceń. Dlaczego nie? Mam doświadczenie, wiedzę, kontakty - opowiada.
Marzec tego roku. Anita spóźniona do pracy, pierwszy raz od pięciu lat. Szefowa wściekła, bo czeka projekt na już. - Potraktowała mnie jak uczennicę, zbeształa przy kolegach. Tego dnia pomyślałam: koniec, od dziś opracowuję plan B. Firma graficzna czy wydawnictwo? Postanowiła poradzić się ludzi z branży. Miała przyjaciół - plastyków, ilustratorów, autorów komiksów. Znała tekściarzy. A gdyby wydawać książki dla dzieci? Wgryzła się w przepisy. - Nie wiedziałam, że założenie firmy to taka prosta rzecz: zgłoszenie działalności, regon, już. Wciąż pracowała w koncernie, lądowanie na swoim miało być miękkie. Strategię opracowywała wieczorami, po pracy: projekt, biznesplan, wstępne umowy z autorami. Co z drukarnią? A dystrybucja? I reklama. - Po miesiącu wiedziałam już, że sama nie dam rady tego ogarnąć. Ale miałam koleżankę, była redaktorką - nadałam jej temat. Spotkałyśmy się na kawie a ona wyciąga kartkę. Na niej lista: etapy, przez które muszę przejść. Odpadłam przy decyzji co do gramatury papieru i przeliczeniach opłacalności nakładu. Nagle doszło do mnie, że kompletnie nie znam się na tym, co mam zamiar robić. Następnego dnia usiadłam przy komputerze w pracy z... ulgą. Zrobiłam świetną makietę katalogu promocyjnego, szefowa była zachwycona, dostałam premię - opowiada. Wieczorem Anita otworzyła butelkę czerwonego wina i wypiła za pierwszą porażkę. - Potem spojrzałam w lustro i obiecałam sobie: Nie poddam się! Koniec z wydawnictwem, drugie podejście: strona internetowa. Mnóstwo ludzi robi karierę i pieniądze w sieci. Grafika strony dla dzieci okazała się łatwa, wciągnęła mnie. Ale okazało się, że strona, którą buduję, musi mieć zabezpieczenia przed włamaniem! Czarna magia. Umówiłam się z fachowcem. Siedzieliśmy w kawiarni, tłumaczyłam mu, o co mi chodzi, i znowu czułam się dobrze w skórze kobiety biznesu, ba, szefowej. Ten młody, kompetentny człowiek będzie pracował dla mnie. Zażyczył sobie dwóch tysięcy za pierwszy etap prac! Pięknie. Nie planowałam takich wydatków. Ale jeśli trzeba. Biznes to biznes. Po dwóch tygodniach strona była gotowa. Teraz należało zdobyć reklamodawców - opowiada Anita. I w tym miejscu powietrze uchodzi z niej jak z balonika. - Żeby strona się opłacała, muszą być reklamy - wzdycha. - Wykonałam parę telefonów, ale nie poszło dobrze. Nie wiedziałam, jak zacząć, z kim rozmawiać, nie znałam odpowiedzi na pytania, które mi zadawali. Do tego też powinnam mieć fachowca? Nie tak wyobrażałam sobie prowadzenie biznesu. Ale nie odpuszczę - w głosie Anity słychać determinację. - Muszę po prostu znaleźć właściwy pomysł, prostszy, który nie będzie wymagał tych wszystkich papierków. Fatalne przepisy są w tym kraju. -
Tekst: Agnieszka Litorowicz-Siegert