Powrót łobuzów
Grzeczni nie mają szans. Nadszedł czas gwiazdorów, których wolelibyśmy nie spotkać nocą w odludnym miejscu. Skąd się bierze ta fascynacja nieokrzesanymi brutalami?
Triumf zapaśnika
Szacowna Wenecja, gdzie odbywa się najstarszy europejski festiwal filmowy, padła na kolana przed dobiegającym sześćdziesiątki Mickeyem Rourkiem. Złote Lwy przyznano filmowi "Zapaśnik" Darrena Aronofsky´ego, w którym aktor przez dwie godziny skupia na sobie oko kamery. Gwiazdor zniszczony nieudanymi operacjami plastycznymi i mało higienicznym stylem życia ostatnią znaczącą rolę zagrał w czasach, gdy w Białym Domu rezydował Ronald Reagan. Przez 20 lat Rourke wegetował na marginesie Hollywood. Słyszało się wyłącznie o jego kłopotach z prawem i fatalnych wyborach artystycznych.
A mogło być zupełnie inaczej. Po sukcesie "9 i pół tygodnia" Adriana Lyne´a propozycje sypały się jak z rękawa. "Przewróciło mi się w głowie", wspomina Rourke. Chłopak z Liberty City - zakazanej dzielnicy Miami - chciał czerpać z życia pełnymi garściami. Kilka lat wcześniej gotów był nocować na ulicy, byle tylko mógł uczyć się w słynnym Actors Studio. O jego zacięciu krążyły legendy. Ale uśmiech fortuny odsłonił najgorsze cechy Mickeya. Zamiast pracować, zaczął pić. Odrzucił, nie czytając scenariusza, propozycję zagrania w "Pulp Fiction" (jego rolę wziął Bruce Willis), bo właśnie wtedy postanowił zrealizować chłopięce marzenie i został bokserem. Sporo osiągnął - nie przegrał żadnej z 12 walk, które stoczył.
Maniery zapaśnika
Powrót do aktorstwa nie był jednak łatwy. Mickey zachował maniery boksera. Obrażał się, gdy nie okazywano mu "respektu". Po miesiącach negocjacji zgodził się zagrać w filmie "Luck of the Draw" Luki Bercoviciego i już pierwszego dnia wywołał awanturę na planie. Reżyser poprosił, by stanął przed kamerą bez swojego pieska. Rourke zażądał, by chihuahua też dostał rolę. Skończyło się na walce na pięści z ochroniarzami. Nic dziwnego, że nikt potem nie chciał z nim pracować. Grywał epizody u zaprzyjaźnionych reżyserów ("Obietnica" Seana Penna), a potem balował. "Zmarnowałem kawał życia", mówi dziś Rourke. Sam nie wie, dlaczego Darren Aronofsky tak bardzo się upierał, by dać mu rolę w "Zapaśniku".
Wybór gladiatora
Gwiazdą tego miesiąca będzie Russell Crowe, który w najnowszym filmie "W sieci kłamstw" Ridleya Scotta wcielił się w rolę agenta CIA. Aktor ma teraz wyjątkowo dobry okres w karierze. Już od dawna nie zdarzało się, by grał w kilku filmach w ciągu roku. Przez pięć lat od zdobycia Oscara za rolę bohaterskiego rzymskiego wodza Maximusa w "Gladiatorze" Ridleya Scotta Russell Crowe pojawił się na ekranie zaledwie trzy razy. Uczciwie przyznaje, że nigdy nie chciał być aktorem, zawsze natomiast marzył, by zawodowo grać w rugby.
Twardy sport dla twardych chłopaków miał być jego sposobem na życie. Na treningach się nie oszczędzał. Miał 10 lat, gdy na boisku stracił przednie zęby (wstawił je sobie dopiero w 1990 r., gdy reżyser filmu "The Crossing" z własnej kieszeni zapłacił za protezę). Świat mu się zawalił, gdy po awanturze z trenerem wyleciał z drużyny. Ale nawet wtedy nie myślał o aktorstwie. Założył zespół i śpiewał w barach piosenki w stylu rockabilly. Przepustką do aktorskiej kariery stała się rola w niskobudżetowej produkcji "Romper Stomper" Geoffreya Wrighta, gdzie przyszły gwiazdor zagrał przywódcę bandy skinheadów.
Motocyklem przez pustynię
Potem Sharon Stone podsunęła reżyserowi Samowi Raimiemu pomysł, by zaangażował uroczego brutala do filmu "Szybcy i martwi". W latach 1997-2003 Crowe zagrał aż w pięciu filmach, które zostały nominowane do Oscara. Miał świat u swoich stóp. Królowa komedii romantycznych Meg Ryan rzuciła dla niego męża Dennisa Quaida. Ale po krótkim romansie na planie "Dowodu życia" Taylora Hackforda gwiazdor samotnie ruszył w kilkumiesięczną podróż motocyklem po australijskiej pustyni.
Ta wyprawa go zmieniła. Po powrocie do Sydney ożenił się z długoletnią przyjaciółką Danielle Spencer. Obiecał jej, że przestanie pić. Ale udawało mu się to jedynie wtedy, gdy wraz z rodziną przebywał na ranczu, siedem godzin drogi od Sydney. Kiedy tylko zdołał znaleźć okazję, by wyrwać się do miasta, żona musiała siłą wyciągać go z baru. Paparazzi polowali na takie zdjęcia. A Russell wpadał w szał.
Stara gwardia
Podziw dla utalentowanych łobuzów nie jest zjawiskiem wyłącznie hollywoodzkim. Również w Europie są aktorzy, którzy swoją sławę zawdzięczają w dużej mierze awanturniczej biografii. 75-letni Jean-Paul Belmondo cieszy się emeryturą i większość czasu spędza ze swoją 5-letnią córeczką Stellą i najnowszą żoną - młodszą od niego o 32 lata Natty. Ale do niedawna pojawienie się gdzieś w okolicy znanego aktora wpędzało w depresję zazdrosnych mężów.
Belmondo szczycił się tym, że żadna kobieta nie potrafiła mu się oprzeć. Wiele razy z poważnych kłopotów wybawiła go zimna krew i doświadczenie w boksie - sporcie, który uprawiał w młodości. O formę fizyczną dbał przez całe życie. Jednym z powodów, dla których w połowie lat 90. przeszedł na aktorską emeryturę, było to, że reżyserzy nie pozwalali mu samemu wykonywać numerów kaskaderskich.
Jak własny dziadek
Gerard Depardieu ma dopiero 60 lat, ale sam mówi o sobie, że "wygląda jak własny dziadek". Po zawale serca, wszczepieniu by-passów, wypadku motocyklowym i niezliczonych solidnie zakrapianych imprezach to cud, że jeszcze żyje. Ale chłopak z prowincjonalnego Chateauroux, który w wieku 13 lat rzucił szkołę, by przyłączyć się do aktorskiej trupy, wciąż jest głodny kolejnych sukcesów. Przyznaje, że pije trzy butelki wina dziennie i wie, że go to zabija. Ale jak inaczej wytrzymałby mordercze tempo pracy. W planach na najbliższe dwa lata ma aż 19 filmów!
Jego życie to od pół wieku nieustanna gonitwa i chaos. Z żoną Elisabeth Guignot ma dwójkę dzieci - ukochanego syna Guillaume´a i córkę Julie. Z romansu z córką senegalskiego dyplomaty Karine Syllą - córkę Roxane. Kilka lat trwał jego burzliwy związek z piękną aktorką Carole Bouquet. Od trzech lat związany jest z młodszą o 25 lat administratorką winnicy Clementine Igou. Czy to już na pewno ta właściwa? Gerard nie zaprzecza, ale też nie zamierza się na razie z nią żenić.
Nie dla dżentelmenów
Aktorzy o wybuchowym temperamencie i problemach osobistych to dla reżyserów wyzwanie, ale i szansa. Publiczność kocha skomplikowanych łajdaków. Najnowszy Bond - Daniel Craig - to chyba najbardziej antypatyczny z dotychczasowych odtwórców roli agenta 007. Niewiele w nim z dżentelmena, a więcej z nieokrzesanego brutala. Dlatego na dwóch "Bondach" jego kariera na pewno się nie zakończy. Irlandzki aktor Collin Farrell, którego reżyserzy określają jednym słowem "koszmar", w planach na 2009 rok ma cztery tytuły. "Grzeczny" Hugh Grant w przyszłym roku, podobnie jak i w tym, zagra tylko w jednym filmie. To nie jest czas dla kulturalnych dżentelmenów.
Sergiusz Pinkwart