Reklama

Gdy wracam z akcji, doceniam to, co mam

Rodzina wpoiła Monice zasadę: „Jeśli możesz pomóc, to… musisz”. Dziś setki osób w różnych krajach zawdzięczają jej życie i zdrowie. Wkrótce być może wyruszy na pomoc uchodźcom z Syrii.

Rodzina wpoiła Monice zasadę: „Jeśli możesz pomóc, to… musisz”. Dziś setki osób w różnych krajach zawdzięczają jej życie i zdrowie. Wkrótce być może wyruszy na pomoc uchodźcom z Syrii.

Potrzebę pomagania ma w genach. - Gdy komuś z bliskich działo się coś złego, reszta rodziny wyciągała do niego pomocną dłoń - opowiada Monika Piątczak (35 l.), specjalistka pielęgniarstwa ratunkowego z Zabrza. - Wujek złamał nogę i nie może dokończyć remontu domu? Wystarczyła rodzinna narada, kto i kiedy go wyręczy, a robota ruszała dalej. Wykopki czy żniwa u dziadków? Zaraz zjeżdżała gromada dzieci i wnuków. Brałam w tym udział!

Ale od rodzinnej solidarności do zawodowego pomagania droga daleka. Może by na nią nie weszła, gdyby nie przypadek. - Marzyło mi się studiowanie resocjalizacji w Krakowie - wspomina. - Tata kierowca i mama zajmująca się domem chcieli mi to sfinansować, ale w ostatniej chwili okazało się, że nie dadzą rady. Jedyną uczelnią w rodzinnej Częstochowie, która przyjmowała jeszcze dokumenty od maturzystów, było studium pielęgniarskie. Zaniosłam tam papiery z myślą, że po pierwszym roku uciekam. Te plany wzięły w łeb przez nieznajomą pacjentkę z chirurgii.

Reklama

Los chciał, że w chwili, gdy Monika przyszła tam na praktykę, przestało pracować serce starszej kobiety. W mgnieniu oka zaczęła się akcja reanimacyjna. - Poruszenie jak w ulu, medycy z całą niezbędną maszynerią na sali, ale wszyscy opanowani, pewni każdego ruchu - opisuje. - Przykleiłam się do ściany i gapiłam, jak wyrywają tę panią z rąk śmierci. A gdy jej serce znów zabiło, aż drżałam w środku. Coś wtedy narodziło się we mnie. Pomyślałam: "Boże, gdzie ja znajdę tyle pięknych emocji? Chcę być pielęgniarką!".

Obecnie opiekuje się pacjentami Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Od pięciu lat uczestniczy też w misjach Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej (PCPM), zrzeszającego lekarzy i ratowników z całego kraju. - Mam obowiązek stawić się na wezwanie w pełnej gotowości, tak szybko, byśmy mogli znaleźć się na miejscu katastrofy czy zagrożenia między 24. a 48. godziną od zaistnienia takiej potrzeby - tłumaczy. - Dlatego w moim pokoju zawsze stoi spakowana torba lub plecak. Wystarczy, że wpadnę do domu, przebiorę się i z Zabrza mogę lecieć do Katmandu. Po drodze trzeba jeszcze zorganizować zastępstwo w pracy - na szczęście tam spotyka się ze zrozumieniem - oraz zapewnić opiekę córkom, 11-letniej Julce i 7-letniej Oliwce, które sama wychowuje po rozwodzie. W tej sprawie może jednak liczyć na swoich niezawodnych rodziców, którzy mają dla wnuczek czas.

Tak było i w kwietniu 2015 r., gdy Nepal nawiedziło potworne trzęsienie ziemi. Ruszyła tam w 6-osobowej grupie ratowników. Zastali obraz nędzy i rozpaczy: tysiące zrujnowanych domów i nieszczęśliwych ludzi, którzy utracili wszystko. W pracy staram się zachowywać "chłodną głowę", ale czasem się nie da - głos kobiety trochę drży. - Na przykład kiedy w osiem dni po trzęsieniu zobaczyliśmy mężczyznę, odgruzowującego gołymi rękami dom. Spytałam, po co to robi. "Bo tam jest moja żona", odrzekł. Tchu mi zabrakło... Ale musiała wziąć się w garść i pomagać ocalonym: odkażać i opatrywać ich rany, składać połamane kończyny, czasem od rana do wieczora, z przerwami na miskę ryżu i sen. I tak kilka tygodni...

To zajęcie samo ją znalazło. - Znajomy w ostatniej chwili zrezygnował z wyprawy do Gruzji, która podnosiła się wtedy ze zniszczeń po wojnie z Rosją - wspomina. - Pojechałam więc za niego, szkolić strażaków, by potrafili udzielać rodakom pierwszej pomocy. Dziękowali nam ze łzami w oczach. I ja płakałam, wyjeżdżając, bo poznałam biednych, ale wspaniałych, wrażliwych i dzielnych ludzi, którym zależy na innych, tak jak mnie. A życie ludzkie nie zawsze jest w cenie, z czym zetknęła się osobiście pod inną szerokością geograficzną.

Trzy lata temu była w Sudanie Południowym, gdzie zakończyła się długotrwała wojna domowa. - Niedawni partyzanci, którzy nieraz zabijali, nie chcieli się uczyć ratownictwa, bo uważali, że jak człowiek sam nie jest w stanie sobie pomóc, to... niech umiera, bo jest ciężarem dla innych. Selekcja naturalna! - opowiada przejęta. - Gdy jednak kilku podleczyliśmy z ataków malarii, tłumnie zaczęli przychodzić na zajęcia. Polscy medycy leczyli także ludzi z okolicy. Pewna matka szła do nich kilkanaście godzin z wycieńczonym biegunką dzieckiem. - Wszystko to działo się w upale, powyżej 40 stopni - mówi Monika. - Sama dostałam tam lekcję przetrwania.

Jeszcze nie ochłonęła, a już czekała ją wyprawa do Kijowa, na rewolucyjny Majdan. - Przez chwilę się wahałam: "Może nie pojadę, bo dzieci, bo niebezpieczeństwo... Chociaż jeśli ma mnie dopaść licho, to dopadnie nawet we własnym domu. A tam się leje krew, ludzie naprawdę potrzebują pomocy". Zdecydowałam się. Pokazywaliśmy wolontariuszom, jak się zachować na polu walki, gdy trzeba wyciągnąć chorego z niebezpiecznej strefy, jak go przenosić - wylicza. - Owszem, bałam się. Bez przerwy myślałam o dziewczynkach i często mi towarzyszyła myśl, że może właśnie ma nas na muszce jakiś snajper. Na szczęście wróciliśmy cało.

Po takich misjach inaczej patrzy na życie. - Jeszcze bardziej doceniam to, co mam: rodzinę i przyjaciół, bezpieczny dom. I uświadamiam córkom, że tak naprawdę żyjemy w bardzo spokojnym miejscu. Wszystkie trzy przepadają za chwilami, gdy mogą się przytulić na kanapie i obejrzeć film albo gdy razem smażą naleśniki. - Julka i Oliwka to wspaniałe, mądre dziewczynki - chwali je Monika. Uwielbiają, gdy mama jest w domu. Lubią podglądać, jak maluje paznokcie u stóp - koniecznie każdy na inny kolor, jak dba o kwiaty. Nie protestują nawet, gdy im zagląda do zeszytów, by sprawdzić, jak odrobiły lekcje.

Pogodziły się z tym, że lada chwila może znaleźć się w samolocie na koniec świata. - Tylko zgadują, dokąd pojadę następnym razem. A ja już wiem, że za dwa miesiące ruszam do Kenii, gdzie też będziemy leczyć i uczyć leczenia. Może też pojadę do Libii, gdzie przyjaciele z PCPM już pomagają syryjskim uchodźcom. Nie wiem, gdzie rzuci mnie los, ale godzę się z jego wyrokami.

Anna Miodowicz

Naj
Dowiedz się więcej na temat: pomoc
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy