Tym razem na zawsze

Miłość nie zawsze pojawia się w odpowiedniej chwili. Bywa, że przychodzi za wcześnie. Wtedy łatwo ją odrzucić albo minąć obojętnie. Ale czasem los daje jej drugą szansę

Małgorzata Potocka i Jan Nowicki/fot. Marek Ulatowski
Małgorzata Potocka i Jan Nowicki/fot. Marek UlatowskiMWMedia

Dlatego, kiedy podczas włoskiego tournee Potocka zobaczyła plakat Teatru Starego zapowiadający gościnne występy "Biesów" w Turynie, a na nim nazwisko Nowickiego, nie zastanawiała się długo. Zadzwoniła do teatru, umówili się.

Zwiewna dziewczyna w żółtej taksówce

- Wtedy zobaczyłem Małgosię pierwszy raz - mówi Jan Nowicki. - Wcześniej naturalnie wiedziałem, że ktoś taki istnieje, bo Sabat miał ogromne powodzenie, ale pierwsze wspomnienie o niej mam właśnie z Turynu. Stałem na balkonie, na dole był ogromny kamienny plac. Przyjechała żółta taksówka i wysiadła z niej dziewczyna z długimi włosami, w zwiewnej sukience. Zresztą nie dam głowy za szczegóły. To wy, kobiety, jesteście specjalistkami od pierwszych wrażeń. Fakty czasami wyglądają inaczej, a po latach nasza wyobraźnia dodaje im urody. Może taksówka nie była wcale żółta, a sukienka zwiewna? Ważniejsze od tępej rzeczywistości było oczarowanie, zachwyt.

Dla Małgorzaty Potockiej to spotkanie stało się czymś więcej niż przelotnym romansem. Znalazła człowieka, z którym rozmowy dawały tyle samo przyjemności co miłość. - Byłam wtedy bardzo młoda, ale zdawałam sobie sprawę, że to sytuacja wyjątkowa, która nie przytrafia się zbyt często. Gdy byliśmy razem, szare rzeczy nabierały kolorów, wszystko stawało się intrygujące. Nie pamiętam, żebym nudziła się przy nim choć przez chwilę. To mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło.

Związek rozpoczęty w Turynie nie miał szans na przetrwanie. - To nie mogło się udać - twierdzi Nowicki. - W tamtym momencie byłem opętany teatrem. Scena była moim prawdziwym życiem, a życie sceną, na której odgrywałem różne sztuki z lepszymi lub gorszymi puentami. Oczy miałem rozbiegane w stu kierunkach.

Małgorzata Potocka: - On, aktor u szczytu sławy, i ja, rozchwytywana tancerka zespołu Sabat. Chciałam być z nim więcej, a nie mieliśmy czasu nawet wziąć się za ręce. Nie byliśmy gotowi na radykalne cięcia. Rozstaliśmy się, potem długo cierpiałam. Wchodziłam w różne związki, ale wszystkich mężczyzn porównywałam do Jana. Złościłam się, bo do czego to mi było potrzebne! Jakby zostawił na mnie jakiś niewidzialny znak. Nadal nie był mi obojętny. Ale nie liczyłam na żaden powrót.

Przez dwadzieścia pięć lat ich kontakt był powierzchowny. Krótkie telefony, przelotne rozmowy. I tyle.

- Zapamiętałem ją jako maleńką osóbkę, która leniwym głosikiem wygłaszała męskie sądy. Najbardziej ceniłem jej niezależność. Nie było w niej nic z nachalności, tego okropnego babskiego "chciejstwa". Wiem, ile kobiety mogą dać szczęścia, ale też jak perfidnie potrafią ranić. Najgorsze są "polipy". Przyssie się taka do człowieka i trzeba się nią opiekować - mówi Nowicki. - Małgorzata dzwoniła raz na parę lat, ale nie było to proszenie o miłość. Raczej: "Witaj, co słychać, pięknie zagrałeś".

Jakiś czas temu znów odebrał taki telefon. Sytuacja się zmieniła, bo po raz pierwszy od wielu lat był w życiu sam. Postanowili się spotkać. - I wie pani co? - uśmiecha się Nowicki. - Poczułem, że znowu potrafię się zakochać. Jest we mnie ciekawość, co będzie dalej. Bo początki miłości są zawsze identyczne. Pragnienie dotyku, pożądanie. Tylko potem każda historia ma inny przebieg. Razem z Małgosią zaliczyliśmy wstępny etap. Teraz pracujemy nad wspólnym życiem. Dlatego dziś moje serce jest bardzo uważne.

Nie będę Julią...

Kiedy mama powiedziała Wandzie Kwietniewskiej (wokalistka, liderka zespołu Wanda i Banda), że jadą na wczasy do Iłży, Wanda, wtedy szesnastolatka, wpadła w czarną rozpacz. Iłża? Nawet nie wiedziała, gdzie to jest. Dwa tygodnie w takim miejscu to przecież męczarnia. Co ciekawego mogłoby się wydarzyć w Iłży? Pierwszego dnia turnusu rzuciła się do okna, żeby wybadać teren. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyła, było boisko, na którym chłopcy grali w siatkówkę. Wczasy zaczęły się obiecująco. Wanda trenowała siatkówkę i wiedziała, że będzie miała się czym popisać. Zwróciła uwagę na najwyższego zawodnika. Miał przystojną, pociągłą twarz i grał rewelacyjnie. Nazywał się Andrzej Miziński, skończył 19 lat. Mieszkał w Iłży, po wakacjach zaczynał studia na warszawskiej Politechnice. - Wanda podeszła do nas i się przedstawiła. Zgrabna, z temperamentem, a ja nie lubię ciepłych klusek. Zaiskrzyło od razu - wspomina Miziński.

Andrzej wydał się Wandzie poważny. Imponował jej wiedzą, spokojem. Podświadomie wyczuwała w nim siłę, co ją trochę peszyło. - W takim wieku trzy lata różnicy to przepaść. Ja byłam głupią kozą, on - prawie studentem - tłumaczy Kwietniewska.

Dwa tygodnie minęły na spacerach, meczach siatkówki i grze w brydża. Po urlopie między Elblągiem, gdzie mieszkała Wanda, a Warszawą zaczęły kursować listy. - Jestem umysłem ścisłym, któremu formułowanie myśli na papierze przychodzi z trudem, a tu nagle się rozpisywałem. Zrozumiałem, że to poważna sprawa. Zakochałem się - mówi Miziński.

W czasach Internetu i komórek odległość nie ma znaczenia, ale trzydzieści lat temu wydawało się, że Warszawa i Elbląg leżą na innych planetach. Dziś Wanda Kwietniewska śmieje się, że ich uczucie zabiła zacofana technologia. Listy przychodziły z opóźnieniem, rozmowy międzymiastowe trzeba było zamawiać przez centralę, coś trzeszczało na łączach. - Te nasze kontakty to była męka - mówi Kwietniewska. - Andrzej, zabiegany student, odwiedził mnie raz. Stawił się z kwiatkami i pudełkiem czekoladek, wytrzepał dywany, bo zbliżały się święta. Podsłuchałam jego rozmowę z moją mamą. Oświadczył, że się ze mną ożeni. "Ale ona ma szesnaście lat!" - zaoponowała mama. "Nie szkodzi. Poczekam" - szybko odpowiedział. Jego deklaracje nie wywarły na Wandzie wrażenia. "Miłość? Jak najbardziej! Ale małżeństwo?" - myślała wtedy.

Zabrakło wiary...

Raz umówili się, że Wanda przyjedzie do Andrzeja do Warszawy. I nagle jej kochani, tolerancyjni rodzice twardo powiedzieli "nie". Wprawdzie wymknęła się romantycznie z domu o świcie, ale już w połowie drogi na dworzec poczuła na ramieniu ciężką rękę ojca. Nigdy nie wyznała Andrzejowi prawdy. Po prostu wstydziła się, że ją, osobę dojrzałą, tatuś ganiał po ulicy jak gówniarę. Tymczasem Andrzej potraktował sprawę jak afront. Czuł się upokorzony i odepchnięty. Zabrakło mu wiary, że przetrwają. - Od tamtej chwili wszystko zaczęło rozchodzić się w szwach. Szybko podejmuję decyzje i wtedy też przestałem pisać - mówi Miziński.

Andrzej zniknął z życia Wandy na dobre. Potem, gdy zaczęła robić karierę i miotać się w różnych związkach, czasem wspominały z mamą chłopaka z Iłży, który chciał się żenić. On też ułożył sobie życie. Rodzina, dwie córki, firma budowlana. Ciężka praca i... dziwna tęsknota. Raz wszedł do pokoju, w którym dzieci oglądały telewizję. Na ekranie śpiewała Wanda. Wycofał się w popłochu. Trzymał emocje na wodzy, bo wiedział, że to jedyna kobieta, która może zagrozić jego rodzinie, a tego nie chciał. Raz spotkał Wandę, robił wtedy zakupy. Przeszła z psem tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Poczuł skurcz serca, aż zabolało. Nie podszedł. - Wiedziałem, że urodziła córkę. Byłem pewien, że jest szczęśliwa. Lata mijały. Dzieci dorosły, a jemu przestało układać się z żoną. - Któregoś dnia z przyjaciółmi wspominaliśmy Wandę. Ktoś rzucił, żeby zaprosić ją na koncert. I w tej chwili zdałem sobie sprawę, że dłużej nie mogę tak żyć.

Postanowiłem wziąć byka za rogi. Przez trzydzieści lat nie zapomniałem adresu jej rodziców w Elblągu. U jej zaskoczonej mamy wyprosiłem numer komórkowy.

Kwietniewska przyznaje, że gdy usłyszała w słuchawce nazwisko Miziński, zrobiło jej się słabo. - Moje dotychczasowe miłości kończyły się rozczarowaniami. Byłam zmęczoną, samotną matką, która aż nazbyt dobrze wiedziała, na czym polega prawdziwy związek. Bardziej od efekciarstwa zaczęłam cenić odpowiedzialność, dobroć, lojalność. Czyli to wszystko, z czym zawsze kojarzył mi się Andrzej.

Gdy zapraszała go na weekend na Mazury, gdzie spędzała wakacje z córką Kariną, poczuła, że zaczyna dziać się coś ważnego. Żartowała: "A może jesteś stary, łysy i gruby? Jak jesteś gruby, to nie przyjeżdżaj!", ale w głębi ducha była przerażona. Na kilka godzin przed jego pojawieniem się krążyła po polance, zastanawiając się, czy dobrze wygląda w kostiumie kąpielowym. Musiała porozmawiać z córką, bo Karina zaczęła się dziwić, dlaczego mama tak przeżywa spotkanie z obcym człowiekiem.

On przyznaje, że jechał na Mazury, żeby w końcu wyleczyć się ze wspomnień. Na próżno. Gdy wysiadł z samochodu, tylko westchnął: "Gdybyś choć trochę zbrzydła...". Po trzech dniach wracał do domu zakochany do szaleństwa. Nie miał wątpliwości. Jeszcze tego samego dnia wyznał wszystko żonie. W kilka miesięcy zburzył stary porządek. Razem z Wandą zaczęli naprawiać to, co rozsypało się trzydzieści lat temu.

I nie zapomnę cię...

Pewna wróżka z Ostrowi przepowiedziała znanej restauratorce Magdzie Gessler, że wkrótce pojawi się dostatni mężczyzna zza morza, który zostanie z nią do końca życia. Był rok 2001, a Magda właśnie znajdowała się w fazie ostrego kryzysu. - Czułam się tak, jakby ktoś kopnął mnie w wirtualną rzeczywistość, w której wszystko idzie na opak. Potrzebowałam wsparcia, ale prywatnie jak na złość nic mi się nie układało. Pewnego dnia w sprzeczce wykrzyczała swojemu ówczesnemu partnerowi w twarz: "Zobaczysz, niedługo przyjedzie Waldek i mnie stąd zabierze!". Waldemar Kozerawski, lekarz medycyny estetycznej, od dwudziestu trzech lat mieszkał w Kanadzie. Nie widzieli się od dawna, nie utrzymywali kontaktu. Dziś Magda Gessler mówi, że intuicja jak zwykle jej nie zawiodła.

Rok 1980, Warszawa. Na prywatkę do znajomych przychodzi Magda, studentka Akademii Sztuk Pięknych w Madrycie. Dookoła szarobury PRL, a ona jakby przybyła z innego świata. Ma rozpuszczone włosy, nosi koronki, błyskotki, śmiało wygłasza kontrowersyjne opinie. Impreza jest składkowa, więc przynosi własnoręcznie upieczoną pizzę. Waldemar Kozerawski stoi w kącie, je pizzę i nie może się na Magdę napatrzeć. Kilka dni później spotykają się znowu na zabawie u Andrzeja Szpilmana, syna znanego pianisty. Magda Gessler: - Waldek poprosił mnie do tańca. Wśród kolegów w dżinsach wyglądał jak Humphrey Bogart, nieśmiały, elegancki i męski. Tańczyło nam się cudownie. Wierzę, że ludzie muszą dobrać się fizycznie, żeby było im ze sobą dobrze. Wzrostem, energią, kształtami, zapachem. Tak było z nami.

Przemęczony i smutny

Następne trzy miesiące spędzili wspólnie w jego mieszkaniu. - Nie wierzyłem, że ta cudowna dziewczyna jest ze mną. To było jak nierealna bajka - mówi Waldemar Kozerawski. - Niestety, szybko się skończyła. Magda pojechała z powrotem do Hiszpanii, a ja z ciężkim sercem musiałem wrócić do codzienności. Nie widziałem żadnej szansy na to, żebyśmy byli razem. Uwikłałem się w męczący spór o dziecko z moją pierwszą żoną, a Magda nie planowała wrócić do Polski.

W tym samym roku Waldemar Kozerawski wyjechał do Kanady. Otworzył tam prywatną praktykę, ponownie się ożenił. - Słyszałem o sukcesach Magdy i byłem z niej dumny. Współpracownicy czasem pokazywali mi jej zdjęcia w gazetach. Była na nich uśmiechnięta, otoczona dziećmi, z kolejnymi mężczyznami u boku. A mnie co zostało? Tylko jej stare listy - wyznaje Kozerawski.

Któregoś dnia ona nieoczekiwanie zadzwoniła do Toronto. Rozmawiali jak dawniej. On opowiadał spokojnym, zrównoważonym głosem o rodzinie, o tym, że jest mu dobrze. - Czułam, że to nieprawda. Słyszałam w jego głosie samotność. Był przemęczony i smutny. Przeszło mi przez myśl, że wystarczyłoby dać znak, a bylibyśmy razem. Ale nie zrobiłam nic - mówi Magda Gessler. Kozerawski: - Dobrze wyczuła, że tkwiłem w beznadziejnym układzie i harowałem po osiemnaście godzin na dobę. Gdybym wiedział, co się kryje za jej gazetowym wizerunkiem szczęśliwej bizneswoman, nie wahałbym się ani chwili. Dużo wcześniej moglibyśmy być razem. Ale nie miałem pojęcia o jej kłopotach osobistych, nie chciałem być namolny. Każde z nas bało się wychylić.

Pięć lat temu koledzy Waldka ze studiów zorganizowali zjazd. Magda Gessler:

- Dowiedziałam się, że on ma się na nim pojawić, bo traf chciał, że to w mojej restauracji, w Fukierze, miało się odbyć spotkanie. Wiedziałam, że to nie przypadek, że to będzie ta chwila. Właściwie doszliśmy razem do takiego punktu, w którym bez słów moglibyśmy się sobie rzucić w ramiona. Byłam pewna, że za mną tęskni, że nie zapomniał tamtych trzech miesięcy. Zanim weszła do Fukiera, ze zdenerwowania kilka razy okrążyła Rynek Starego Miasta, dla kurażu napiła się żubrówki. Waldek siedział przy stole. Nie spodziewał się, że ją zobaczy. A potem było jak w sentymentalnych filmach z happy endem. On obiecał, że więcej nie pozwoli jej uciec. Pięć lat temu wzięli w Krakowie ślub. Dla obojga był trzeci. I jak zapewniają, ostatni.

Świat do góry nogami

Małgorzata Potocka podkreśla, że jeżeli obieca coś Janowi, to, żeby nie wiem co - dotrzyma słowa. Nawet jeśli chodzi o kąpiel w lodowatym jeziorze.

- Dla Małgosi ja też zmieniłem swoje obyczaje - uśmiecha się Nowicki. - Na przykład zacząłem się przytulać. Przedtem do przytulanek podchodziłem z rezerwą, bo człowiek nigdy nie wie, czym to się skończy: można się na przykład nie odlepić. Małgosia dba o mnie, traktuje jak kruchą porcelanę. Nie cierpi, gdy napomykam o wieku. A ja się przemijania nie obawiam. Bo starość nie jest groźna, pod warunkiem że ma możliwości i ładnie pachnie. Wiek to tylko ciało, dlatego uczę ją widzieć chłopca w starcu i dziewczynę w staruszce. Tłumaczę Małgosi, że nasze spotkanie jest tym piękniejsze, że dla mnie prawdopodobnie ostatnie.

Wanda Kwietniewska i Andrzej Miziński czasem zastanawiają się, co by było, gdyby wtedy na zakupach on do niej podszedł. Pewnie byliby razem o te dziesięć lat dłużej, ale i tak jest za co dziękować losowi. Ona dzięki niemu ma siłę, żeby jeszcze powalczyć na estradzie. Niedługo, na 25-lecie zespołu ukaże się DVD Bandy i Wandy "Z miłości do strun" ze starymi przebojami i nowymi utworami. - Gdyby nie Andrzej, tego DVD by nie było, zabrakłoby mi sił na pokonywanie trudności. Najlepiej scharakteryzowała go moja córka. Powiedziała, że lubi "Miziaka", bo "jemu zawsze się chce". Chce się pomagać, bawić, pracować. To niesamowite, jacy jesteśmy podobni: śmiejemy się w tych samych momentach, kochamy sport, jesteśmy uparci. Uczymy się zawierania kompromisów: on zmywa gary, ja nie pyskuję, jak to bywało wcześniej.

Sens odnaleziony

Wspólne podobieństwa wciąż zaskakują Magdę Gessler i Waldemara Kozerawskiego. Niedawno odkryli, że nawet ich szkoły sąsiadowały ze sobą. Oboje ciężko pracowali na to, co zdobyli, mają poczucie własnej wartości. Magda uczy zapracowanego doktora odpoczywać. Przyznaje, że choć to dzisiaj niemodne, jest typową kobietą południa. Taką, która uważa, że mężczyznę trzeba rozpieszczać. Dlatego gotuje smakołyki, nie podnosi głosu, nie chodzi sama na bankiety, żeby nie dawać powodu do zazdrości. Zawsze odbiera jego telefony, żeby się nie niepokoił. To ważne, bo mieszkają w dwóch krajach: w Kanadzie, gdzie on prowadzi własną klinikę, i w Polsce, gdzie ona ma swoje restauracyjne imperium.

- Gdy przylatuję do Toronto, czekają na mnie białe róże, tyle ile lat byliśmy osobno. Mąż ma talent do dawania prezentów. Wie, co kupić, jak zapakować i w której chwili wręczyć. Z dzieciństwa pamiętam, jak moja mama popłakała się przy choince, bo dostała od ojca żelazko. Dlatego dla mnie przemyślany prezent to więcej niż rzecz materialna, to symbol troski.

- Dziś mogę powiedzieć, że warto było o nas zawalczyć - mówi Andrzej Miziński. - Wracam do domu, gdzie czeka na mnie bliski człowiek. Jest ciepło, uśmiech, zainteresowanie. Odrabiam zaległości, oddycham pełną piersią. Uwierzyłem w przeznaczenie.

Wierzy w nie i Małgorzata Potocka. Tłumaczy, że wszystko w życiu dzieje się po coś, tylko ten sens odnajduje się czasem po latach. Z perspektywy rozumie, że w młodości mogła być tylko w ramionach Jana. Teraz są razem naprawdę.

Jan Nowicki: - Czy pani widzi we mnie starego Romea odgrywającego spektakl ze swoją Julią? To nie tak! Opowiadałem przyjacielowi o Małgosi, a on spytał: "Jaka ona jest?". Zacząłem mu opisywać, że ma duży biust, piękne oczy. Przerwał mi: "Przestań gadać o piersiach. Ja się pytam, jakie ona ma serce". I to rzeczywiście jest najważniejsze. Jan Jakub Rousseau napisał, że uprawia z jedną panią coś, co dotyczy płci, ale osoby już nie. Otóż zapewniam, że pod naszą kołdrą leżą dwie osoby, a nie tylko dwie płcie.

Maria Barcz

PANI
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas