A twój ojciec jak pił? Córki alkoholików rozmawiają
"Od zawsze pamiętam ojca jako osobę, która płynie. Jest w cugach, tygodniowych i miesięcznych. Czasem znika i traci pracę po pierwszej wypłacie. To nie żadne popijanie martini przed snem, tylko zasikiwanie nogawek i spanie na ławce w parku". O byciu córką pijaka opowiada Aleksandra Zbroja, reporterka, autorka książki "Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu".
Beata Bialik, Interia: Wyczekiwaliśmy tej twojej książki. Ja i moi znajomi, którzy wychowali się w rodzinach alkoholowych.
Aleksandra Zbroja: - Obawiam się, że moja historia może okazać się dla niektórych rozczarowująca. Ja sama nie jestem typowym dorosłym dzieckiem alkoholika, nie myślę też o tym, jak o zespole konkretnych cech. Nigdy nie wchodziłam w związki z osobami uzależnionymi, ani z nikim, kto wychowałby się w domu dysfunkcyjnym, w ten schemat nie wpisuje się także mój mąż. Poza tym odcięłam się od rodziny, rodzice mieli odebrane prawa rodzicielskie. Moje wspomnienie jest bardziej pamięcią o tym, że ich nie ma. Dlatego sceptycznie podchodzę do czegoś takiego, jak "typowe cechy DDA" uważam, że wszyscy jesteśmy inni.
Dziś wciąż nasłuchuję. Wieczorami leżę obok śpiącego dziecka i śpiącego męża nieufna wobec ciszy pomiędzy ich oddechami. Czekam na poruszenie na klatce schodowej, stąpanie ciche, potem odważniejsze, głośne, na vibratto uderzanych pięścią drzwi. Czekam na Mireczka. Łapie się na tym, że parę miesięcy po jego śmierci ciągle wypatruję go przez okno lub wizjer. Podglądanie przez dziurki i szczeliny w drzwiach było dla nas tym, czym dla innych rodzin niedzielny wypad do kina.
W "Mireczku" bardzo poruszył mnie fragment, w którym opisujesz, że wreszcie zasypiasz bez lęku, nie nasłuchując odgłosów na klatce, nie czekając na powrót pijanego ojca. Poruszył mnie, bo mam dokładnie tak samo.
- Może jawię się jako osoba, która ma różne rzeczy przerobione, ale tak nie jest. Lęk nie odszedł, po prostu zaczęłam do niego inaczej podchodzić. Nauczyłam się odróżniać go od strachu, dzięki czemu wiem, że cierpię na oba.
Czym się różnią?
- Lęk to taki stan, gdy siedzisz jak na szpilkach nie wiadomo dlaczego. Jest jak piętno, wyróżnia negatywnie. Strach jest bardziej konkretny, da się go racjonalnie zweryfikować, sprawdzić czy jest przekonaniem, czy faktem. Działają na niego metody terapeutyczne, dzięki którym przestaje nas paraliżować. Z lękiem bywa trudniej, ale energię, która go zasila, można przelać na działania kreatywne. To siła, która może cię pociągnąć albo w górę, albo w dół. Można tym lękiem, jak kołowrotkiem, zakręcić w drugą stronę. Dlatego ja na przykład piszę.
Pamiętasz moment, w którym zaczęłaś sobie racjonalizować strach?
- Cały czas staram się to robić. Napisanie tej książki jest taką rzeczą. Dużą jej część pisałam w pandemii. To takie pierwotne zetknięcie się ze śmiercią. Wystarczy spojrzeć na nagłówki w mediach. Wszędzie dominują zgony. Dlatego tak mocno odczuwałam to zetknięcie się z potencjalną ostatecznością. Jako osoba lękliwa, kanalizowałam to, pisząc. Poza tym pewna psychoterapeutka powiedziała mi kiedyś, że neurotycy są społecznie potrzebni, bo działają jak sygnaliści. Gdy inni myślą, że nic się nie dzieje, oni wyczuwają nadchodzące zagrożenia.
Skoro jesteśmy przy temacie zagrożeń. Jak chroniłaś się przed pijanymi rodzicami będąc małą dziewczynką? W książce opisujesz jak barykadujesz się w pokoju, drzwi zastawiasz wersalką. Co wtedy działo się w twojej głowie?
- Nie umiałam się chronić. Pamiętam taki rodzaj zawieszenia: jesteś w dziurze i czekasz. Zabierałam jakieś słodycze, barykadowałam się i funkcjonowałam w trybie: niech to się skończy. Ale poza tym, nie pamiętam podstawówki. Wymiotłam ten czas z głowy. To część mnie, do której nie mam dostępu. Wszystkie moje wspomnienia zawarłam w książce i jest ich bardzo mało. Jak oglądam zdjęcia z tamtego czasu, jestem w szoku, że to było moje życie. Czasem dzwonię do babci, o coś dopytuję i dopiero ona to weryfikuje. Poza tym picie moich rodziców w tamtym czasie to nie było coś, co by mnie wyróżniało. Na osiedlu otaczałam się dzieciakami z rodzin, gdzie ten alkohol po prostu był.
Jest środek nocy. Nie wiem nawet, skąd on się tu wziął. Przecież się rozwiedli. Przecież miało tego już nie być. Wybiegam w piżamie do przedpokoju, jazgoczę, dlaczego oni znowu mi to robią. Mireczek, cały zasmarkany i śmierdzący, mówi, żebym się nie wygłupiała. Nic się nie dzieje. Cichutko są. Po piwku sobie siedzą, może dwóch. Wyciągam telefon, że zadzwonię na policję, a on, że nie zadzwonię. I już chce mi wyrwać aparat, ale jestem szybsza. W piżamie wybiegam na zewnątrz. Temperatura minus jeden. Chwilę truchtam wzdłuż tych naszych kilkunastu klatek, aż przy którejś ktoś wraca z nocnego spaceru ze swoim jamnikiem. To ja wślizgiem za nimi, przez szparę w drzwiach, jak kociak. I pędem schodami na górę, żeby tylko zgubić Mireczka. Na strychu szukam przejścia do następnej klatki i biegnę dalej. Czuję się, jakbym grała w filmie sensacyjnym, ale takim z TV Puls, bez efektów specjalnych i Brada Pitta. Jest pierwsza w nocy, nie ma sensu budzić o tej porze babci, więc chyba naprawdę zadzwonię na tę policję. Na matkę nic nie poradzę, bo meldunek. Proszę więc, żeby przyjechali zabrać Mirosława, mojego ojca. I nawet przyjeżdżają. Znowu wyskakuję na mróz w piżamie, wyjaśniam, co zaszło. Wchodzimy do domu, a tam cichutko, sympatycznie. Matka znów robi budyń z saszetki, ojciec popija herbatkę. O co mi właściwie chodzi? Przecież nic takiego się znowu nie dzieje.
Jak zamieszkałaś z mamą, wciąż w domu były imprezki, nocne libacje, pojawiał się twój tata. Jak to wytrzymywałaś?
- Zupełnie nieświadomie budowałam sobie taki krąg znajomych, którzy stanowili dla mnie rodzinę z wyboru. Gdy w czasach licealnych mieszkałam z matką i nie było przy mnie babci, w trudnych sytuacjach do tych osób uciekałam. U jednej z koleżanek mieszkałam przez kilka miesięcy. Dostałam pokój po starszej siostrze i sobie podglądałam jak może wyglądać normalne, rodzinne życie. Że możliwe jest, ze tata i mama na siebie nie krzyczą, nikt nie wchodzi do domu z drzwiami, że można wypić pół piwka i na tym poprzestać, że można sobie nawzajem ufać. Oczywiście, towarzyszyło też temu uczucie zazdrości, takie "szkoda, że ja tak nie mam". Ale ta sytuacja nauczyła mnie, że rodzina, to nie jest coś jak tatuaż, co zostanie z tobą do końca życia. Rodzina to coś, co możesz zbudować sobie sam.
Po kolejnej nocy, gdy ojciec rzucał w mamę butelkami, po prostu się spakowałam i zamieszkałam u chłopaka.
- A ja przez chwilę wierzyłam, że mieszkając jak najdalej, mogę się od tego uwolnić. Poza Polską, nawet poza Europą. Wybrałam kraj azjatycki. Dostałam się na stypendium, zaczynałam doktorat. Było mi bardzo dobrze, to był mały raj. Życie płynęło wolno, a ja byłam odcięta od źródeł stresu. Od bycia w domu, którego nienawidzę, od fizycznego konfrontowania się z tym wszystkim, co zostawiłam w Polsce. To jednak była ułuda, bo tam też nosiłam blizny po tym, co zrobili rodzice. Zrozumiałam, że nie można od siebie tak po prostu uciec. Po kilku latach wróciłam, choć było to trudne i potrzebny mi był zewnętrzny impuls, żeby się przełamać.
Jaki to był impuls?
- Moja babcia, która stworzyła mi rodzinę zastępczą, potrzebowała wsparcia. Dobiegała osiemdziesiątki. Ona była dla mnie nie tylko mamą, ale też przyjaciółką. Do dziś dzwonimy do siebie codziennie, wszystko sobie mówimy. Nie chciałam od niej uciekać, zostawiać ją w starości. Dlatego podjęłam trudną decyzję, przerwałam doktorat i wróciłam do Polski.
Czytając, zazdrościłam ci dziadków. Tej bliskości i tego, że miał cię kto chronić. W moim życiu nikogo takiego nie było.
- Dziadkowie ze strony mojej matki zrobili kawał super roboty. To była bezwarunkowa miłość. Babcia walczyła o mnie jak lwica, w każdej sytuacji. Jak miałam problem w szkole, poszła do nauczycielki i powiedziała, że jak urosnę, zostanę prezydentką. Bardzo mnie wzmacniała. Jest dla mnie wzorem, może nie tyle wychowania, ale miłości na pewno. Jednak ona i dziadek, jako rodzice osoby uzależnionej, też wpadali w pułapkę wiary w cudowne ozdrowienie moich rodziców. Mimo całego doświadczenia z moją pijącą matką, zostawili mnie z nią, wierząc, że tym razem będzie inaczej.
U mnie matka przez długie lata wierzyła, że "on się zmieni" i usprawiedliwiała picie ojca. Na pewnym etapie czułam wściekłość na tę jej naiwność. A jak było u ciebie?
- Ja przez długi czas żyłam w świecie zero-jedynkowym. Czułam to przy każdych kolejnych świętach, na które był zapraszany mój ojciec. Byłam przekonana, że rodzina wybiera jego, a przecież wiedzą, jak trudne jest dla mnie przebywanie z nim i udawanie, że nic się nie dzieje, że złamana ręka matki to mi się tylko przyśniła. W końcu przestałam uczestniczyć w rodzinnych uroczystościach. Przez dziadków od strony ojca czułam się porzucona. To się jednak zmieniło, gdy urodziłam córkę, gdy zobaczyłam co znaczy być matką. Zrozumiałam, że stawiałam babcię przed niemożliwym wyborem, bo istnieje miłość bezwarunkowa. Zaczęłam ją w jakimś sensie rozumieć. Bardzo współczuć. Co oczywiście nie oznacza, że przestało być mi z tym źle.
Rozmawiałyście o tym?
- Przeczytała książkę, to wie.
A gdy już założyłaś rodzinę, jak wyglądały rodzinne spotkania? Sadzałaś Mireczka przy stole obok teściów?
- Pierwsze spotkanie tych dwóch rodzin to był pogrzeb mojego ojca. Przyjechał na niego mój teść, żeby okazać mi wsparcie. Poprosił o zdjęcie Mireczka, bo wcześniej nigdy go nie widział. Dlatego w ogóle nie miałam traumy, że teraz muszę komuś przedstawić swojego zapijaczonego ojca. Jak już byłam w liceum, ojcu powiedziałam: nie. Odcięłam się od niego emocjonalnie. Nie wpuszczałam go do domu.
Mój kiedyś po pijaku gonił z siekierą mojego chłopaka. Wstydziłam się tak mocno, że żadnego kolejnego nie przedstawiłam rodzicom.
- Ja w tamtym czasie nie tworzyłam związków. Jak miałam chłopaków, to takich wakacyjnych. Raczej żyłam w takim poczuciu odrzucenia. Czułam się gorsza od innych dziewczyn, choć nie umiałam powiedzieć dlaczego. Związek udało mi się zbudować dopiero, gdy zaczęłam czuć się dobrze sama ze sobą. Mężowi dość szybko powiedziałam o swojej rodzinie. W sumie bez żadnego problemu, nie wstydziłam się tego.
A twoje rodzicielstwo? W cieniu Mireczka.
- Robię rzeczy odwrotnie do tego, co robili moi rodzice. Nie odnajduję się w ich schematach, bo trudno jest mi wyobrazić sobie sytuację, że moją trzyletnią córkę w listopadowy wieczór zostawiam samą w piaskownicy. Ale nie ma we mnie lęku, że będę złą mamą - nigdzie nie jest napisane, że pójdę tą samą drogą co moi rodzice. Nie stworzyłam też rodziny, żeby poczuć się lepiej. Zbudowałam ją, gdy zrozumiałam, że przeszłość nie określa mnie na zawsze, że nie muszę być ofiarą. Dzięki córce zobaczyłam siebie jako dziecko i nauczyłam się sobie współczuć, jakoś pochylić nad dawną sobą. Wcześniej nie umiałam tego zrobić.
Urwałam kontakt z ojcem przez córkę. Zobaczyłam, że zawodzi ją w ten sam sposób, jak robił to ze mną w dzieciństwie.
- I to jest ważna granica. Chcąc chronić dziecko, trzymam je z dala od własnej matki. Myślę o niej ze współczuciem, ale to nie oznacza zgody, żeby ta osoba krzywdziła mnie i moich bliskich. Staram się uwolnić od przeszłości, ona nie uformowała nas raz na zawsze. Jesteśmy masą plastyczną, mamy wpływ na swoje życie. Nie jesteśmy z gliny. To ciastolina. Możemy ją zmieniać i formować.
Co mówisz swojej córce?
- Na razie nic. Jest za mała. Ale uważam, że wystawianie dziecka na trudne informacje to nie jest nic złego, a wręcz może przynieść wiele pożytku. Więc jeśli kiedyś zapyta, odpowiem jej wprost.
Gdyby twój ojciec nadal żył, napisałabyś tę książkę?
- Dopiero jego śmierć mogła uruchomić we mnie procesy przerabiania różnych emocji. I dochodzenia do innych.
Rozmawiała: Beata Bialik
* Cytaty użyte w tekście pochodzą z książki "Mireczek" autorstwa Aleksandry Zbroi.
***
Zobacz także: