Fałszywa szczepionka? Ale dlaczego?
„Drżałam ze strachu, gdy myślałam co za świństwo mogli podać córeczce” – mówi Aneta Moroz* (30 l.) z Pruszkowa
Julia przyszła na świat blisko siedem miesięcy temu. Z mężem Michałem (34 l.) nie posiadaliśmy się ze szczęścia.
Julia stała się dla nas całym światem. Kiedy przyszedł moment szczepienia, zdecydowaliśmy się na prywatną przychodnię Dom Med przy ul. Kubusia Puchatka w Pruszkowie.
– Pediatra z tej przychodni ma bardzo dobrą opinię wśród mam. Tak jak pielęgniarka, pani Małgorzata – mówiłam Michałowi.
– I jest blisko naszego domu – dodawał mąż. Do wyboru były różne pakiety szczepień. My wzięliśmy taki, dzięki któremu dziecko nie było narażone na wielokrotnie kłucie, a tylko na jednorazowe.
Zdecydowaliśmy się też na szczepionkę przeciwko rotawirusom, podawaną doustnie. Miała ona chronić Julię przed wirusem wywołującym m.in biegunki, wymioty. Niejednokrotnie słyszałam o tym, że przez odwodnienie jakieś dziecko trafiało do szpitala. My chcieliśmy tego uniknąć.
Wybraliśmy się do przychodni. Pielęgniarka, Małgorzata R., przyniosła szczepionkę na małej metalowej tacce. Julcia była trochę podenerwowana.
– Spokojnie kochanie. Zaraz będzie po wszystkim – trzymałam malutką. Julka płakała. Michał dał pieniądze pielęgniarce do ręki. Za cały pakiet szczepień – ok. 1500 zł.
– Jeszcze pokwitowanie... – mówił mąż, a Julcia wyła wniebogłosy.
– Następnym razem! Chodź już – chciałam jak najszybciej stamtąd wyjść i uspokoić córkę.
Julcia rosła, a my cieszyliśmy się każdym uśmiechem, gestem córeczki. Na początku lutego przeglądałam Internet.
– O mój Boże! – krzyknęłam, gdy natknęłam się na artykuł na jednym z lokalnych portali. Było tam napisane, że jedna z pielęgniarek nie podawała dzieciom właściwych szczepionek na rotawirusy. Zamiast tego maluchy dostawały jakiś płyn, który właściwie nie wiadomo czym był. „Czy Julia też to dostała? Czy nic jej nie zagraża?” – byłam przerażona.
Wszystko wyszło na jaw dzięki nowym procedurom informatycznym przychodni. Wykryto wtedy, że liczba podanych szczepionek nie zgadzała się z dokumentacją i stanem magazynowym. Rodzice płacili więc za konkretną szczepionkę, a dziecko dostawało coś innego.
– Przecież oni dla zysku narazili życie dzieci, w tym naszej Julii – roztrzęsiona tuliłam córkę do siebie.
– Musimy się dowiedzieć, co z Julią i czy coś jej grozi – stwierdził Michał. Zaczęliśmy drążyć temat. Poszliśmy do przychodni po ksero karty szczepień. I okazało się, że dwóch pierwszych dawek na rotawirusa w ogóle nie ma w ich dokumentach.
– Przecież córka była na to szczepiona. Mamy to wpisane w książeczce. Jak to wytłumaczycie? – zdenerwowany Michał dopytywał pracownicę przychodni. Ale ta nie potrafiła na to odpowiedzieć. Według dokumentów, Julia dostała trzecią dawkę szczepionki. Lekarka, którą zaczepiliśmy na korytarzu, wytłumaczyła, że nawet po podaniu jednej dawki organizm wytwarza przeciwciała.
– Ale nie taką ilość, jaką po trzech dawkach, prawda? – dopytywaliśmy, a lekarka tylko przytaknęła. To, że córeczka miała choć troszkę wzmocnioną odporność, lekko nas uspokoiło. Ale nie zamierzaliśmy odpuszczać.
Przeczytaliśmy w Internecie, że Andrzej Michnowski, dyrektor przychodni Dom Med zwolnił dyscyplinarnie Małgorzatę R.
– Nie zamiotłem sprawy pod tzw. dywan, ale sprawę przekazałem do Prokuratora Rejonowego w Pruszkowie (...) – napisał na stronie internetowej przychodni jej dyrektor. Dla nas to wszystko było jednak nadal bardzo dziwne.
– To nikt nie wykrył przez tak długi czas braku pieniędzy, błędów w dokumentacji? – zastanawiałam się.
– Coś tu jest nie tak – mówił mąż. Znaleźliśmy na Facebooku innych rodziców, którzy szczepili dzieci w Dom Medzie. – Spotkajmy się – zaproponował jeden z rodziców, a my uznaliśmy, że też tam pójdziemy. 23 lutego po południu w parku odbyło się spotkanie. Pojawiła się na nim także Małgorzata R.
– Czym szczepiła pani nasze dzieci?! – krzyczeli rodzice. – Jestem niewinna. Zostałam kozłem ofiarnym. Prawidłowo podawałam szczepionki. Tylko nie miałam czasu na wypełnianie dokumentacji – broniła się. Po powrocie do domu miałam mętlik w głowie. Wkrótce potem okazało się jednak, że sprawą zainteresował się też Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego.
– Dzieci otrzymały mniejszą niż zalecana liczbę dawek szczepionki lub inną substancję, według pielęgniarki sól fizjologiczną – czytałam w Internecie. Sprawą zajęła się już prokuratura.
Jak się dowiedziałam, poszkodowanych może być nawet 1300 małych pacjentów. – I gdzie wtedy byli lekarze? – zastanawiałam się. Kilka dni później dyrekcja poinformowała na stronie internetowej, że organizuje badanie poziomów przeciwciał u dzieci zaszczepionych płatnymi szczepionkami.
– Do tej przychodni to ja już nie pójdę – powiedziałam mężowi.
– Pojedziemy z Julią gdzieś indziej – stwierdził Michał. Teraz cały czas żyjemy w napięciu i martwimy się, czy nic Julci nie będzie.
Chcemy, by osoby, którym tak pochopnie okazaliśmy zaufanie, zostały ukarane. Może nawet utratą prawa do wykonywania zawodu, jeśli nie da się inaczej. Żeby ktoś dla zysku już nigdy nie narażał życia bezbronnych dzieci.
Anety Moroz* wysłuchał Piotr Bartnicki
W mieszkaniu Małgorzaty R. znaleziono dokumenty, które potwierdziły podejrzenie popełnienia przestępstwa od bliżej nieokreślonego okresu do stycznia 2014 r. Zastosowano wobec niej dozór policji z obowiązkiem stawiennictwa cztery razy w tygodniu w komendzie. Nie jest też wykluczone, że jeżeli pozwoli na to materiał dowodowy, zarzuty mogą zostać postawione także innym osobom.
Zgroza! Jak to możliwe, że pracownik przychodni, do którego mamy zaufanie, naraził zdrowie naszego dziecka.
Chciał nikczemnie zbić na tym interes? Dorobić się na krzywdzie maluchów? Od razu nasuwa się też pytanie, czy mógł to robić bez wiedzy przełożonych? To dopiero jest ciekawe...