Jak czytać skład kosmetyków i pieluszek? Na co naprawdę warto zwracać uwagę?
Czytanie składu to nie paranoja – to troska. Wiedza przekłada się na świadome wybory, a te z kolei – na święty spokój. Ale żeby ten spokój osiągnąć, najpierw trzeba przebić się przez dżunglę haseł: „hipoalergiczny”, „eko”, „przebadany”… Czyli to, co brzmi pięknie, ale niekoniecznie coś znaczy. Bo nie wszystko, co napisano wielką czcionką na froncie opakowania, znajduje potwierdzenie w drobnym druczku z tyłu. Jak w tym gąszczu sloganów odnaleźć fakty?

Dlaczego warto czytać składy kosmetyków i pieluszek? Najprostsza odpowiedź: bo z tyłu opakowania życie wygląda inaczej. Zapoznawanie się ze znajdującym się na odwrocie składem porównać można do czytania małego druku w umowie kredytowej - zwykle nikomu nie chce się tego robić, nie zawsze też wszystko rozumiemy, ale... zdecydowanie należy to zrobić. Bo istnieje spora szansa, że akurat wyłapiemy coś, czego nie powinno tam być. A w przypadku pieluch i kosmetyków mowa przecież o tym, co ląduje na skórze twojego dziecka.
Nie każde "eko" to złoto, czyli jak nie dać się nabić w zieloną butelkę
Producenci nie są zobowiązani do podawania procentowej zawartości poszczególnych składników[1], co utrudnia ocenę ich rzeczywistego wpływu na produkt. Co więcej, niektóre składniki mogą być ukryte pod różnymi nazwami. Innymi słowy: skład powie ci sporo, ale nie wszystko - resztę musisz wyczytać między wierszami.
Na początku warto uważnie przyjrzeć się słowu "eko", które w obecnych czasach odmieniane jest przez wszystkie przypadki. Bo trudno oprzeć się wrażeniu, że dziś absolutnie każdy produkt jest "eko-friendly". W kontekście produktów dla niemowlaków, producenci doskonale wiedzą, że rodzic w sklepie - szczególnie zmęczony i nieprzytomny po kolejnej z rzędu nieprzespanej nocy - chwyci to, co wygląda na zdrowe. I właśnie na to liczy część marek. Mówimy wówczas o zjawisku greenwashingu: firma stara się wywołać wrażenie, iż działa proekologicznie, podczas gdy rzeczywistość jest zgoła inna. Wszak słowa "organiczny", "przyjazny planecie" czy "eko-formuła" brzmią dobrze, ale… co właściwie znaczą? Najczęściej: nic.
Tym bardziej że brakuje w tym zakresie jasnych regulacji. Każdy producent może więc dorzucić zielony liść na opakowanie i... produkt wygląda na ekologiczny. Czasem na opakowaniu zobaczyć można hasło "z naturalnymi składnikami", a po dogłębnej analizie okazuje się, że ten "naturalny" ekstrakt stanowi 0,1 proc. zawartości.
Wrogowie skóry malucha, czyli co może narobić szkód
Łatwiejszym zadaniem niż przyglądanie się każdemu składnikowi z osobna, jest szukanie tych, których w składzie pieluch oraz kosmetyków być nie powinno. Skóra niemowlaka to bowiem mięciutka, chłonna bariera ochronna. I bardzo łatwo się "buntuje". Dlatego pewne składniki warto omijać szerokim łukiem. Niezależnie od tego, jak "nowocześnie" i "ekologicznie" brzmią.
Na przykład: SLS i SLES, czyli popularne środki pianotwórcze, mogące wysuszać skórę. Ale też parabeny, a więc po prostu konserwanty. Czy zawsze szkodzą? Nie zawsze. Ale skoro mamy szeroki wybór, warto rozważyć inne opcje. No i wreszcie substancje zapachowe - pachnie pięknie, ale dla skóry dziecka to... loteria. Kolejny podejrzany to poliakrylan sodu - świetny pochłaniacz wilgoci, ale kłopot w tym, że jego kontakt ze skórą może być problematyczny. Zwłaszcza jeśli pieluszka nie została zaprojektowana tak, by zatrzymywać go z dala od ciała malucha. Dlatego technologia wykonania to nie detal, tylko sprawa zasadnicza.
Nowoczesna konstrukcja to znak rozpoznawczy pieluszek Happy Soft&Delicate. Kluczowym rozwiązaniem w tym zakresie są kanały chłonne - specjalny system, rozprowadzający wilgoć w głąb pieluszki, zapobiegający jej gromadzeniu w jednym miejscu. Efekt? Zauważalnie mniejsze ryzyko podrażnień i sucha pielucha nawet wówczas, gdy maluch jest w ruchu.
Nie można też zapomnieć o wsparciu dla mikrobiomu, czyli naturalnej warstwy ochronnej skóry. Pieluszki Happy Soft&Delicate zostały stworzone tak, by jej nie naruszać. W praktyce oznacza to użycie materiałów, które nie zaburzają równowagi skóry i pozwalają jej swobodnie oddychać.
"Ładnie pachnie" to nie certyfikat bezpieczeństwa
Co jeszcze powinno nas zaniepokoić? Wszystkie sytuacje, gdy coś brzmi zbyt pięknie, żeby było prawdziwe - bo zapewne wówczas takie nie jest. Przesłodzone slogany, nadmierna liczba zielonych słówek i dorzucenie "eko-naukowego" żargonu, którego nikt nie rozumie. To klasyczne znaki ostrzegawcze i zazwyczaj sprytnie opakowany banał. Żaden z tych terminów nie jest chroniony prawnie w kontekście kosmetyków.
Przykłady bezpiecznych składników? Pantenol, alantoina czy gliceryna roślinna, ale… jeśli produkt naprawdę jest dobry, to nie musi tego wykrzykiwać z każdej strony opakowania. Skład (im prostszy i krótszy, tym lepiej!) i zwłaszcza certyfikaty zrobią to za niego. Być może ciszej, ale z pewnością skuteczniej.

Jakie to mogą być certyfikaty? Choćby certyfikat międzynarodowego instytutu dermatologicznego Dermatest czy Oeko-Tex, czyli międzynarodowe oznaczenie, że produkt przeszedł pozytywnie testy bezpieczeństwa pod kątem obecności szkodliwych substancji. Albo pozytywna opinia IMiD. Każdy z nich znajdziemy na pieluszkach Happy Soft&Delicate i mówią nam one już coś konkretniejszego niż niejasny skład. Na przykład to, iż produkt ten nie zawiera alergenów, chloru elementarnego, lateksu naturalnego czy innych substancji zapachowych. Dla rodziców to jasny sygnał: tej pieluszce możesz zaufać.
Niemniej jednak należy pamiętać, iż nie wszystko, co "chemiczne", jest złe. I odwrotnie - nie każde "naturalne" bywa dobre. Mądrze opracowane formuły kosmetyków czy pieluszek, które przeszły rygorystyczne testy dermatologiczne, są często znacznie bezpieczniejsze niż przypadkowe naturalne miksy bez kontroli jakości. Klucz tkwi w transparentności producenta i badaniach potwierdzających bezpieczeństwo.
[1] Obowiązek ten istnieje tylko dla składników aktywnych i niektórych składników kosmetycznych powyżej 1 proc.
Materiał promocyjny